Bieszczady wschodnie, Połonina Równa
Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy
Bieszczady wschodnie, Połonina Równa
Rok minął od mojego ostatniego szlajanka po Ukrainie więc wypadało znowu tam wpaść, tym bardziej, że prognozy pogody na ostatni wrześniowy tydzień były - najdelikatniej mówiąc - mocno zachęcające
Z Tadeuszem umawiamy się na wyjazd w sobotę o 7.00 z Krakowa. Do Przemyśla zajeżdżamy bezproblemowo, znajdujemy w pobliżu dworca niezły parking na podwórku prywatnej kamienicy gdzie Tadeusz zostawia auto na tydzień za umiarkowaną cenę 30 zeta.
Na dworcu autobusowym wydaje się nam, że łapiemy stwórcę za nogi bo mamy autobus do Sambora. Kupujemy bilety i ładujemy się do środka. To co zabaczyliśmy w środku powinno było nam dać do myślenia, ale nie dało Spodziewaliśmy się normalnego pasażerskiego kursu a tu w środku sami Ukraińcy z górami towarów Na siedzeniach stosy paczek z ciastkami, kwiaty, zabawki i inne duperele. Dziś jestem mądrzejszy i wiem, że należało natychmiast stamtąd uciekać
No cóż... Na granicy stoimy 5 godzin
W Samborze wysiadamy chwilę przed 20.00, jest już ciemno. Walimy prosto na dworzec no i tutaj dopisuje nam szczęście - o 20.15 mamy pociąg do Sianek. Kupujemy bilety (11 hrywien sztuka) i ładujemy się do pustej niemal elektriczki. Bez przygód zajeżdżamy do Sianek - jesteśmy tam o 22.30. Wysiadamy na pustym, słabo oświetlonym dworcu i robimy krótką naradę co robić dalej. Najchętniej gdzieś byśmy zabiwaczyli, ale w nieznanym terenie nie bardzo chce się nam czynić rozpoznanie. W tej sytuacji na czuja walimy do jakiegoś dużego budynku licząc, że może uda się tam przenocować. Okazuje się, że trafiliśmy do kolejarskiej noclegowni - Sianki są dużą, węzłową stacją i budynek służy pracownikom kolei. Zgadzają się nas przenocować za 50 hrywien od twarzy. Warunki nawet dość przyzwoite.
W niedzielę rano, przed 9.00 ruszamy w góry. Korzystając ze wskazówek tambylca wchodzimy na żółty szlak. O dziwo nawet jest na nim kilka tabliczek informacyjnych.
Bez szczególnych wrażeń i emocji idziemy lasem, ścieżka jest nieźle poprowadzona. Posiłkujemy się świeżo wydaną (czerwiec 2011) mapą Użańskiego Parku Narodowego i kiedy w pewnym momencie pojawia się szlak czerwony zdaje się nam, że wszystko gra. Tyle, że według mapy żółty szlak powinien zniknąć, a ten jakoś nie chce... Ale nic, walimy dalej. Na Kińczyku szlak czerwony z kolei powinien ustąpić miejsca niebieskiemu, niebieski powinien podprowadzić kawałek w kierunku Starostyny a później już powinna nas czekać wędrówka bez szlaku. Ale szlak czerwony nie chce się skończyć, a po niebieskim nie ma nawet śladu... Za to zaczyna się przepiękna wędrówka pustymi połoninami. No nic, idziemy, Pikuj tak czy owak czeka. Potem się okazało, że szlak czerwony wyznakowany jest aż na Pikuj, chociaż gdzieś od Drohobyckiego Kamienia idzie się grzbietem połonin i żaden szlak tak naprawdę nie jest potrzebny.
Dochodzimy do Starostyny (1229 m) i za szczytem zakładamy pierwszy biwak.
W poniedziałek bez większych przygód (ale z poszukiwaniem wody po którą należało nolens volens trochę zejść w dół) wchodzimy na Pikuja, cykamy trochę fot i biwakujemy tuż pod szczytem.
We wtorek planujemy zejść do wsi Szerbowiec. Najpierw chaszczujemy a potem poniżej grzbietu Pikuja odnajdujemy scieżkę którą (z rzadka oznaczoną żółtymi znakami) schodzimy do prześlicznej wsi z drewnianymi płotami, żurawiami przy studniach, kwiatami przy domowych obejściach...
Miejscowi wskazują nam drogę do "magazinu". Tam pijemy przepyszne, niepasteryzowane piwo lwowskie
Sklep jest przecudny, takich obrazków jak poniższy na zachód od Bugu raczej się nie zobaczy
Jest wczesne popołudnie, ale jest tak pięknie, że postanawiamy zrobić sobie lajtowy dzień i zostać w Szerbowcu. Namioty rozbijamy na pobliskim wzgórzu z którego nie możemy przestać się zachwycać widokiem w kierunki wsi i górującego nad nią Pikuja.
Kolejnego dnia korzystając ze wskazówek pani sklepowej idziemy skrótem do wsi Paszkowice, robimy drobne zakupy w tamtejszym "magazinie" i ruszamy żółtym szlakiem w kierunku Połoniny Równej. Trochę błądzimy, ale ostatecznie trafiamy na przełęcz Perełuki. Jesteśmy na fantastycznej, rozległej polanie otoczonej lasami. W jej środku są jakieś zabudowania. Osobnik przypominający bohaterów mickiewiczowskiego "Powrotu taty" ("wzrok dziki, suknia plugawa") przepuszcza nas przez swoje włości i tutaj ku naszej - absolutnie nieuzasadnionej jak się potem okazało - radości widziamy żółte znaki na drzewach. Mapa "Bieszczady wschodnie" Wojciecha Krukara którą od zejścia z Pikuja się posiłkujemy mówi wyraźnie, że żółtym szlakiem dojdziemy na Połoninę Równą. Tyle, że zamiast pod górę szlak prowadzi w dół... Nie pasuje nam to, ale idziemy. Po trzech kilometrach postanawiamy zawrócić, bo nie mamy już wątpliwości, że i ta mapa zawiera błędy
Wracamy na przełęcz Perełuki, szukamy gospodarza, aby zapytać czy możemy rozbić namioty. Ale gospodarza miejsca nie ma; namioty rozbijamy, jemy kolację a pod wieczór widzimy jak znany nam już osobnik wraz z drugim również o - nazwijmy to subtelnie - mało subtelnej powierzchowności prowadzą stado przepięknych koni huculskich. Wypełzam z namiotu i pytam faceta czy możemy tu przenocować. Facet patrzy na mnie wrogo i mówi coś w stylu "nie możno !!! Tut priwatno". Perspektywa zwijania namiotów i szukania miejsca na biwak kiedy wokół lasy a na połoniny niezły kawałek zmusza mnie mnie do negocjacji. Ostatecznie facet godzi się na nasz pobyt za 50 hrywien za nas obu. Cykam mu fotę jak dokarmia prześliczne hucuły.
Potem idę spać do swojego namiotu w przekonaniu, że w ciszy i spokoju doczekam świtu. A figę W środku nocy budzą mnie krzyki, wrzaski i śpiewy opiekunów końskiej braci, to dochodzące gdzieś z zabudowań a to gdzieś z niepokojąco bliskiej obecności Uświadamiam sobie, że jestem z Tadeuszem niemal w środku głuszy, zasięgu telefonii komórkowej niet i robi mi się ciut nieswojo bo nie wiem co po pijaku naszym gospodarzom do łbów strzeli Ale po jakimś czasie zapada cisza, co nie znaczy, że w owej ciszy doczekamy ranka.
Przed świtem budzi mnie hałas, to z zagrody wybiegają hucuły. Otwieram wejście do namiotu i dech mi zapiera. Tuż obok mojego lokum, po obu jego stronach przebiega w ostrym pędzie stado kilkudziesięciu koni huculskich. Nie do zapomnienia widok !
Tego dnia idziemy na Połoninę Równą, drogą bez szlaku. Dochodzimy bez przygód i błądzenia, powyżej granicy lasu mając piękne widoki na Połoninę Borżawa, gdzie pojedziemy następnej jesieni. Kiedy osiągamy wierzchołek Równej Połoniny ubieramy kurtki, czapki i rękawice bo straszliwie wieje. Podziwiamy pozostałości sowieckich baz rakietowych
Teraz mamy apetyt na Ostrą Horę. Ale wg mapy nie prowadzi tam żadna droga ani ścieżka. Ale dzięki świetnej widoczności dostrzegamy drogę prowadzącą w kierunku północnym najpierw w dolinę, a potem drogę wiodącą na Ostrą Horę. Aby trafić na tę pierwszą depczemy przez liczne i gęste borówczyska, potem idziemy drogą z której bystre oko Tadeusza dostrzega ścieżynę prowadzącą pod górę którą po kilkunastu minutach wchodzimy na szerszą drogę, potem znów ledwo widoczną ścieżynką ostro pod górę przez las wychodzimy na rozległe połoniny Ostrej Hory. Mocno wieje; dość długo szukamy dogodnego, choć trochę od wiatru osłoniętego miejsca na rozstawienie namiotów.
Wieczorem okazuje się, że w sobotę Tadeusz musi być w domu więc w piątek od rana zaczynamy odwrót. Schodzimy do wsi Luta, zapodając sobie tam sympatyczny interwał w postaci krótkiej posiadówki w sklepobarze (inaczej tego przybytku nazwać nie sposób)
Autobusem dojeżdżamy do Wielkiego Bereznego licząc na pociąg do Sianek, ale niestety okazuje się, że najbliższy mamy dopiero za 3 godziny. Dywagujemy co dalej, zasięgamy języka u miejscowych. W końcu decydujemy się zachować jak paniska i bierzemy taksówkę do Sambora, skąd - jak liczymy - łatwo i szybko dostaniemy się do granicy. Targujemy się ostro i ustalamy cenę za kurs na 440 hrywien (za ok. 130 kilometrów) co daje ok. 90 zeta za osobę. No i śmigamy starą ładą po straszliwie dziurawych ukraińskich drogach i po dwóch godzinach jesteśmy na dworcu w Samborze. A tutaj cóż... Okazuje się, że ostatnia marszrutka do granicy odjechała przed 10 minutami... Za trochę ponad godzinę (o 20.00 miejscowego czasu) mamy kurs do Mościsk, skąd do granicy zostanie 15 kilometrów. Wsiadamy do busika który zabiera nieprawdopodobną jak na swoją pojemność ilość pasażerów Mamy to szczęście, że zdążyliśmy zająć miejsca siedzące.
W Mościskach dowiadujemy się, że busa do Szeginii mamy za 1,5 godziny. Bierzemy więc taksówkę za 50 hrywien i jesteśmy na granicy. Przez odprawę ukraińską przechodzimy błyskawicznie, a po stronie polskiej masakra !!! Tłumy Ukraińców z tobołami, na oko ze 3 godziny czekania. Licząc że dość tolerancyjnie bratni lud ukraiński potraktuje dwóch gości z wielkimi plecakami przepychamy się przez tłum i zaczynamy negocjacje z ładną, ale nieco smutną blondynką ze Straży Granicznej, żeby przepuściła nas przez boczne barierki do odprawy i kontroli. Negocjacje kończą się sukcesem, odprawę zaliczamy błyskawicznie, nikt nas o żaden szmugiel nie posądza. No i jesteśmy w ojczyźnie, co jeszcze nie oznacza pełnego sukcesu.
Trzeba z Medyki dostać się do Przemyśla. Busy już nie jeżdżą, a ceny taksówek są zdecydowanie wyższe od ukraińskich, więc tej granicy szaleństwa nie przekraczamy Wyglądamy chyba na spragnionych transportu bo jakiś gość słusznej postury, karku byczego proponuje nam dwa miejsca w swoim samochodzie. Chce 30 zeta, niechętnie przystaje na 25. Wsiadamy z tyłu, obok kierowcy siada jakiś jego znajomy w starszym już wieku. Ruszamy, ale najpierw zajeżdżamy do jakiegoś kantoru gdzie nasz kierowca udaje się na - jak się okazuje - negocjacje dotyczące prolongaty spłaty długu jaki ma u właściciela. Znajomy kierowcy nam o tym mówi dodając, że dług jest lekko przeterminowany i facet boi się działań naciskowych wierzyciela mogących z początku polegać na wywołaniu jakichś - nazwijmy to tak - drobnych kontuzji
Po kwadransie gość wraca i już bez przeszkód (ale za to z dużą ulgą) dojeżdżamy do Przemyśla i idziemy po samochód nie wiedząc czy uda się go przed rankiem wydobyć (zostawiliśmy go na podwórku zamykanym bramą). Jest 22.30, brama zamknięta, ale na szczęście dozorczyni nie spała i nam otworzyła.
Ufff...Teraz można odetchnąć, wyścig z czasem zakończył się pełnym sukcesem ! Teraz jeszcze idziemy do dworcowego baru na schabowego i przed północą wyjeżdżamy z Przemyśla. Spokojnie już, bez emocji i wrażeń dojeżdżamy do Krakowa. Między 3 a 4 jestem w mieszkaniu, a Tadeusz jedzie do siebie. Cudna eskapada dobiegła końca.
***
Podsumowując. To było kilka przepięknych dni w mało uczęszczanych, niemal pustych górach. Pogoda była znakomita, widoczność bardzo dobra. W Karpatach wschodnich - i to jest jedna z ich największych zalet - można praktycznie bez żadnych ograniczeń biwakować, można się snuć pięknymi połoninami w niemal zupełnej pustce i ciszy (jedyni spotkani przez całą wędrówkę turyści to grupka kilku Ukraińców spotkanych zaraz pierwszego dnia). W takich górach czekają na człowieka większe lub mniejsze niespodzianki, drobne zdarzenia i przygody o które raczej trudno w Tatrach czy rodzimych Beskidach. Wiem, że zawsze będę wracał w tamte strony...
Dziękuję za uwagę
Z Tadeuszem umawiamy się na wyjazd w sobotę o 7.00 z Krakowa. Do Przemyśla zajeżdżamy bezproblemowo, znajdujemy w pobliżu dworca niezły parking na podwórku prywatnej kamienicy gdzie Tadeusz zostawia auto na tydzień za umiarkowaną cenę 30 zeta.
Na dworcu autobusowym wydaje się nam, że łapiemy stwórcę za nogi bo mamy autobus do Sambora. Kupujemy bilety i ładujemy się do środka. To co zabaczyliśmy w środku powinno było nam dać do myślenia, ale nie dało Spodziewaliśmy się normalnego pasażerskiego kursu a tu w środku sami Ukraińcy z górami towarów Na siedzeniach stosy paczek z ciastkami, kwiaty, zabawki i inne duperele. Dziś jestem mądrzejszy i wiem, że należało natychmiast stamtąd uciekać
No cóż... Na granicy stoimy 5 godzin
W Samborze wysiadamy chwilę przed 20.00, jest już ciemno. Walimy prosto na dworzec no i tutaj dopisuje nam szczęście - o 20.15 mamy pociąg do Sianek. Kupujemy bilety (11 hrywien sztuka) i ładujemy się do pustej niemal elektriczki. Bez przygód zajeżdżamy do Sianek - jesteśmy tam o 22.30. Wysiadamy na pustym, słabo oświetlonym dworcu i robimy krótką naradę co robić dalej. Najchętniej gdzieś byśmy zabiwaczyli, ale w nieznanym terenie nie bardzo chce się nam czynić rozpoznanie. W tej sytuacji na czuja walimy do jakiegoś dużego budynku licząc, że może uda się tam przenocować. Okazuje się, że trafiliśmy do kolejarskiej noclegowni - Sianki są dużą, węzłową stacją i budynek służy pracownikom kolei. Zgadzają się nas przenocować za 50 hrywien od twarzy. Warunki nawet dość przyzwoite.
W niedzielę rano, przed 9.00 ruszamy w góry. Korzystając ze wskazówek tambylca wchodzimy na żółty szlak. O dziwo nawet jest na nim kilka tabliczek informacyjnych.
Bez szczególnych wrażeń i emocji idziemy lasem, ścieżka jest nieźle poprowadzona. Posiłkujemy się świeżo wydaną (czerwiec 2011) mapą Użańskiego Parku Narodowego i kiedy w pewnym momencie pojawia się szlak czerwony zdaje się nam, że wszystko gra. Tyle, że według mapy żółty szlak powinien zniknąć, a ten jakoś nie chce... Ale nic, walimy dalej. Na Kińczyku szlak czerwony z kolei powinien ustąpić miejsca niebieskiemu, niebieski powinien podprowadzić kawałek w kierunku Starostyny a później już powinna nas czekać wędrówka bez szlaku. Ale szlak czerwony nie chce się skończyć, a po niebieskim nie ma nawet śladu... Za to zaczyna się przepiękna wędrówka pustymi połoninami. No nic, idziemy, Pikuj tak czy owak czeka. Potem się okazało, że szlak czerwony wyznakowany jest aż na Pikuj, chociaż gdzieś od Drohobyckiego Kamienia idzie się grzbietem połonin i żaden szlak tak naprawdę nie jest potrzebny.
Dochodzimy do Starostyny (1229 m) i za szczytem zakładamy pierwszy biwak.
W poniedziałek bez większych przygód (ale z poszukiwaniem wody po którą należało nolens volens trochę zejść w dół) wchodzimy na Pikuja, cykamy trochę fot i biwakujemy tuż pod szczytem.
We wtorek planujemy zejść do wsi Szerbowiec. Najpierw chaszczujemy a potem poniżej grzbietu Pikuja odnajdujemy scieżkę którą (z rzadka oznaczoną żółtymi znakami) schodzimy do prześlicznej wsi z drewnianymi płotami, żurawiami przy studniach, kwiatami przy domowych obejściach...
Miejscowi wskazują nam drogę do "magazinu". Tam pijemy przepyszne, niepasteryzowane piwo lwowskie
Sklep jest przecudny, takich obrazków jak poniższy na zachód od Bugu raczej się nie zobaczy
Jest wczesne popołudnie, ale jest tak pięknie, że postanawiamy zrobić sobie lajtowy dzień i zostać w Szerbowcu. Namioty rozbijamy na pobliskim wzgórzu z którego nie możemy przestać się zachwycać widokiem w kierunki wsi i górującego nad nią Pikuja.
Kolejnego dnia korzystając ze wskazówek pani sklepowej idziemy skrótem do wsi Paszkowice, robimy drobne zakupy w tamtejszym "magazinie" i ruszamy żółtym szlakiem w kierunku Połoniny Równej. Trochę błądzimy, ale ostatecznie trafiamy na przełęcz Perełuki. Jesteśmy na fantastycznej, rozległej polanie otoczonej lasami. W jej środku są jakieś zabudowania. Osobnik przypominający bohaterów mickiewiczowskiego "Powrotu taty" ("wzrok dziki, suknia plugawa") przepuszcza nas przez swoje włości i tutaj ku naszej - absolutnie nieuzasadnionej jak się potem okazało - radości widziamy żółte znaki na drzewach. Mapa "Bieszczady wschodnie" Wojciecha Krukara którą od zejścia z Pikuja się posiłkujemy mówi wyraźnie, że żółtym szlakiem dojdziemy na Połoninę Równą. Tyle, że zamiast pod górę szlak prowadzi w dół... Nie pasuje nam to, ale idziemy. Po trzech kilometrach postanawiamy zawrócić, bo nie mamy już wątpliwości, że i ta mapa zawiera błędy
Wracamy na przełęcz Perełuki, szukamy gospodarza, aby zapytać czy możemy rozbić namioty. Ale gospodarza miejsca nie ma; namioty rozbijamy, jemy kolację a pod wieczór widzimy jak znany nam już osobnik wraz z drugim również o - nazwijmy to subtelnie - mało subtelnej powierzchowności prowadzą stado przepięknych koni huculskich. Wypełzam z namiotu i pytam faceta czy możemy tu przenocować. Facet patrzy na mnie wrogo i mówi coś w stylu "nie możno !!! Tut priwatno". Perspektywa zwijania namiotów i szukania miejsca na biwak kiedy wokół lasy a na połoniny niezły kawałek zmusza mnie mnie do negocjacji. Ostatecznie facet godzi się na nasz pobyt za 50 hrywien za nas obu. Cykam mu fotę jak dokarmia prześliczne hucuły.
Potem idę spać do swojego namiotu w przekonaniu, że w ciszy i spokoju doczekam świtu. A figę W środku nocy budzą mnie krzyki, wrzaski i śpiewy opiekunów końskiej braci, to dochodzące gdzieś z zabudowań a to gdzieś z niepokojąco bliskiej obecności Uświadamiam sobie, że jestem z Tadeuszem niemal w środku głuszy, zasięgu telefonii komórkowej niet i robi mi się ciut nieswojo bo nie wiem co po pijaku naszym gospodarzom do łbów strzeli Ale po jakimś czasie zapada cisza, co nie znaczy, że w owej ciszy doczekamy ranka.
Przed świtem budzi mnie hałas, to z zagrody wybiegają hucuły. Otwieram wejście do namiotu i dech mi zapiera. Tuż obok mojego lokum, po obu jego stronach przebiega w ostrym pędzie stado kilkudziesięciu koni huculskich. Nie do zapomnienia widok !
Tego dnia idziemy na Połoninę Równą, drogą bez szlaku. Dochodzimy bez przygód i błądzenia, powyżej granicy lasu mając piękne widoki na Połoninę Borżawa, gdzie pojedziemy następnej jesieni. Kiedy osiągamy wierzchołek Równej Połoniny ubieramy kurtki, czapki i rękawice bo straszliwie wieje. Podziwiamy pozostałości sowieckich baz rakietowych
Teraz mamy apetyt na Ostrą Horę. Ale wg mapy nie prowadzi tam żadna droga ani ścieżka. Ale dzięki świetnej widoczności dostrzegamy drogę prowadzącą w kierunku północnym najpierw w dolinę, a potem drogę wiodącą na Ostrą Horę. Aby trafić na tę pierwszą depczemy przez liczne i gęste borówczyska, potem idziemy drogą z której bystre oko Tadeusza dostrzega ścieżynę prowadzącą pod górę którą po kilkunastu minutach wchodzimy na szerszą drogę, potem znów ledwo widoczną ścieżynką ostro pod górę przez las wychodzimy na rozległe połoniny Ostrej Hory. Mocno wieje; dość długo szukamy dogodnego, choć trochę od wiatru osłoniętego miejsca na rozstawienie namiotów.
Wieczorem okazuje się, że w sobotę Tadeusz musi być w domu więc w piątek od rana zaczynamy odwrót. Schodzimy do wsi Luta, zapodając sobie tam sympatyczny interwał w postaci krótkiej posiadówki w sklepobarze (inaczej tego przybytku nazwać nie sposób)
Autobusem dojeżdżamy do Wielkiego Bereznego licząc na pociąg do Sianek, ale niestety okazuje się, że najbliższy mamy dopiero za 3 godziny. Dywagujemy co dalej, zasięgamy języka u miejscowych. W końcu decydujemy się zachować jak paniska i bierzemy taksówkę do Sambora, skąd - jak liczymy - łatwo i szybko dostaniemy się do granicy. Targujemy się ostro i ustalamy cenę za kurs na 440 hrywien (za ok. 130 kilometrów) co daje ok. 90 zeta za osobę. No i śmigamy starą ładą po straszliwie dziurawych ukraińskich drogach i po dwóch godzinach jesteśmy na dworcu w Samborze. A tutaj cóż... Okazuje się, że ostatnia marszrutka do granicy odjechała przed 10 minutami... Za trochę ponad godzinę (o 20.00 miejscowego czasu) mamy kurs do Mościsk, skąd do granicy zostanie 15 kilometrów. Wsiadamy do busika który zabiera nieprawdopodobną jak na swoją pojemność ilość pasażerów Mamy to szczęście, że zdążyliśmy zająć miejsca siedzące.
W Mościskach dowiadujemy się, że busa do Szeginii mamy za 1,5 godziny. Bierzemy więc taksówkę za 50 hrywien i jesteśmy na granicy. Przez odprawę ukraińską przechodzimy błyskawicznie, a po stronie polskiej masakra !!! Tłumy Ukraińców z tobołami, na oko ze 3 godziny czekania. Licząc że dość tolerancyjnie bratni lud ukraiński potraktuje dwóch gości z wielkimi plecakami przepychamy się przez tłum i zaczynamy negocjacje z ładną, ale nieco smutną blondynką ze Straży Granicznej, żeby przepuściła nas przez boczne barierki do odprawy i kontroli. Negocjacje kończą się sukcesem, odprawę zaliczamy błyskawicznie, nikt nas o żaden szmugiel nie posądza. No i jesteśmy w ojczyźnie, co jeszcze nie oznacza pełnego sukcesu.
Trzeba z Medyki dostać się do Przemyśla. Busy już nie jeżdżą, a ceny taksówek są zdecydowanie wyższe od ukraińskich, więc tej granicy szaleństwa nie przekraczamy Wyglądamy chyba na spragnionych transportu bo jakiś gość słusznej postury, karku byczego proponuje nam dwa miejsca w swoim samochodzie. Chce 30 zeta, niechętnie przystaje na 25. Wsiadamy z tyłu, obok kierowcy siada jakiś jego znajomy w starszym już wieku. Ruszamy, ale najpierw zajeżdżamy do jakiegoś kantoru gdzie nasz kierowca udaje się na - jak się okazuje - negocjacje dotyczące prolongaty spłaty długu jaki ma u właściciela. Znajomy kierowcy nam o tym mówi dodając, że dług jest lekko przeterminowany i facet boi się działań naciskowych wierzyciela mogących z początku polegać na wywołaniu jakichś - nazwijmy to tak - drobnych kontuzji
Po kwadransie gość wraca i już bez przeszkód (ale za to z dużą ulgą) dojeżdżamy do Przemyśla i idziemy po samochód nie wiedząc czy uda się go przed rankiem wydobyć (zostawiliśmy go na podwórku zamykanym bramą). Jest 22.30, brama zamknięta, ale na szczęście dozorczyni nie spała i nam otworzyła.
Ufff...Teraz można odetchnąć, wyścig z czasem zakończył się pełnym sukcesem ! Teraz jeszcze idziemy do dworcowego baru na schabowego i przed północą wyjeżdżamy z Przemyśla. Spokojnie już, bez emocji i wrażeń dojeżdżamy do Krakowa. Między 3 a 4 jestem w mieszkaniu, a Tadeusz jedzie do siebie. Cudna eskapada dobiegła końca.
***
Podsumowując. To było kilka przepięknych dni w mało uczęszczanych, niemal pustych górach. Pogoda była znakomita, widoczność bardzo dobra. W Karpatach wschodnich - i to jest jedna z ich największych zalet - można praktycznie bez żadnych ograniczeń biwakować, można się snuć pięknymi połoninami w niemal zupełnej pustce i ciszy (jedyni spotkani przez całą wędrówkę turyści to grupka kilku Ukraińców spotkanych zaraz pierwszego dnia). W takich górach czekają na człowieka większe lub mniejsze niespodzianki, drobne zdarzenia i przygody o które raczej trudno w Tatrach czy rodzimych Beskidach. Wiem, że zawsze będę wracał w tamte strony...
Dziękuję za uwagę
Ostatnio zmieniony 02 października 2011, 20:22 przez vertigo, łącznie zmieniany 1 raz.
- heathcliff
- Członek Klubu
- Posty: 2738
- Rejestracja: 27 maja 2009, 20:24
- Kontakt:
piękna wyprawa w dzikie tereny i radzenie sobie z niespodziankami losu... pełny ekwipunek... gratuluję, a i zazdroszczę takiej wędrówki
Przytulam żonę i jestem szczęśliwie wolny... Ile wyjść tyle powrotów życzy heathcliff
https://plus.google.com/117458080979094658480
https://plus.google.com/117458080979094658480
Wspaniale i treściwie napisałeś Swoje odczucia z pobytu w tych magicznych miejscach. Gratuluję i zazdroszczę, ale tak pozytywnie tych kilku dni spędzonych na włóczęgostwie. Te Ukraińskie wsie to zupełnie inny klimat, tam cisza, spokój, czas się zatrzymał dla niektórych. Wielkie brawa
Góry upajają. Człowiek uzależniony od nich jest nie do wyleczenia.
Re: Bieszczady wschodnie, Połonina Równa
Trzy rzeczy w Bieszczadach kocham najbardziej: wyliniałe grzbiety, "płonące" jesienią lasy (aż by się chciało usiąść i poczekać, aż wszystkie liście opadną..) i bezludzia...
ps. a по-русски ты говоришь ?
jak kiedyś, dawno temu u mojej "bieszczadzkiej" babcivertigo pisze:schodzimy do prześlicznej wsi z drewnianymi płotami, żurawiami przy studniach, kwiatami przy domowych obejściach...
w takim miejscu chciałabym zamieszkać, tylko jeszcze żeby strumień płynął opodal..vertigo pisze:trafiamy na przełęcz Perełuki. Jesteśmy na fantastycznej, rozległej polanie otoczonej lasami.
w takich chwilach człowiek wie, że żyje... (nagły przypływ świadomości ;>)vertigo pisze:Uświadamiam sobie, że jestem z Tadeuszem niemal w środku głuszy, zasięgu telefonii komórkowej niet i robi mi się ciut nieswojo
mnie też zaparło dech... nakręciłam tę scenę w wyobraźni i przez dłuższą chwilę się w niej zapętliłam. piękna...vertigo pisze:Przed świtem budzi mnie hałas, to z zagrody wybiegają hucuły. Otwieram wejście do namiotu i dech mi zapiera. Tuż obok mojego lokum, po obu jego stronach przebiega w ostrym pędzie stado kilkudziesięciu koni huculskich. Nie do zapomnienia widok !
a ja za wrażeniavertigo pisze:Dziękuję za uwagę
ps. a по-русски ты говоришь ?
bluejeans swoim komentarzem nadajesz sens moje nędznej, ziemskiej egzystencji Tyle słów uznania dla banalnej w gruncie rzeczy relacji mile łechce moją męską próżność, czuję jak puchnę z zadowolenia
W pas się kłaniam za łaskawość dziękując
PS. Jako, że jestem osobą wiekowo mocno zaawansowaną to w latach pacholęcych rosyjskiego uczyłem się obowiązkowo. Ba, nawet (o dziwo z dobrym skutkiem) zdawałem egzamin z rosyjskiego na maturze. Dziś mało co - szczerze powiedziawszy - pamiętam, aczkolwiek trochę słów, fraz, zwrotów w zakamarkach pamięci zostało, i te językowe resztki na Ukrainie się przydają
W pas się kłaniam za łaskawość dziękując
PS. Jako, że jestem osobą wiekowo mocno zaawansowaną to w latach pacholęcych rosyjskiego uczyłem się obowiązkowo. Ba, nawet (o dziwo z dobrym skutkiem) zdawałem egzamin z rosyjskiego na maturze. Dziś mało co - szczerze powiedziawszy - pamiętam, aczkolwiek trochę słów, fraz, zwrotów w zakamarkach pamięci zostało, i te językowe resztki na Ukrainie się przydają
kurczę, a ja myślałam, że komentuję wonną, napisaną lekko, z polotem relację, wiodącą czytelnika w klimatyczne zakątki, w których czas, jeśli nie stanął kilkadziesiąt lat temu, to z pewnością płynie znacznie wolniej...vertigo pisze:Tyle słów uznania dla banalnej w gruncie rzeczy relacji
(cała przyjemność po mojej stronie )
ja Cię proszę, miły chłopaku, waż słowa! Mocniej zaawansowany wiekowo, to zaczniesz być tak w okolicach no, ja wiem..? może siedemdziesiątkivertigo pisze:jestem osobą wiekowo mocno zaawansowaną
Nawiasem, można i tu spotkać wnikliwych czytaczy. Nawet, jeśli nie zawsze komentują, lub zostawiają ślad jednym zdaniem, to przecież dzielą Twoje emocje, dają się przykuć do wzgórza zahipnotyzowani aż po horyzont, łapią dreszcz strachu nocą, z daleka od "cywilizacji", czują zapach końskiego potu, i gonią z Tobą uciekający pociąg. Niech Ci to będzie w chwilach głębokiej ciszy pociechą
я приветствую вас!
Ja ta relacje juz gdzies czytalam- i nawet mi sie wydaje ze ja komentowalam- ale tu mojego komentarza nie ma... Snilo mi sie czy co? Zamieszczales ja tez na innych forach?
Milo popatrzec znow na bezkres traw.. I powspominac znane miejsca- ruiny bazy rakietowej na poloninie rownej, wies szerbowiec i piwo zywe i to wszytsko przy ladniejszej pogodzie niz nam sie trafila!
Milo popatrzec znow na bezkres traw.. I powspominac znane miejsca- ruiny bazy rakietowej na poloninie rownej, wies szerbowiec i piwo zywe i to wszytsko przy ladniejszej pogodzie niz nam sie trafila!
kurcze.. a ja mialam tego pecha sie za pozno urodzic i juz sie nie zalapalam i musze sie sama rosyjskiego uczyc i za to placic.. a w szkole mnie dreczyli angielskim ktory mi sie nigdy nie podobal!vertigo pisze:PS. Jako, że jestem osobą wiekowo mocno zaawansowaną to w latach pacholęcych rosyjskiego uczyłem się obowiązkowo. Ba, nawet (o dziwo z dobrym skutkiem) zdawałem egzamin z rosyjskiego na maturze.
Nie, tylko tutaj zamieściłem relację, więc może gdzieś indziej czyjąś inną z podobnych miejsc komentowałaśbuba pisze:Ja ta relacje juz gdzies czytalam- i nawet mi sie wydaje ze ja komentowalam- ale tu mojego komentarza nie ma... Snilo mi sie czy co? Zamieszczales ja tez na innych forach?
Milo popatrzec znow na bezkres traw.. I powspominac znane miejsca- ruiny bazy rakietowej na poloninie rownej, wies szerbowiec i piwo zywe i to wszytsko przy ladniejszej pogodzie niz nam sie trafila!
podobal!
A co do pogody na Ukrainie to faktycznie, mieliśmy farta !