Neverland - Beskid Śląski 26.02.2011

Relacje z górskich wypraw i innych wyjazdów oraz imprez forumowiczów. Ten dział jest przeznaczony dla osób, które chcą opisać swoje relacje i/lub pokazać zdjęcia ze spotkań nie będących Klubowym Zjazdem lub Górską Wycieczką Klubową.

Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy

Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Neverland - Beskid Śląski 26.02.2011

Post autor: Mosorczyk » 01 marca 2011, 21:18

Neverland - dlaczego właśnie taki tytuł nadałem tej relacji? Dlatego, że mieliśmy przejść coś, co nigdy nie miało być w możliwościach, ani w zasięgu ręki Otylii – tak przynajmniej twierdziła. To, co przeszła w swoim życiu, miało mieć tak wielki wpływ, że już nigdy nie byłaby w stanie wejść nigdzie wyżej, ani zobaczyć więcej – czegoś, o czym zawsze marzyła. Choć dla mnie była to prosta trasa, którą mógłbym codziennie przechodzić bez większego wysiłku, to dla Otylii miał to być wyjazd życia. Piszę wyjazd życia, bo teraz miała pokonać górną granicę swoich aktualnych możliwości. Zawsze mówiła mi, że już nic nie jest w stanie więcej przejść, zdobyć, zobaczyć. Celem tego wyjazdu było pokonanie własnych możliwości, tych fizycznych, jak i psychicznych oraz uwierzenie we własne siły…

Zacznijmy jednak od początku…
Beskid Śląski – góry, o których wielu zapomniało, nękane pasożytami lasy i rozjeżdżone wszystkie możliwe drogi górskie, z pewnością nie zachęcają do przejścia tutejszych szlaków ludzi, którzy weszli na niejeden wierzchołek górski. Góry niskie, choć dla niektórych bardzo wysokie, urzekające niegdyś pięknem lasów i widokami z rozległych polan, były tym czymś, co powodowało, że wracało się tu bardzo często. Postępująca od 2006 roku degradacja lasów, zniszczenia i błotniste szlaki nie były czymś, co chciałbym zobaczyć, a tym bardziej czymś, dla czego chciałbym tam kiedykolwiek wrócić. W piątek, po godzinie 15.00 zadzwonił do mnie Merlin, z propozycją wyjazdu w zimowe Tatry. Celem tej wyprawy miał być zimowy dach Polski – Rysy lub którykolwiek ze szczytów mających ponad 2 000 m wysokości bezwzględnej. hmmm… - zastanowiłem się przez chwilę – po czym, odmówiłem. Nie wiedziałem jeszcze jaką pogodę zapowiadają w Zakopanem i okolicach, dlatego sprawdziłem szybko wszelkie prognozy. Zobaczyłem, że ma być bezchmurne niebo! Warunki rewelacyjne, jak na takie wypady! Przypomniałem sobie jednak o „przymierzu soli”, które niegdyś zawarłem z Otylią, a dotyczyło ono wspólnych wypadów w góry, mających na celu pomoc w poznawaniu czegoś nowego. Z tego właśnie względu postanowiłem, że wybiorę Beskid Śląski, abym mógł dotrzymać obietnicy, którą niegdyś złożyłem.

Jaki wybrać szlak?, Ile jest w stanie wytrzymać?, gdzie była?, co widziała?, co jeszcze pamięta z wyjazdów z wczesnych lat biegu życia? – właśnie takie pytania kłębiły się w mojej głowie. Niejednokrotnie przysłuchiwałem się jej długim rozmowom podczas spotkań w górach, czy też czytając dawniejsze posty na forum. Chciałem, aby był to wyjazd, który pomógłby uwierzyć jej we własne siły, aby mogła zobaczyć coś nowego, czego nigdy nie widziała, coś czego przejście zbudowałoby ją bardzo mocno. Spoglądając na mapę wybrałem, po dłuższym czasie, przejście z Wisły Głębce na Kiczory, Stożek, Soszów i Wielką Czantorię aż do Ustronia. Przejście musiało dawać również możliwość zejścia w trakcie wędrówki, gdyby coś poszło nie tak, dlatego właśnie wybrałem ten wariant. W ten sam dzień napisałem, że pojedziemy do Wisły, aby przejść jakiś szlak. Celowo nie mówiłem o który chodzi, żeby to była miła niespodzianka. Umówiliśmy się, że o 8.24 spotkamy się w pociągu w Goleszowie, skąd dalej mieliśmy dojechać do Wisły Głębce – miejsca, do którego miałem już nigdy nie wrócić. O dziwo, pociąg na każdej stacji pojawiał się według rozkładu jazdy, więc na szlak wyruszyliśmy o zaplanowanym czasie.

Dokładnie o 9.08 rano, ze stacji PKP Wisła Głębce wyruszyliśmy na niebieski szlak, który to dalej miał się połączyć z czerwonym – jakże bliskim mojemu sercu, ze względu na Główny Szlak Beskidzki. Na dworcu podziwialiśmy odchodzącą warstwę stratus nebulosus translucidus – dla nas oznaczały one cienką, szarą i prześwitującą warstwę, powoli opuszczających niebo chmur zapowiadających bezchmurny dzień. Otylia była już samym tym faktem ucieszona, bo wspominała, że w ich okolicach rzadkością są takie dni ze względu na unoszący się smog po godzinie 10.00 – 11.00, który zawsze zamieniał błękit nieba na szarówkę. Tu było inaczej. Nawet śniegu było dużo. Cieszyliśmy się, bo oznaczało to, że wyżej będzie naprawdę zimowo. Spoglądając na góry położone po przeciwnej stronie rzeki Wisły widzieliśmy oszronione i przysypane śniegiem czubki drzew na szczytach, które stąd dane nam było zobaczyć. Właśnie ten widok zachęcił nas do marszu, prosto przed siebie. Na początku podchodziliśmy ubitą drogą, wyżej wyłożoną betonowymi blokami na stromych podjazdach. Co chwila obracaliśmy się za siebie, aby doglądać oszronionych drzew, gdzieś tam w oddali. Nie ukrywam, że takie same chciałem ujrzeć po naszej stronie. Podchodząc za zakrętem, mijaliśmy ostatni dom, obok którego szczekał pies, przerywając wszechobecną ciszę.

Weszliśmy do lasu, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę, aby „posłuchać” tej ciszy, bo jak mawiają, piękniejsza od muzyki jest tylko cisza. Tutaj była wszechobecna – nic jej nie zakłócało. Nawet pies uciszył się po naszym przejściu. Pomyślałem sobie wówczas ile jest chwil w naszym życiu, kiedy ucho tak naprawdę nie odbiera żadnego dźwięku? Takich chwil jest z pewnością za mało. Góry pozwalały „usłyszeć” właśnie to coś, czego w mieście, chyba nigdy nie będzie nam dane usłyszeć. Idąc wyżej, podziwialiśmy wspaniałe, małe świerki przysypane niewielką warstwą białego puchu. Co chwilę mijaliśmy jakąś małą polankę, na której obowiązkowo musieliśmy się zatrzymać. Na jednej z nich przystanęliśmy na dłużej i wsłuchiwaliśmy się w śpiew ptaków. Zachwyceni widokami, Otylia powiedziała: gdyby na zdjęciu można było jeszcze zatrzymać ten śpiew ptaków… Widoki z tych polan były naprawdę zimowe, bo cały czas w oddali przebijały się pięknie oszronione i ośnieżone drzewa. Szliśmy zaledwie kilka minut po tym, jak minęliśmy jedną z małych polan. Z ziemi wystawał mały, drewniany drogowskaz „Stożek”. Tutaj Otylia zapytała, czy idziemy na Stożek? Odpowiedziałem, że tak. Wspominała mi, że była kiedyś na Soszowie, ale tutaj nie. Wspomniała również coś o grzybowych skałach. Jeszcze tylko chwila, a przed nami zobaczyliśmy gdzieś wysoko, stare, okazałe świerki w całości pokryte śniegiem! Często mówiliśmy, że chcielibyśmy tam być. Zbliżaliśmy się w tamtą stronę, jednak szlak zakręcał ostro w lewo, dokładnie w odwrotną stronę do tych wspaniale udekorowanych drzew. Przed nami wystawały tylko wysokie, ale „chude” świerki. Choć śnieg nie utrzymał się w dużych ilościach na gałęziach, to słońce, które przebijało się pomiędzy pniami drzew dodawało uroku tej okolicy. Co chwilę mijaliśmy mieszankę drzew liściastych i świerków aż pojawiły się brzozy i modrzewie europejskie. To właśnie one zapewniały najpiękniejsze wzory śnieżne w lesie, ponieważ miały najgęściej ułożone gałęzie, pozwalające gromadzić większe ilości śniegu. Niejedno drzewo uginało się pod ciężarem białych czap. Brzozy wyglądały niesamowicie, bo każda ze zwisających gałęzi była dokładnie oblepiona porcją dobrze zamarzniętego śniegu. Modrzewie zaś pozwalały nacieszyć oczy siatką, jaką tworzyły gęsto ułożone gałęzie, które jak gdyby łapały puch w swoje sieci. Od teraz ten gatunek drzew stał się głównym motywem naszych zdjęć. Buki, wyższe od swych poprzedników, również zachwycały wzorami. Gałęzie były o wiele rzadziej ułożone, ale za to każda z nich miała tyle nawianego śniegu, jak gdyby zwisały stamtąd długie, ale bardzo wąskie, białe liście.

Zachwyceni lasem, zapomnieliśmy o „tyłach”. Spojrzeliśmy za siebie, gdzie obserwowaliśmy zalesioną górę. Po prawej stronie wierzchołka wcinała się długa i wąska polana „przekreślona” kilka razy przez pasy pojedynczych drzew. Szczyt góry był lekko oszroniony. Idąc coraz wyżej, zauważyliśmy, że śniegu na drzewach przybywa. Przejście ścieżką zapewniło nam wiele atrakcji, bo co chwilę pod śniegiem szliśmy po przysypanej tafli lodu. Płynął tu potok, który zamarzł na dobre i teraz na stromych podejściach sprawiał nam problemy. Jedna z tafli była większa niż pozostałe. Otylia próbowała przejść ten kawałek, ale dalej było trudniej. Przeszedłem na koniec „lodowiska” i podałem jej rękę, po czym poszliśmy dalej, „walcząc” z kolejnymi taflami. Otylia tylko potwierdziła, że na szlaku muszą też być jakieś atrakcje. Wzdłuż szlaku rosły niskie krzewy, na których biały puch również układał się w okazałe wzory. Chwilę później, zza krzaków, na drugim planie, zauważyliśmy białą „ścianę” świerków, które majaczyły gdzieś w oddali. Chcieliśmy tam być jak najszybciej! Nieco dalej mogliśmy spoglądać na miejsca, gdzie wycięto większe powierzchnie lasów. Na granicy gołej ziemi z wystającymi pniami i pozostałego lasu, można było podziwiać trójkątne sylwetki, strzelistych świerków. Każdy z nich miał taki sam kształt i taką samą wysokość, co sprawiało, że zbocze porośnięte tymi drzewami wyglądało co najmniej okazale. Zachwycaliśmy się tutaj oświetlonymi brzegami każdej białej gałęzi. Obrzeża świeciły tak mocno, jak można to obserwować podczas powstawania chmur burzowych. Intensywne białe światło idealnie rysowało kontury każdej gałęzi. Efekt wzmacniał się, gdy poszliśmy parę kroków dalej, bo teraz oglądaliśmy je na tle ciemnego lasu. Kiedy weszliśmy do ciemnej, zacienionej części lasu, tylko niewiele światła słonecznego docierało do nas. Jedynie nad naszymi głowami, dwie podświetlone od spodu białe gałązki odznaczały się w tutejszym terenie. Skojarzeń było tyle, ile osób tędy przechodziło. Gałęzie kojarzyły się z wiszącym pająkiem, z łapami, z rogami jelenia… Wersji było naprawdę dużo. Słońce również „wyrysowało” długi, ale wąski pas na pniu jednego ze świerków po przeciwnej stronie szlaku.

Szliśmy tak kilkanaście minut, podziwiając niepowtarzalne wzory, jakie tworzyły się na każdym drzewie. Co chwilę zatrzymywaliśmy się aby skomentować to, co widzieliśmy. Na każdej z polan widokowych robiliśmy wspólne zdjęcie wraz z otoczeniem. Zacieniona część lasu była już za nami. Wyszliśmy na polanę powstałą po wycince, gdzie doszliśmy do naszych wymarzonych świerków, tworzących pojedynczą linię, całkowicie pokrytych śniegiem. Jakże nasze oczy cieszyły się na ich widok! Długo wpatrywaliśmy się w tę linię „słuchając” jednocześnie niesamowitej ciszy. Na tym odcinku Otylia zwróciła uwagę na dwupiętrowy pień, a raczej na pień, który tworzył dwa stopnie. Na każdym ze stopni zalegała biała pierzynka. Pomiędzy stopniami, na jego środku, wystawał pionowo kawałek drewna, na szczycie którego stała mała, śnieżna kulka. W tej okolicy obowiązkowo musieliśmy zrobić sobie zdjęcia na tle białej linii świerków, jak i na tym niezwykłym pniu. Otylia co chwilę widziała gdzieś rogi jelenia, białe krzyże, jakie tworzyły czubki młodych świerków, łapki i tym podobne rzeczy. Po krótkiej chwili doszliśmy do białej linii drzew, za którą widniały inne, niższe góry. Podejście nie było strome i dzięki temu mogliśmy podziwiać szybko zmieniające się widoki, bo już za kolejną chwilę, po prawej stronie, widzieliśmy gęsty las, podczas gdy po lewej stronie widniały tylko młode, rzadko rozmieszczone drzewa. To właśnie one tworzyły najpiękniejsze formacje śnieżne. Kilkadziesiąt metrów dalej weszliśmy do lasu, gdzie wysokie, strzeliste świerki o jednakowym wzroście, po obu stronach ścieżki, pozwalały nam zobaczyć „podniebne alejki”. Wystarczyło spojrzeć w górę. Widziało się tam korony białych drzew, których równomierny układ przerywała niebieska „ścieżka” – czyli niebo. Patrząc w górę, miało się wrażenie, że nad naszym szlakiem biegnie drugi szlak, którego granicę wyznaczały korony wysokich świerków. Nieco wyżej, zza przerzedzonego lasu podziwialiśmy nieznaną nam, niższą górę z wielką polaną i stokiem zjazdowym. Idealnie wkomponowywała się w okno, które zapewniał tutejszy układ drzew.

Po około godzinie doszliśmy do Polany Mraźnica. Nasze podejście zakończyło się krótkim odcinkiem drogi łączącej kilka domów, które „ukryte” były wśród skupisk drzew. Wchodząc na drogę, widzieliśmy tylko jeden, stary dom i rozległą polanę. Jakże ten dom był położony w malowniczym miejscu! Drewniany, ośnieżony płot i dwie stare jabłonie, jak i wierzba iwa za płotem, na tle stoku w oddali przy błękicie nieba, nadawały temu miejscu niezwykłe znaczenie. Czuliśmy się, że naprawdę jesteśmy w górach. Tutaj każde drzewo, jak jeden z buków tam na dole, miało te białe, długie i wąskie liście. Było tu tak malowniczo, że nie obyło się bez zdjęć na tle tej pięknej okolicy. Co chwilę komentowaliśmy to, co widzieliśmy. Moją uwagę natychmiast zwróciły dwie, stare jabłonie ze względu na to, że bardzo lubię te drzewa w sercu gór, jak i stary dom, który nadawał klimatu temu miejscu. Otylia również zwracała uwagę na ten dom. Po chwili powiedziała: ale ten właściciel ma piękne widoki! Rzeczywiście tak było, bo za chatą widniały dwa szczyty górskie, całkowicie zalesione, u stóp których rozciągały się śnieżnobiałe polany. Idąc zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej, uwagę przykuwały również drewniane „płotki” ustawione w szereg, mające chronić przed nawiewem śniegu na ulicę. Wówczas Otylia wspomniała: U nas już się tego nie widuje. Kiedyś było ich więcej, a teraz to już rzadkość. Można powiedzieć, że to zwykłe płotki, ale były tak starannie i równo ułożone, że tworzyły długą zaporę dla tumanów śniegu wzbijanych przez wiatr w gorsze dni pogodowo. Całego uroku temu ogrodzeniu dodawały czapy śnieżne zalegające na każdej desce, tworzącej każdy pojedynczy „płotek”. Kilkadziesiąt metrów dalej od starej, góralskiej chałupy widzieliśmy przed sobą jakąś przełęcz. Stojąc dokładnie naprzeciwko niej, patrząc w dal, widzieliśmy równoległe pasy: pas śniegu, pas drewnianych płotków, pas zacienionego zbocza śnieżnego i w końcu – pas ośnieżonych lasów. Pomiędzy pionowo ułożonymi deskami przebijały się duże powierzchnie nietkniętego śniegu zalegającego na polanie. Widok z najwyższego punktu polany był tak piękny, że przystanęliśmy tu na dłużej. Otylia nie czuła zmęczenia, a wręcz przeciwnie – zachwycała się tak samo, jak ja wspaniałymi widokami.

Podchodząc za ostatni „płotek” wydeptaliśmy ścieżkę, aby mieć jeszcze lepszy widok. Dwie góralskie chaty, to niezwykłe ogrodzenie i góry w tle, nadawały temu miejscu prawdziwie górski klimat. Czuliśmy się tutaj, że przebywamy w samym sercu gór, czego o wielu miejscach pomimo swojego położenia, nie można było powiedzieć. Przechodząc obok ostatnich domów osady Mraźnica, weszliśmy do kolejnego lasu – tym razem – z o wiele większymi wzorami utworzonymi przez gromadzący się śnieg. Trudno nam było rozstawać się z polaną z tak wspaniałymi widokami, ale mieliśmy też na myśli ciągle to, że wyżej będą jeszcze lepsze… Już na samym początku lasu podziwialiśmy modrzewie, tak gęsto oblepione śniegiem, że patrząc do góry, na ich gałęzie, na myśl przychodziło tylko słowo chmura. Śnieg zalegający na gałęziach tworzył trójwymiarową, białą, puszystą, kłębiastą formację zbitą w jedną bryłę. Dodatkowo tę „chmurę” oświetlało słońce podczas, gdy niżej położonych gałęzi gęstych świerków, już nie. Patrząc do góry widziało się jasną „chmurę” z zacienionego lasu. Słońce oświetlało „chmury” od dłuższego czasu, bo co chwilę spadały nam za kołnierz fragmenty brył śnieżnych. Można się było poczuć, jak gdyby padał śnieg. Obok tutejszej formacji śnieżnej również na uwagę zasługiwały inne, bezlistne drzewa, które równie dużo śnieżnych czap utrzymywały na swoich gałęziach. Wiele z tutejszych drzew wyglądało niczym podwodne wodorosty – tylko w większym wydaniu. Nie sposób było oderwać oczu od tak wspaniale udekorowanych drzew. Z tego powodu, co kilka kroków, zatrzymywaliśmy i zadzieraliśmy głowę do góry, aby podziwiać ciągle to nowe formacje. Przechodząc nieco dalej, Otylia zauważyła jedną, ale bardzo dużą i symetryczną gałąź oblepioną śniegiem. Powiedziała, że kojarzy jej się z łapą. Rzeczywiście każdy z odrostów sprawiał wrażenie, jak gdyby to były białe palce – po siedem z każdej strony.

Minęło kilka chwil, a może kilka minut, kiedy po wyjściu z lasu wyszliśmy na kolejną polanę. Wówczas Otylia powiedziała, że wejście na nią strzeże drut kolczasty. Ten drut przysypany był śniegiem. Mimo wszystko można stąd było podziwiać wspaniały widok na górę, którą już wcześniej widzieliśmy. Ponownie widzieliśmy ten sam stok z trasą zjazdową i wyciągiem narciarskim. Obowiązkowo na tle tego widoku musieliśmy zrobić zdjęcie. Niedaleko stąd, trochę wyżej, szliśmy w miarę płaskim terenie, gdzie ścieżka była bardzo dobrze widoczna. Od czasu, do czasu, pod śniegiem pojawiały się jeszcze tafle lodu. W kilkanaście minut wędrówki od tej polany, doszliśmy do małej grzybowej skałki, z której wystawało osiem ośnieżonych pręcików. Były to pionowo sterczące gałązki bardzo małego krzewu. Będąc tutaj, powiedziałem, że tutaj widzimy tylko namiastkę tego, co zobaczymy wyżej – tuż za szczytem Kiczory. Otylia słyszała gdzieś o tych skałach. Jakże się ucieszyła, gdy usłyszała, że je zobaczymy! Tuż za zakrętem, za małymi skałkami grzybowymi, po lewej stronie szlaku, rozciągał się pofalowany pas, gdzie nie rosły żadne drzewa. Na pofałdowanej powierzchni śniegu nie można było dostrzec ani jednego śladu. Jedynym śladem były tu cienie rzucane przez niewielkie drzewa. Podziwialiśmy ten fragment terenu, bo zachwyciła nas pokrywa śnieżna, która wyglądała niczym fale na morzu. Za polaną weszliśmy w oświetloną część ścieżki. Czym wyżej znajdowaliśmy się, tym więcej śniegu było na szlaku, a czapy na gałęziach coraz większe i cięższe. Na tym odcinku mijaliśmy wspaniałe modrzewie, tak gęsto obsypane śniegiem, że po ich drugiej stronie nie było widać nieba. Gałęzie tych drzew, jak ich niżej rosnący poprzednicy, tworzyły bardzo gęstą sieć umożliwiającą zatrzymywanie dużych ilości puchu. Z tego względu modrzewie prezentowały się tu najokazalej. Przyciągały wzrok tak bardzo, że przy każdym zatrzymywaliśmy się, aby zobaczyć to niezwykłe dzieło. Przy każdym z nich Otylia miała jakieś skojarzenie – takie same, jak patrzy się na chmury podczas ciepłego, letniego dnia. Wśród modrzewiów widniały jeszcze ostatnie brzozy, które prezentowały się nie gorzej niż inne drzewa.

Minęło zaledwie kilkanaście minut, gdy dotarliśmy do kolejnej polany ze wspaniałym widokiem na odległe góry. Widok mogliśmy podziwiać z „okienka”, które tworzyły gałęzie wyższych drzew i młode krzewy. Po środku tej przestrzeni rósł mały świerk, który Otylii skojarzył się z krzyżem. Powiedziała wówczas: Patrz krzyż! Za „krzyżem”, na polanę prowadziły cztery ślady rozchodzące się w dwóch różnych kierunkach. Ślady były zrobione przez narciarzy. Każdy ze śladów tworzyły dwie równoległe linie zakręcające w przeciwnych kierunkach. Ginęły gdzieś w oddali, za polaną. Mały świerk i gałęzie tworzące „okno” widokowe sprawiały wrażenie bramy wejściowej. Trudno było nie skorzystać z nadarzającej się okazji i wejść tam, by podziwiać kolejne panoramy. Zanim weszliśmy na polanę, w bramie zrobiliśmy serię zdjęć na tle gór i wielkiego drzewa o zwisających gałęziach bardzo gęsto oblepionych śniegiem. Dla fotografów z pewnością byłby to piękny motyw na zdjęcia pod tytułem: pejzaż. Na polanę pierwsza pobiegła Otylia. Całą powierzchnię oświetlało Słońce. Otylia powiedziała: jakby tu było fajnie się teraz położyć i podziwiać te widoki! Nie dziwię się, że takie odczucie miała, bo i mnie widoki urzekły tak bardzo, że pozostaliśmy tu przez dłuższą chwilę. Jedna ze ścieżek wyżłobionych przez narty ginęła w lesie, nieopodal nas. Właśnie tam było lokalne, bardzo małe wzniesienie, na którym rosły drzewa o różnej wysokości – od młodych krzewów, aż po wysokie świerki. Właśnie na to miejsce zwróciliśmy szczególną uwagę, bo prowadziły tam ślady. Kiedy Otylia wybiegła na polanę, stanęła na skrzyżowaniu czterech linii powstałych po przejeździe narciarzy. Wyciągnęła ręce do góry, jak gdyby zdobyła jakiś szczyt. Widok z tamtej polany wywoływał w nas właśnie takie pozytywne uczucia. Można się tu było poczuć jak zdobywca, pomimo, że do jakiegokolwiek szczytu było daleko. Ze skrzyżowania śladów można było dostrzec, jak druga ze ścieżek ginie gdzieś za łagodnie opadającym stokiem, będącym przedłużeniem tej polany. Nie obyło się tutaj bez sesji zdjęciowej na tle wielu szczytów górskich, jakże pięknie ośnieżonych – bez wyjątku. Nie zapomnieliśmy o pozdrowieniach, bo wyciągnąłem moją płachtę ze zdjęciami z różnych gór Polski, na których widniał duży, żółty napis: Pozdrowienia z gór wysokich!

Stojąc na polanie widzieliśmy, do czego miała służyć. Po obu stronach, pod lasem widzieliśmy bramki zbudowane z trzech drewnianych bali. Z poprzeczek zwisały gęsto ułożone sople lodu. Nieraz myślałem, kto biega za piłką, kiedy ktoś niechcący wykopnął ją poza linię autu, po stronie łagodnie opadającego stoku, gdzieś w głąb doliny... Ileż mieliśmy radości podziwiając widoki z tego niecodziennego boiska piłkarskiego. Szybko nazwałem je podniebnym boiskiem, bo na myśl przyszły mi ruiny szkoły podstawowej, znajdującej się gdzieś w Beskidzie Niskim, tuż pod szczytem. Tamtejsza szkoła nazywała się wówczas podniebną szkołą, do której uczęszczały przecież dzieci… Właśnie to boisko przywołało mi wspomnienia z wyprawy Idymy do góry! – 1047 km przez góry Polski. Również Otylia opowiedziała swoją historię o dawnej wycieczce na Soszów. Polana nie tylko zapewniła nam wspaniałe widoki, ale i przywołała dobre wspomnienia, które chciałoby się powtórzyć nieraz w życiu. Przywoływaliśmy na pamięć nasze wyjazdy górskie, spoglądając na szczyty w oddali. Przypomniał mi się również Daniel i Tomek z mojej ekipy górskiej, którzy niegdyś powiedzieli, że lubią robić zdjęcia „zza głowy”. Właśnie takie zrobiłem, kiedy Otylia wskazywała na jakiś wierzchołek. Z zimowego boiska zrobiliśmy dodatkowo zdjęcia „bramy wejściowej”, jak i koron drzew, bo te prezentowały się najokazalej. Otylia widząc te drzewa wspomniała na zdjęcie, które zrobił Daniel w Czarnym Dunajcu na rozległej polanie, kiedy to samotna brzoza była wysadzona pięknymi kryształami śniegu przy temperaturze -19°C. Mi również uwidoczniła się ta brzoza w pamięci, bo teraz mogliśmy podziwiać dokładnie to samo, jednak już nie w formie kryształków, a formie czap śnieżnych. Minęło trochę czasu i kiedy spojrzeliśmy ile śladów pozostawiliśmy i jak wielki krąg wydeptaliśmy podziwiając widoki, zdziwiliśmy się, jak dużo kroków postawiliśmy. Skrzyżowanie czterech linii już nie istniało, a na jego miejscu widniały setki naszych śladów.

Po nacieszeniu się widokami i wspólnymi wspomnieniami, wróciliśmy w stronę naturalnej bramy, skąd poszliśmy dalej. Na tutejszych drzewach widniały dwa znaki szlaków: czerwony i niebieski. Oznaczało to, że dochodzimy do Przełęczy ku Tabuli. Nasza polana nazywała się Polana Łączecko. Samo dojście do przełęczy ku Tabuli było bardzo ciekawe, bo stały tu dwa, jak gdyby skopiowane, białe świerki, którym poświęciliśmy dużo uwagi. Za nimi ciągnęły się białe „ściany”, które tworzyły stare świerki rosnące po lewej stronie szlaku. Na gałęziach zalegało tyle śniegu, że właśnie ten widok kojarzył nam się ze ścianą. W jednym z takich miejsc, gdzie czapy śniegu tworzyły gęstą sieć, Otylia pobiegła nagle w kierunku lasu, bo wiodła tam wąska ścieżka. Koniecznie chciała mieć zdjęcie na tle tych wzorów. Tutaj Słońce nieśmiało przebijało się przez gęsty las, gdzie pojedyncze promienie podświetlały tylko niektóre, niżej położone gałęzie. Właśnie to przedzieranie się światła zwróciło naszą uwagę. Nieco dalej szlak wznosił się nieznacznie. Otylia zauważyła przed nami pień złamanego drzewa, którego górnej części już nie było. Na nim namalowany był podwójny znak szlaku: czerwony i niebieski. Byliśmy jeszcze przed przełęczą ku Tabuli. Pień zakończony był spiczastym kawałkiem drewna, na szczycie którego widniała osadzona, mała kulka śniegu. Widząc ją, Otylia powiedziała: patrz jaki pień! Głośno wypowiadane zdania świadczyły o wrażeniu, jakie robiły na nas zarówno białe drzewa, jak i wspaniałe widoki. Pomału dochodziliśmy do przełęczy.

Przełęcz ku Tabuli wspominałem pozytywnie, bo właśnie od tego miejsca wzięła się nazwa mojej wyprawy 1047km przez góry Polski. Było tam kilka stołów, gdzie można było odpocząć. Na jednym z nich był napis: Idymy do góry!, a obok strzałka wskazująca na strome podejście. Chciałem Otylii pokazać ten pamiętny napis, jednak wszystkie stoły były zajęte przez liczną grupę osób idącą na Stożek. Musieliśmy iść dalej, bo nie było tam w ogóle miejsca dla nas. Otylia postanowiła, że na Stożku zrobimy sobie dłuższą przerwę. To właśnie tutaj ślady turystów prowadziły gdzieś w prawo, w las, bezpośrednio na Stożek, jednak Otylia mówiła coś o grzybowych skałach, o których gdzieś, coś zasłyszała. Chciałem aby zobaczyła je na własne oczy, bo nawet wymieniała ich nazwę, podczas gdy na żadnej mapie nie udało mi się ich dostrzec, jako punkt warty uwagi. Powiedziałem, że pójdziemy czerwonym szlakiem – fragmentem Głównego Szlaku Beskidzkiego – aby je zobaczyć. Trasa miała wydłużyć się o kilkanaście, może o około 25min, jednak było naprawdę warto. Wszystkie osoby, które widzieliśmy miały długi odpoczynek, bo nikt nas nie wyprzedzał, ani nikogo nie słyszeliśmy. Pozwalało to nam podziwiać widoki w całkowitym skupieniu i ciszy. Często jednak Otylia miała coś do powiedzenia, bo co chwilę komentowała wszystko, co widziała. Ja również porównywałem, bo było na co popatrzeć. Tuż za przełęczą, po przejściu krótkiego odcinka leśnego, weszliśmy w niewielki pas wycinki. Widzieliśmy stąd trzy pasy kolorów. Pierwszy pas tworzyła polana przysypana grubą warstwą śniegu. Było tu naprawdę biało! Drugi, nieco dalszy pas, tworzyły krzewy i młode drzewa o jednakowym wzroście. Nad nimi widniał trzeci pas ośnieżonych starych i wysokich świerków. W tym miejscu Otylia zapytała mnie, gdzie jest ten napis Idymy do góry! Powiedziałem, że minęliśmy to miejsce, bo w tym czasie zajęte były wszystkie stoły.

Podchodząc w okolice drugiego pasa, widzieliśmy ścieżkę prowadzącą małym wąwozem, ozdobionym z obu stron niskimi, białymi drzewami. Tylko jeden, samotny świerk wyróżniał się od wszystkich. Był dwukrotnie wyższy od innych i na dodatek teren dookoła niego był ogołocony. Jedynie u jego stóp rosły pojedyncze, niskie krzewy. Sam świerk zaś był wysoki i smukłej budowy. Ścieżka w małym wąwozie zaprowadziła nas do kolejnego fragmentu gęstego lasu, gdzie tylko niektóre promienie przedzierały się przez gęste igliwia. Na ścieżce widniały tylko dwie plamy światła. Ponownie byliśmy zachwyceni widokami. W lesie przechodziliśmy obok modrzewia, który był dokładnie w połowie oświetlony. Jego prawa strona – od ziemi aż po wierzchołek – była oświetlona białym światłem, a jego lewa część, była całkowicie zacieniona. Przyglądaliśmy się, bo światło padało tak, że dzieliło to drzewo dokładnie na dwie połówki. W okolicach wierzchołka, po stronie oświetlonej, zza igieł widzieliśmy Słońce, które nie mogło się przebić po lewej stronie tego drzewa. Właśnie ten modrzew wyznaczał jakże równą granicę światła i cienia! Stanęliśmy tu na dłużej, ponieważ po stronie oświetlonej, co chwilę spadała jakaś czapa śniegu, rozpadając się na pojedyncze płatki śniegu. Otylia co chwilę wołała mnie abym patrzył na aktualnie spadający śnieg. Rzeczywiście było na co patrzeć, bo na tle Słońca, płatki śniegu odbijały różnokolorowe światło – wręcz mieniły się. Za wąwozem i gęstym lasem wyszliśmy na kolejne miejsce widokowe. Po lewej stronie widniała piątka świerków, bardzo podobnych do siebie pod względem rozmiarów, wysokości, jak i płatów śnieżnych. Tutaj Otylia wskazywała na ich czubki przyrównując je do poroża jeleni. Obrzeża każdej z gałęzi były mocno podświetlone tworzące kontur, bo za nimi znajdowało się Słońce. Po prawej stronie zaś, rósł dosyć młody modrzew, ale tuż przed nim stał stary, ale wysoki pień, po złamanym okazie. Można było stanąć tu tak, aby stary pień nakładał się na pień młodego modrzewia, co sprawiało wrażenie, jak gdyby młode drzewo roso na okazałym, starym pniu. Tym sposobem, można było „dodać” mnóstwo lat temu okazowi. Nad naszymi głowami, dosłownie wisiała kolejna „chmura” śniegu. Tylko czekaliśmy kiedy spadnie nam na głowy, bo gałąź ją utrzymująca była mocno wygięta do ziemi. Co chwilę odpadał z niej jakiś mały fragment. Spadające czapy i pojedyncze płatki śniegu wydawały miły dla uszu szelest, nieznacznie zagłuszający ciszę.

Nieco wyżej, zauważyliśmy, że idzie za nami kilka osób z grupy, którą widzieliśmy przy stole z napisem Idymy do góry! Pozwoliliśmy się wyprzedzić, bo naszym celem były niezwykłe widoki. Teraz, przed nami otworzyły się ogromne przestrzenie. Prawie nie było tu żadnych drzew – rosły tylko niskie krzewy lub kilkuletnie świerki. Na wzniesieniu przed nami, zauważyłem bardzo wysokie, tylko z trzema gałęziami drzewo. Był to samotny świerk, którego Otylia jeszcze nie widziała, bo przysłaniały go jej, inne, młode drzewka. Kiedy wyszła na prostą, wykrzyknęła: jaki piękny świerk! Wygląda jak szubienica! Takie skojarzenie było jak najbardziej słuszne, bo cały pień był praktycznie „łysy”, jedynie u góry wyrastały, tylko po lewej stronie, trzy duże gałęzie położone względem siebie równolegle. Zalegało na nich bardzo dużo śniegu, a ciągłe wystawienie na światło słoneczne powodowało, że co chwilę spadał jakiś fragment czapy. Podeszliśmy dokładnie pod niego. Chwilę przed spojrzeniem w górę, obok nas, spadł rozdrobniony fragment śniegu. Zrobiłem zdjęcie spod jego stóp, w stronę korony. Obok nas spadały smugi płatków śniegu. Tutaj minęła nas grupa trzech turystów, którzy nie zwrócili na niego uwagi – szli swoim tempem. Przysłuchiwali się jedynie naszym komentarzom, a było ich wiele. Kiedy stanęliśmy po jego drugiej stronie podziwialiśmy inne drzewo, które wyglądało jak wielki stwór z rozpostartymi rękami ku niebu, za którym znajdowało się Słońce. W tym momencie usłyszeliśmy głośny trzask i szelest. Z „szubienicy” spadł ogromny fragment zbrylonego śniegu roztrzaskując się o dwie, niżej położone gałęzie. Spadający śnieg wywoływał przyjemny dla uszu szelest. Od tego momentu, co chwila, czy to gdzieś blisko, czy to gdzieś dalej, widzieliśmy i słyszeliśmy upadające czapy. Co chwilę wskazywaliśmy na biały pył widoczny na tle błękitnego nieba. Otylia zachwycała się również błękitem nieba, bo dawno w górach nie mieliśmy takich widoków. Spojrzeliśmy raz jeszcze za plecy na „szubienicę”, bo było to jedyne, tak wysokie drzewo, bardzo mocno odznaczające się na tle niebieskiego nieba. Z tego miejsca (a blisko już mieliśmy na szczyt Kiczory) mogliśmy podziwiać widoki we wszystkich kierunkach. Widzieliśmy nawet Beskid Śląsko-Morawski.

Poszliśmy dalej, podziwiając drzewa i widoki górskie. Tylko chwila i byliśmy już na szczycie Kiczor. Cóż za wspaniały szczyt! Oboje byliśmy zachwyceni samą górą, jak i tym, co pozwalała nam zobaczyć z jej szczytu. Na prawo prowadził półgodzinny szlak na Stożek, a w lewo – czeski szlak zielony i żółty, który zresztą był nieuczęszczany. Prowadziły tam jedynie dwa równoległe ślady po przejeździe narciarza biegowego. Tutaj spotkaliśmy trójkę turystów, których mijaliśmy pod „szubienicą”. Rozglądali się dookoła, po czym jeden powiedział: stąd widać Babią Górę! Aby mieć lepsze widoki niż oni, poszliśmy kawałkiem czeskiego szlaku, który dawał niesamowity widok na tamte okolice. Charakterystyczny szczyt Babiej Góry był łatwo rozpoznawalny. Cała góra była zalesiona, podczas gdy okolice wierzchołka ośnieżone. Wyróżniała się na tle innych gór. Zanim jednak obejrzeliśmy ją w pełnej okazałości przechodziliśmy przez kolejną bramę, którą tworzyły liczne drzewa wygięte do ziemi pod wpływem ciężkiego śniegu. Przeszliśmy dokładnie pod nimi, gdzie zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcia. Poszliśmy nieco dalej, za bramę. Widoku na najdalsze góry Beskidu Żywieckiego nie mąciło tutaj nic. Otylia dodatkowo usiadła na starym pniu w bramie, aby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Po chwili poszliśmy za bramę, gdzie widniała wspaniała, zimowa panorama Beskidu Śląskiego i Żywieckiego. Jakże byliśmy zachwyceni! Nie chciało nam się stąd iść! Otylia wyjęła z plecaka okulary, aby jeszcze lepiej zobaczyć Babią Górę. Ten widok z pewnością zapisał się jej w pamięci na trwałe. Jakże długo komentowaliśmy to, co zobaczyliśmy! Na szczycie było bardzo ciepło, więc rozbieraliśmy się z kurtek. Pomimo mrozu, czapek nie mieliśmy na naszych głowach z powodu parzącego Słońca.

Pomimo zapowiedzianej przerwy na Stożku, zrobiliśmy ją już teraz – na szczycie Kiczory. Przyciągnęły nas właśnie te widoki. Otylia cały czas szukała jakiś starych pni, abyśmy mogli robić sobie na nich wspólne zdjęcia. Na tle tych widoków wychodziły naprawdę pięknie. Oświetlenie było wręcz idealne. Obok Babiej Góry, naszą uwagę równie mocno zwróciło niezwykłe drzewo, które widniało na stoku, w stronę Królowej Beskidów. Było to drzewo liściaste, bliżej nieokreślone, którego korona była rozdzielona na dwoje. Był to dla mnie symbol przemijającego czasu. Korona niejako wskazywała na coś, co przemija, jak i na coś, co dopiero powstanie do życia. Przypominała o rozstaju dróg, które nieraz mamy w swoim życiu. Właśnie tam spoglądałem, na miejsce, gdzie korona rozdzielała się na dwoje i myślałem o różnych wyborach, które trzeba było nieraz dokonać. Na tle tego drzewa chcieliśmy mieć obowiązkowo wspólne zdjęcie, mające nam przypominać o tym. Szczególnie zapamiętałem widok, kiedy Otylia spoglądała w jego stronę, zatrzymując się tu na dłużej. W tym miejscu można było zapomnieć o wszystkim, co niegdyś nas trapiło. Każdy, kto tu przechodził, z pewnością napełnił się mnóstwem pozytywnych myśli. Nie wiadomo, czy grupa, która szła przed nami widziała to niezwykłe drzewo, bo zasłaniała je brama z uchylonych drzew, jednak dzięki temu, że poszliśmy na stronę czeską, mogliśmy je podziwiać w samotności i w zupełnej ciszy. Jedynie, co jakiś czas, ciszę przerywał szelest upadającego śniegu z oddalonych koron drzew. Najwięcej uwagi poświęciliśmy jednak temu okazowi, bo tuż za nim znajdował się szczyt Babiej Góry, jak i przychodziły różne skojarzenia i myśli do głowy, patrząc na ten „rozstaj dróg” w koronie. Po prawej stronie, widniało inne, ale niskie drzewo, z którego jedna gałąź tworzyła coś na wzór białego jęzora zwisającego aż do ziemi. Pod jęzorem wystawał półtorametrowy pień po złamanym drzewie.

Czas było pomału iść, bo na Stożku mieliśmy zaplanowaną kolejną przerwę. Nie poganialiśmy się w ogóle. To właśnie Otylia nadawała tempo, do którego całkowicie się przystosowywałem. Nie czułem się jednak zmęczony, ani znudzony – wręcz przeciwnie – mogłem wykrzyczeć: Serce roście! A to za sprawą rozmów jakie prowadziliśmy i widoków w tak wymarzonej pogodzie. Czułem się naprawdę jakbym był na jakiejś wyprawie górskiej, idąc ze sprawdzonym przyjacielem. Właśnie tak było, bo tutaj prowadziliśmy rozmowy na różne tematy, te bliższe naszym sercom, jak i te, na które nie rozmawia się z przypadkowo spotkanymi ludźmi i znajomymi. Nie raz powtarzałem, że ani chwili nie żałuję, że nie wybrałem Tatr na ten weekend. Czułem się bardzo mocno podbudowany tym, że Otylia mogła iść dalej i nie czuła się zmęczona, a widząc jej radość z każdego metra nowopoznanego szlaku, moja radość była tym bardziej większa, bo mogłem się przyczynić choć w jakimś stopniu do rozwinięcia jej możliwości górskich. Jak nam się tu podobało! Dawno tu nie byłem, bo w lecie te błotniste szlaki i wycięte lasy nie wyglądają okazale, jednak w zimie, każde z tych miejsc było piękne, bo wszelka działalność człowieka była ukryta pod śniegiem… To miejsce było czymś niezwykłym dla nas, bo tu zapomnieliśmy o tym, co działo się na dole, o tych zmartwieniach, które pozostały w dolinach. Wszystko co złe zostawiliśmy tam – na dole. Otoczenie pozwalało nam przywoływać tylko wszystko to, co dobre, dlatego wspólne rozmowy, jak i widoki mocno nas podbudowywały. Zapominało się tu o upływającym czasie i o latach biegu życia. Gdyby tylko można było tak zapomnieć o nich również tam na dole…!

Grupa trzech turystów odeszła już dawno w stronę Stożka. Czas był również na nas. Otylia zapytała o godzinę, jednak według mojej zasady, w górach nie spoglądam na zegarek, bo czas tu zdaje się płynąć inaczej – od wschodu do zachodu Słońca… Tego się trzymaliśmy. Kiedy przekroczyliśmy bramę złożoną z „kłaniających” się drzew i wróciliśmy na stronę polską, kierunek marszu wyznaczało nam inne drzewo. Była to biała, kulista korona wyróżniająca się wśród zielonych świerków, na tle niebieskiego nieba. Dlaczego zielonych świerków? – przecież wszystkie były do tej pory białe… No właśnie. Intensywne światło słoneczne przyczyniało się do szybkiego opadania czap śnieżnych i przynajmniej tam, gdzie oświetlało szlak przez cały dzień, tam czapy w większości już opadły na ziemię. Ścieżka nadal wiodła, przez mały, biały wąwóz. Śnieg stał się lekko „cięższy” – można powiedzieć, że tworzył się „mokry” śnieg. Kulistą koronę, wyznaczającą nam kierunek, tworzyły gałęzie brzozy brodawkowatej.

Zaledwie kilka minut później doszliśmy do skał, o których tam – na dole – wspominała Otylia. Nie wiem czy je kiedykolwiek widziała, czy też nie, ale z pewnością była bardzo ucieszona, gdy je zobaczyła. Jako pierwsza dojrzała je zza drzew i krzyknęła: patrz jakie skały! Wtedy dowiedziała się, że owe skały są tymi, o których powiedziałem, że ta mała skała, z której wyrastało osiem pręcików śnieżnych, jest tylko namiastką tego, co zobaczymy wyżej. Otylia znowu przystanęła tu na dłużej i zaczęliśmy obchodzić je ze wszystkich stron. Dodatkowo zaczęła wchodzić na nie, w miejsca, w które dało się bez najmniejszych problemów dotrzeć. Zrobiliśmy sobie zdjęcia, jak gdybyśmy się wspinali po tych skałkach. Obok podwójnej, dużej skały, po lewej stronie wystawała spod ziemi inna, mniejsza skała, która skojarzyła mi się ze słynną „mównicą” z Króla Lwa, gdzie Simba przemawiał do wszystkich zwierząt. Właśnie tutaj Otylia stanęła z rozpostartymi rękoma ku niebu, na znak zdobycia kolejnego szczytu. Piszę „zdobycia”, bo dla niej każdy szczyt był wielkim osiągnięciem – dla mnie również, bo cieszyłem się bardzo, gdy oglądałem radość Otylii z każdego następnego szczytu, na który mogła wejść. Ze skały rozpościerał się piękny widok na Wisłę i okolice. Bez problemu można było wskazać Skrzyczne, Baranią Górę i inne znane szczyty. Po dłuższym odpoczynku, poświęconym raczej podziwianiu widoków niż samemu odpoczywaniu, poszliśmy dalej – ku schronisku na Stożku. Z Kiczor widzieliśmy już jego czerwone mury, jak i zielony dach. Dość szybkim krokiem podążaliśmy w stronę schroniska, podziwiając jeszcze po drodze niezliczone ośnieżone drzewa. Przystawaliśmy na chwilę, aby wsłuchać się szelest upadającego śniegu.

Dotarliśmy do schroniska. Jako, że samo schronisko nas nie interesowało, a raczej tylko jego otoczenie, usiedliśmy na jedną z trzech ławek ustawionych pod murami budynku od południowej strony. Dochodząc na miejsce, zatrzymaliśmy się przy szlakowskazie, któremu zawsze robiłem zdjęcie. Przywołałem tu na pamięć tęczę, jaką widzieli wszyscy będący w tym schronisku 22 maja 2009 roku. Próbowaliśmy wyobrazić sobie, jak wspaniale musiała wyglądać ta tęcza na tle gór. Wspomniałem również na hasło, jakie wtedy ktoś rzucił przed drzwiami: tęcza! , po czym wszyscy ze schroniska wybiegli wówczas na dwór – co poniektórzy nawet na boso. Wtedy wywiązała się rozmowa na temat tęcz w górach – o jej początkach, o jej powstawaniu i o tych, które widzieliśmy na własne oczy. Poszliśmy w kierunku ławek. Dwie z tych ławek były wystawione na promienie słoneczne, więc na razie chłód nam nie dokuczał. Słońce grzało bardzo mocno. Z ławki, w trakcie jedzenia słodyczy i bułek, przyglądaliśmy się jeździe narciarzy i snowboardzistów. Mieliśmy okazję zobaczyć efektowny upadek, jednak, na szczęście bez żadnych konsekwencji. Ławka dawała nam wspaniały widok na… Kiczorę i „szubienicę”, którą mogliśmy podziwiać teraz z oddali. Również stąd, było to najbardziej charakterystyczne drzewo. Otylia widząc panoramę, jaka rozciągała się stąd, próbowała dojrzeć Babią Górę raz jeszcze. Wtedy spostrzegła, że nie ma… okularów! No właśnie: gdzie one są?! Zaczęło się przeszukiwanie plecaka i terenu wokół niego. Po dłuższym czasie poszukiwań, mimo wszystko, nie znaleźliśmy ich. Otylia próbowała wspomnieć sobie, gdzie ostatni raz je zakładała. Stwierdziliśmy, że było to w okolicy chylących się drzew, tworzących bramę do widoku na Babią Górę i panoramę Beskidu Żywieckiego na szczycie Kiczor. Zastanawialiśmy się, czy tam wrócić, ale Otylia stwierdziła, że nie ma po co, bo tak naprawdę nie wiemy, gdzie ich szukać, a i tak miała się wybrać do okulisty, aby wyrobić sobie nowe. Żałowała tylko, że nie może zobaczyć tych odległych gór już tak wyraźnie, jak na Kiczorach. Mimo wszystko panowała wesoła atmosfera, bo Otylia zaczęła wspominać rzeczy, które na każdej wyprawie gubiła, bądź zostawiała. Wspominała o zaginionych rękawiczkach w Bieszczadach, o zostawionych kijkach u Iwon i wielu innych przedmiotach. Na każdej wycieczce górskiej zawsze coś pozostawiła. Siedzieliśmy tutaj długo, bo aż około 40min. Granica cienia i światła zdążyła przesunąć się już daleko – poza trzecią ławkę. Zaczynało się robić chłodno, więc postanowiliśmy iść dalej. Spakowaliśmy wszystkie nasze rzeczy sprawdzając uprzednio, czy czegoś nie zostawiliśmy.

Stojąc na tutejszym wzniesieniu przyglądaliśmy się jeszcze na spadający śnieg z drzew, który tworzył białe smugi w powietrzu – teraz, wręcz nieustannie coś spadało! Wyszliśmy na szlak. Przy stołach, ustawionych wzdłuż szlaku, siedzieli ludzie i wielu było tych, którzy siedzieli na Przełęczy ku Tabuli, przy stołach ze wspomnianym napisem Idymy do góry!, który stał się naszym mottem dzisiejszego dnia. Niejednokrotnie powtarzaliśmy to hasło, widząc jakieś podejście. Ledwo rozpoczęliśmy wędrówkę po długim odpoczynku, a już zgubiliśmy szlak. Doszliśmy na lokalne wzniesienie, na którym był wkopany słupek graniczny. Było tu mnóstwo śladów, co wskazywało, że wielu innych popełniło ten sam błąd. Zawróciliśmy do tabliczki z napisem ul. Turystyczna, gdzie czerwone znaki prowadziły nas dalej. Rozpoczęliśmy strome zejście ze szczytu Stożka. Wyprzedziliśmy inną trójkę turystów idących z dwoma psami – jednym średniej wielkości, w całości o czarnej sierści i z drugim – mniejszym, być może myśliwskim, o sierści w brązowo-czarne łaty. Oba psy nam się bardzo spodobały i nawet biegały wokół nas. Ten mniejszy, cały czas wbiegał do zasp śnieżnych, na komendę szukaj! Wskakiwał do śniegu, po czym radośnie szczekał. Schodząc stromo w dół prowadziliśmy kolejne rozmowy, dlatego przegapiliśmy znaki czerwonego szlaku i schodziliśmy dalej – jednak zielonym szlakiem. Zorientowałem się, że nie powinniśmy przekroczyć, żadnego wąwozu, którym płynie potok – oznaczało to dla mnie, że schodzimy w kierunku miasta Wisły. Właśnie ten wąwóz podpowiedział mi, że trzeba wracać. Otylia wówczas zapytała: wracamy? Odpowiedziałem, że tak i wróciliśmy na czerwony szlak. Wspomniałem wtedy o szerokiej ścieżce, którą widzieliśmy razem, gdzieś w oddali, którą później mieliśmy iść. Tymczasem zielony szlak oddalał nas od niej, dokładnie w przeciwnym kierunku. Faktycznie można było przegapić ten fragment, bo czerwony szlak skręcał ostro w prawo, patrząc od tej strony w las, gdzie była wydeptana wąska ścieżka, nie rzucająca się w oczy, podczas gdy my szliśmy szeroką, ubitą drogą. Skręciliśmy raz jeszcze na szlak właściwy i ponownie spotkaliśmy trójkę turystów z psami. Ten czarny – większy pies – radośnie biegał za patykami rzucanymi przez właściciela. Jako, że Otylia szła z kijkami trekkingowymi, ten pies wziął jej prawy kijek za… patyk i próbował go chwycić w zęby i pobiec. Zarówno my, jak i turyści, śmialiśmy się z tej sytuacji, a pies krążył wokoło nas. Mniejszy z nich, znowu penetrował zaspy. Wtedy jeden z turystów powiedział, że ten czarny pies lubi siłować się z patykiem w zębach, tylko, że wykręca ręce w barkach. Rzeczywiście miał dużo energii.

Wyprzedziliśmy tę trójkę i schodziliśmy dalej – cały czas, stromo w dół. Szliśmy lasem, aż doszliśmy do Stożka Małego. Patrząc przed siebie, widzieliśmy w oddali jakieś chałupy i domy. Kiedy wyszliśmy z lasu, pomału nasza ścieżka stawała się coraz szersza, bo wkraczaliśmy na drogę, o której wspominałem, kiedy przegapiliśmy znaki czerwone. Idąc tą drogą, kazałem odwrócić się Otylii za plecy, aby zobaczyła, gdzie była. Za nami widniał wysoki szczyt, którego zalesiony wierzchołek wyznaczała duża i rzucająca się w oczy szczerbina w lesie – przebiegała tam linia średniego napięcia doprowadzająca zasilanie do schroniska na Stożku (dla wtajemniczonych 6kV). Otylia widząc ten szczyt, nie mogła uwierzyć, że tam była! Wykrzyknęła wtedy: ja tam byłam! Ponownie cieszyliśmy się z jej osiągnięcia, które dopiero stąd było naprawdę bardzo dobrze widoczne. Idąc szeroką ścieżką, przecinającą widokowe polany z pojedynczymi domami, Otylia cały czas spoglądała za siebie, aby patrzeć na górę, którą pokonała. Wspominała coś o Cieślarze, górze, na którą aktualnie szliśmy. Zanim jednak tam zaczęliśmy podchodzić, minęliśmy starą budkę strażników granicznych, którą ktoś wykupił, bo wyło widać nowowstawione okna, jak i drzwi wejściowe. Rozmawialiśmy dużo o tutejszym otoczeniu, bo było co komentować. Raz, że otoczenie byłej strażnicówki było ciekawe, to Otylia widząc dwa domy – po jednym na każdym z dwóch szczytów – powiedziała: sąsiedzi wołają się na kawę przez gronie. Faktycznie tutejsi sąsiedzi mieszkali na dwóch, osobnych szczytach, lecz każdy z nich mógł patrzeć sobie do okien. Mówiliśmy, że na co dzień mieli tak wspaniałe widoki. Zauważyliśmy, że widoki nie były tu tak przejrzyste, jak w pierwszej części dnia. Smog z dolin unosił się coraz wyżej, przysłaniając doliny, a na niebie utworzył równą, brązową linię. Nad Cieślarem i za nami, nad Stożkiem utworzyły się małe chmury konwekcyjne z rodzaju cumulus fractus, które ledwo po przekroczeniu punktu rosy, po kilku minutach rozpadły się i zniknęły – tak szybko, jak powstały. Przejście szeroką drogą, aż na szczyt Cieślara, było wspaniałym przeżyciem, bo dawało nam wspaniałe widoki. Otylia ciągle spoglądała w stronę Stożka – tej wysokiej góry, którą zdobyła o własnych siłach. Stąd naprawdę wydawała się potężną górą. Czym więcej przechodziliśmy, tym bardziej stawała się tajemnicza, za sprawą lekkiej mgły, tworzącej się w tej części gór. Był to raczej unoszący się smog, choć na szczęście powietrze wydawało się bardzo ostre i czyste.

Zanim weszliśmy w lasy na stokach Cieślara, ostatni raz spoglądnęliśmy na odległy już Stożek i na trójkę turystów z dwoma psami, którzy szli tuż za nami – w odległości może stu metrów. Idąc przez Cieślar, Otylia wspominała coś o wyciągu narciarskim na Soszowie i o Lepiarzówce – coś mi ta nazwa mówiła, jednak nie mogłem do niej niczego dopasować. Pomyślałem: pójdziemy dalej, zobaczę co się kryje pod tą nazwą... Idąc lasami Cieślara zauważyliśmy, że nie panuje tu taka cisza, jak w pierwszej części dnia. Na szczęście tej ciszy nie mąciły odgłosy cywilizacji, a nieustannie spadające czapy śniegu z drzew. Otylia zaproponowała, aby przystanąć na chwilę i wsłuchać się w ten niezwykły szelest, jaki wydawały te małe bryłki śniegu. Określiła to muzyką idealną przed zasypianiem. Porównała go do potoku, którego szum działał uspokajająco. Wsłuchiwaliśmy się w szelest, bo choć nie był głośny, to jednak taki naturalny i co najważniejsze – ciągły. Ani na chwilę nie milknął, bo cały czas coś opadało na ziemię. Po przejściu dosyć długiego fragmentu leśnego, idąc grzbietem Cieślara, dotarliśmy do Soszowa Wielkiego. Była tu usypana wysoka góra śniegu na wysokości górnej stacji wyciągowej dla narciarzy. Ciszę zakłócała audycja z… Radia Zet, którą emitowano z wieży stacji. Było tu dużo ludzi. Tutejszy szlak przechodziło się bardzo przyjemnie, bo teren był bardzo równy – rzadko kiedy pokonywaliśmy wzniesienia, ale też nie schodziliśmy. Szliśmy cały czas grzbietem. Szliśmy tak, aż doszliśmy do dwóch drewnianych domów, gdzie ciągnął się wyciąg narciarski (patrząc od tej strony). Właśnie tutaj Otylia opowiedziała mi jej historię pewnego wypadu górskiego, kiedy pomyliła szlak i schodziła trasą narciarską, którą teraz widzieliśmy. Wspomniała również o Lepiarzówce – a były to właśnie dwa domki obok, których przechodziliśmy.

Od teraz szliśmy w dół, trasą narciarską, bo tak prowadził czerwony szlak. Co chwilę przejeżdżali obok nas narciarze. Najbardziej zadziwiło nas kilkuletnie dziecko ubrane w różowy strój, które bardzo wprawnie szusowało na zjeździe, podążając za ojcem. Cały czas przyglądaliśmy się jemu. Odwróciliśmy się, aby zrobić zdjęcia drewnianej Lepiarzówce na tle białych drzew. Szliśmy tak lasem, aż doszliśmy do schroniska na Soszowie. Zwróciliśmy uwagę na datę jego powstania (1932 rok) jak i jego architekturę, która od zawsze podobała mi się, ze względu na uwzględnienie ilości światła, które docierało do wnętrza. Otylia zwróciła uwagę na napis „Lepiarzówka” na jednej z tablic reklamowych. Powiedziała: a myślałam, że to się pisze „Lempiarzówka” od Lempów…. Nie podobały nam się jedynie parasole reklamujące browary, bo wszystko to, co było za nami, było naprawdę górskie, a teraz stanęliśmy oko w oko z komercjalizacją, za którą delikatnie mówiąc, nie przepadaliśmy. Z tego powodu nie zatrzymywaliśmy się tu na dłużej, a jedynie po to, żeby spojrzeć na schronisko przywołujące jakieś myśli każdemu z nas. Za budynkiem schroniska ciągnęła się trasa narciarska.

Poszliśmy dalej, gdzie doszliśmy do końca wyciągu narciarskiego. Właśnie tu, po raz ostatni, minęliśmy zgiełk, dziesiątki ludzi, jak i kolorowe bannery reklamowe. Widząc to wszystko, Otylia powiedziała: jak ja nie lubię tych reklam! Ja tylko potwierdziłem jej słowa, bo zgadzaliśmy się nawet bez słów w tej kwestii. Na szczęście, przed nami, zauważyliśmy stos zwalonych drzew, za którym widniały tylko krzaki i gęsty las. Odwróciliśmy się za plecy, spojrzeliśmy i zauważyliśmy równą „ścianę” świerków, które były granicą po prawej stronie trasy zjazdowej. Dłużej przyglądaliśmy się temu widokowi. Przechodząc obok zwalonych drzew, za którymi stała jakaś stara ciężarówka, poczuliśmy się jak gdybyśmy przeszli z jednego świata do drugiego. Kolorowe reklamy, dziesiątki ludzi, zgiełk, muzyka – to wszystko nagle ucichło. Otaczała nas tylko cisza i gęste lasy. Znowu zrobiło się bardzo pięknie, bo popołudniowe Słońce zapewniło nam kolejną porcję widoków. Ponownie promienie próbowały przedzierać się pomiędzy drzewami, dzięki czemu białe czapy zalegające na gałęziach, były od spodu oświetlone ciemnożółtym światłem. Widząc to wszystko, od razu wspomniała nam się pierwsza część dnia. Ścieżka nie była uciążliwa, bo szło się po równym, lub po bardzo lekko opadającym terenie. Dzięki temu nie czuliśmy zmęczenia. Między koronami drzew mignęła nam wieża widokowa na górze szerokiej i długiej, przypominającej Babią Górę. Spytałem wówczas Otylię, czy wie jaka to góra. Powiedziałem, że tam właśnie idziemy. Miałem na myśli Czantorię, bo był to ostatni szczyt na naszej drodze. Otylia zapytała: to już? Podziwiając wspaniałe widoki i prowadząc nieustające rozmowy, zarówno odległość, jak i czas, bardzo szybko mijały. Wszystko tak szybko znikało za naszymi plecami. Zanim jednak doszliśmy na Czantorię, Otylia zapytała jeszcze o wysokość, z której rozpocznie się podejście. Punkt rozpoczęcia podejścia miała nam zasygnalizować chata „Światowid” z logiem Góry-Szlaki przy wejściu. Pomału dochodziliśmy do tego miejsca. Ze względu na logo zatrzymaliśmy się tu na chwilę, bo Otylia chciała zrobić sobie zdjęcie na tle chaty. Po raz pierwszy wyciągnęła swój aparat, bo wszystkie zdjęcia robiłem ja. Nie wyciągała go wcześniej, ze względu na trudny dostęp.

Otylia zdziwiła się mocno, gdy zobaczyła logo klubu i zapytała skąd się tam wzięło. sam się zdziwiłem, że to już cztery lata minęły od tego momentu… Jak ten czas szybko biegnie! Łatwo można było tutaj pomylić się ze szlakiem na Czantorię, bo do góry prowadziła szeroka droga, która jednak zakręcała wyżej, gdzieś do domów. Wąska i opadająca, początkowa ścieżka, wijąca się wśród gęstych krzaków prowadziła właśnie na szczyt Czantorii. Już wcześniej ostrzegałem Otylię, że to będzie ostatnie, ale najbardziej męczące podejście. Wtedy wypowiedziała budujące zdanie: tyle już przeszliśmy i zamiast na początku przechodzić takie męczące podejścia, to idziemy je na końcu, a ja mam jeszcze dużo sił! Wypowiadając to, bardzo się cieszyła, a tym bardziej ja, bo ten wyjazd nie był dla niej męczący, a raczej radosny, bo cieszyła się z tego wszystkiego, co zobaczyła do tej pory. Co chwilę wspominała, co zobaczyliśmy na trasie, gdzie się zatrzymywaliśmy i wyglądała Stożka, który zaginął już wcześniej, w oddali. Z Przełęczy Beskidek położonej na wysokości 684m n.p.m., gdzie zatrzymaliśmy się przy chacie „Światowid”, spoglądaliśmy na najniższy punkt szlaku. Był całkowicie nieośnieżony. Wtedy Otylia zapytała: To jest najniższy punkt tego szlaku? Właśnie tak było. Za licznymi gałęziami dojrzeliśmy chylącą się brzózkę, i niezwykle zielony mech. Zeszliśmy do tego zagłębienia w terenie i zatrzymaliśmy się tu – przy mchu. Naszą uwagę zwróciły trzy kępy tego zielonego dywaniku, jaki tworzyły pojedyncze okazy. Dodatkowo przyglądaliśmy się dużym kropelkom wody uwięzionych pomiędzy małymi igiełkami. Mieniły się mnóstwem kolorów, dlatego zatrzymaliśmy się tu na dłużej, by podziwiać ten niewielki, jakże zielony skrawek terenu. Widząc to wszystko Otylia powiedziała: przeszliśmy z zimy do wiosny! Miałem dokładnie takie samo wrażenie i nawet ptaki zaczęły się ponownie odzywać.

Chowające się Słońce, gdzieś za linią lasu nie grzało już tak, jak w południe, dlatego zrobiło się znacznie chłodniej. Z zagłębienia terenu wyruszyliśmy powolnym krokiem, aby rozpocząć mierzenie się z ostatnim podejściem. Szlak prowadził najbardziej stromym stokiem i choć po lewej, jak i po prawej stronie, widać było inne ścieżki łagodniej wytyczone, to jednak ta, poprowadzona najtrudniejszym terenem, była nasza. Podejście rozpoczynało się błotnistą i kamienistą ścieżką. W pewnym momencie, w lesie zatrzymałem się, aby podnieść kamień z czerwonym porostem. Niejednokrotnie spod nóg usypywały się kamienie, staczając się po stoku, w stronę przełęczy. Ten fragment najbardziej dawał odczuć się Otylii, jednak nie poddawała się i szła dalej. Po kilku minutach trudnego podejścia, zauważyliśmy równą linię śniegu. Otylia powiedziała wówczas: idziemy do zimy! Znowu, w ciągu kilku chwil, zrobiło się biało. Linia wiosny i zimy utworzyła się tu za sprawą gęstego lasu, który wyznaczał granicę śniegu. Wiosna zaś, wkroczyła na tereny ciągle oświetlane przez Słońce. Szliśmy wyżej, podziwiając ośnieżone drzewa, tworzące różne wzory. Tu mieliśmy najwięcej możliwości podziwiania podświetlanych od spodu białych gałęzi. Dosłownie wszędzie nas otaczały. Nawet środek lasu stał się inny, za sprawą pomału zachodzącego Słońca. Docierało tu pomarańczowe światło. Drzewa rzucały bardzo długie cienie, a nienaruszona warstwa śniegu pomiędzy drzewami, zalała się pomarańczową barwą. Długo podziwialiśmy ten fragment lasu. Podchodząc jeszcze wyżej, rozglądaliśmy się za siebie i przed siebie, bo nasza ścieżka była od teraz bardzo szeroka, równa i biała oraz dawała widok na pomarańczowe korony drzew, które wyróżniały się na tle całego lasu. Tutaj, po lewej stronie szlaku, stanęliśmy przy skupisku pojedynczych krzewów i wolno stojących patyków. Na każdym z ich końców wisiała niewielka czapa śniegu, w części już roztopiona, co oznaczało, że pod nimi wisiały również krople wody. To właśnie ta niezliczona ilość pojedynczych kropel odbijających pomarańczowe światło słoneczne zapewniła nam wspaniałe widowisko. Wystarczyło lekko się poruszyć, aby kropelki mieniły się różnymi kolorami – przeważającym jednak był pomarańczowy.

Otylia wypatrywała szczytu, bo szliśmy już trochę dłużej. Szeroka ścieżka dawała nam widoki na góry znajdujące się za naszymi plecami. Przed nami widniało „ostatnie” podejście, czy też wzniesienie. Wcześniej Otylia zapamiętała sobie wysoki i zardzewiały słupek po byłej tablicy informującej o zakazie przekraczania granicy, który zauważyła, będąc niżej. Kiedy doszliśmy do niego, powiedziała: ja już myślałam, że to szczyt, a tu jeszcze jedno podejście! , po czym się zaśmiała. Minęło jeszcze kilka minut i podchodziliśmy na szczyt właściwy. Widoczna była już wieża widokowa i chata, a raczej zadaszenie nad szeregiem ławek. Weszliśmy pod dach, podtrzymywany belkami, ułożonymi grupami po cztery w kwadrat. Nie było tutaj ścian, więc mieliśmy widoki w każdą stronę, choć nie na góry odległe, to jednak na teren nas okalający i na ośnieżone drzewa. Pod dachem siedziała jakaś para. Zrobiło się bardzo zimno, dlatego, żeby się nie wychłodzić, postanowiliśmy, że pochodzimy jeszcze bez plecaków po okolicy szczytu. Poszliśmy na stronę czeską, bo właśnie tam niebo przybierało intensywnie pomarańczowej barwy, oznaczającej zachodzące Słońce. Otylia powiedziała: szkoda, że wieża nie jest otwarta, bo fajnie by było zobaczyć jeszcze zachód Słońca! Było by bardzo pięknie, jednak cieszyliśmy się tym, co już zobaczyliśmy i tym, co teraz widzieliśmy. Stojąc tutaj, pogratulowałem Otylii dzisiejszego wyczynu i pokonania siebie, pokonania własnych granic możliwości, jej siły i chęci oraz zapału i tego, że taką postawą buduje innych ludzi. Właśnie tak się teraz przy niej czułem. Choć radość Otylii była bardzo wielka, to jednak moja była chyba jeszcze większa, z tego względu, że mogłem pomóc jej zobaczyć coś nowego, pokonać samą siebie i uwierzyć w jej własne siły, które drzemią w niej – trzeba je było tylko obudzić. Jakże cieszyłem się, gdy ona cieszyła się sama, z pokonania tak długiej trasy. Nie przypuszczała, że kiedykolwiek jeszcze będzie w stanie tyle przejść i to w terenie górskim!

Wróciliśmy pod dach, bo zawiewał tu nieprzyjemny wiatr, bardzo szybko wyziębiający. Wzięliśmy nasze plecaki i zaczęliśmy schodzić w stronę Polany Stokłosica. Przejście szeroką ścieżką pośród gęstego lasu było bardzo przyjemne. Słońce już zaszło, ale za lasem przebijał się fioletowy pas nad północnym horyzontem. Był wspaniałym tłem dla ośnieżonych drzew liściastych, tworzących bardzo duże i skomplikowane wzory. Dużo czasu poświęciliśmy na obserwację tych mozaik na tle fioletu. Stromy stok dawał również możliwość zjazdu na reklamówce. Skorzystałem z okazji, bo Otylia przypomniała nasze zjazdy z Turbacza, podczas posylwestrowej wędrówki w Gorcach. Kiedy doszła do mnie powiedziała: dzisiaj przeszłam więcej, bo ten kawałek zjechałeś! Miała rację i już nic nie było w stanie tego zmienić. Schodząc dalszą częścią lasu natrafiliśmy na taflę lodu, na której pojechaliśmy w dół. Idąc niżej, przywoływaliśmy na pamięć wszystko to, co zobaczyliśmy w ciągu dzisiejszego dnia. Nie mogliśmy zapomnieć o „podniebnym boisku”, o drzewie-szubienicy, o Babiej Górze z Kiczor, o podzielonym na dwoje drzewie, o Stożku, jako górze stromej i wysokiej, o psach i o zdobyciu Czantorii – najtrudniejszego szczytu na całej tej trasie, na zakończenie, kiedy to sił powinno już brakować. Otylia była niezwykle ucieszona wspominając to wszystko. Zanim doszliśmy na Polanę Stokłosica, naszą uwagę przykuł rozbudowany park linowy, bo wszelkie zabezpieczenia, siatki i poręcze były oblepione grubą warstwą śniegu. Pięknie to wszystko wyglądało, kiedy nikogo tu nie było, a Słońce już dawno schowało się za górami. Wyszliśmy z lasu i naszym oczom ukazał się czerwony pas na wschodzie – nad Równicą. Otylii skojarzył się on ze wschodzącym Słońcem. Właśnie ten pas był tłem dla nieruchomych krzesełek wiszących na linach. Patrząc w ich stronę mieliśmy wrażenie, że czas się tu zatrzymał – nic się nie ruszało, ani nic nie wydawało żadnego dźwięku. Byliśmy zachwyceni tym widokiem.

Schodząc z polany, poszliśmy za anatum, czyli sokolarnię, bo tam prowadziły czerwone znaki. Mieliśmy przejść wzdłuż stromego stoku narciarskiego. Szliśmy tak kilkanaście, może około dwadzieścia minut. Niebo pociemniało do barwy granatowej i nie obyło się bez latarki. Zaczęliśmy schodzić, oświetlając sobie szlak. Skręciliśmy jednak na stok narciarski, aby Otylia nie męczyła się stromym zejściem, bo to one dawało się teraz odczuć nogom. Przed nami schodził taką samą trasą jakiś chłopak. Wyprzedził nas, bo my schodziliśmy bardzo powoli, podziwiając jeszcze Ustroń i Równicę, które mieniły się tysiącami świateł. Na dole słyszeliśmy warkot silników i po chwili w naszą stronę świeciły potężne światła reflektorów. Na stok wjeżdżały dwa ratraki wyglądające niczym czołg, jednocześnie wydające mnóstwo hałasu. Zeszliśmy do lasu i poczekaliśmy na ich przejazd, po czym wróciliśmy na stok. W lesie minęliśmy trzy armatki śnieżne. Zejście odbywało się bardzo szybko, bo na utwardzonym śniegu nie zapadaliśmy się. Po kilkudziesięciu minutach zeszliśmy znowu do lasu, ponieważ ratraki zdążyły już wjechać do góry i teraz wracały. Minęliśmy stację narciarską. Poniżej niej funkcjonował nocny stok narciarski. Był dużo mniejszy, ale na tę porę w zupełności wystarczał, bo ludzie aktywnie spędzali tu czas bez tłoku. Co chwilę ktoś tu wjeżdżał do góry i zjeżdżał do stóp Czantorii. Idąc lasem, zatrzymaliśmy się przy górnej stacji mniejszego wyciągu, bo duży reflektor oświetlał koło zamachowe, którego żebra rzucały podłużne cenie w głąb lasu. Stanęliśmy dokładnie tam, gdzie cienie poruszały się. Patrząc na ten fragment z góry miało się wrażenie, jak gdyby ten kawałek lasu był ruchomy, jakby jakaś jego część poruszała się. Schodząc wzdłuż stoku, naszą uwagę zwracały jeszcze domy, których dachy były podświetlone lampkami – takimi samymi, jak podczas świąt. Pomału dochodziliśmy do miasta, jednak zanim opuściliśmy las, Otylia zauważyła cztery światełka na niebie. Powiedziała, że to gwiazdy, ale stojąc dłużej, zauważyliśmy, że światła poruszały się i chowały się pomału za Równicą. W części miejskiej podziwialiśmy, jak wysoka jest Czantoria, bo choć nawet nie było widać jej sylwetki, to jednak nawracający ratrak świecił potężnymi reflektorami przed siebie. Otylia patrzyła tam do góry i nie mogła aż uwierzyć, że tak wysoko była. Poszliśmy jeszcze na przystanek, aby dojechać do Goleszowa. Zanim przyjechał autobus, podziwialiśmy jeszcze Czantorię i okoliczne światła. W drodze do Goleszowa jeszcze raz Otylia dała wyraz radości z pokonania własnych możliwości wspominając na Stożek i Czantorię.

Przybyliśmy do Goleszowa. Przed domem Otylii zatrzymaliśmy się, bo widzieliśmy mnóstwo gwiazd. Przypomniałem sobie powiedzenie z wyjazdu w Tatry jesienne: gdybym miał tylko trochę lepszy wzrok, zobaczyłbym z pewnością o wiele więcej gwiazd, a co dopiero gdybym miał całkowicie sprawny wzrok. Nawet nie zdaję sobie sprawy z tego, ile gwiazd teraz nie widzę. Wspomniał mi się również fragment Biblii, a dokładniej fragment Psalmu 8: 4, 5 Gdy patrzę na Twoje niebo, dzieło palców Twoich, na księżyc i gwiazdy, któreś Ty utwierdził: czym jest człowiek, że o nim pamiętasz, czym syn człowieczy, że troszczysz się o niego?
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Post autor: Mosorczyk » 01 marca 2011, 21:19

W domu przywitała nas Marzena – córka Otylii – i jej kot. Była dopiero godzina 19.40, więc siedzieliśmy jeszcze do późnego wieczoru. Obowiązkowo nagraliśmy nasze zdjęcia na dysk i wyświetliliśmy je w formie slajdów. Przez najbliższe dwie godziny opowiadaliśmy razem Marzenie, co zobaczyliśmy, co było warte uwagi i jakie uczucia oraz myśli towarzyszyły nam. Było co opowiadać, bo nie pominęliśmy „podniebnego boiska” i wszystkich wyżej wymienionych atrakcji tej trasy. Otylia wspominała najtrudniejsze podejścia, przejście z zimy do wiosny oraz wszystko, co przykuło jej uwagę. Mam na myśli widoki, jak i ośnieżone drzewa. Wspomnieliśmy również o zaginionych okularach Otylii… Nie tylko żyliśmy tym wyjazdem, bo przeżywaliśmy również „wyprawę” Marzeny do Holandii. Pokazała mi trzy albumy ze zdjęciami, co zajęło nam dużo czasu, aby to wszystko przeglądnąć, tym bardziej, że wiele z tamtejszych zagadnień było mi znane. Rozmowy ciągnęły się aż do pierwszej w nocy. W międzyczasie kot Marzeny zapewnił nam widowisko, takie samo, jak podczas powrotu z sylwestrowych gór. Znowu zaczął biegać, skakać i upijać wodę z kwiatka. Kot tylko czekał aż Marzena go pogoni. Co chwilę czaił się zza firan, zasłon i zza mebli. Po dużej porcji „wygłupów” położył się spać na bujanym fotelu. Wtedy słuchaliśmy utworów, które lubiła Marzena, po czym powiedziała: nie zaśniemy, dopóki nie ucichnie ostatni dźwięk. W radiu słyszałem, że Adam Małysz zdobył brązowy medal, jednak tego dnia, dla mnie złoty medal zdobyła Otylia za pokonanie swoich słabości i za to pełny szacunek dla niej :brawo:. Ostatni dźwięk umilkł tuż przed pierwszą godziną po północy, co oznaczało, że czas długich rozmów kończył się z powodu naszego zmęczenia.

Drugiego dnia wstaliśmy spoglądając w niebo, które nie było już tak zachęcające, jak dnia poprzedniego. Zanim czas już było wracać, prowadziliśmy kolejne, nieustające rozmowy – aż trudno było je zakończyć. Było tyle jeszcze do powiedzenia! Po godzinie 10.50 pożegnałem się z Otylią i Marzeną. Kiedy znikałem za kolejnymi domami, usłyszałem jeszcze głośne wołanie Otylii. Coś jeszcze zapomniałem – pomyślałem. Czas już było wracać…

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek
Awatar użytkownika
Tilia
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 1073
Rejestracja: 21 listopada 2008, 20:16

Post autor: Tilia » 01 marca 2011, 21:40

"Nieskończony ląd" dziękuję bardzo i za wspaniałą wycieczkę,świstaka i za tę relację i oczywiście, tytuł-niespodziankę!!!!!! wdzięczność moja będzie wieczna :)..A teraz miła lektura-pewnie dowiem się drugi raz tyle co w sobotę bo moja spostrzegawczość ,nie dorównuje Michałowi, ani w dziesiątej części.
"Niech wiatr zawsze Ci wieje w plecy, a słońce świeci w twarz, niech wiatry przeznaczenia zaniosą Cię do nieba byś zatańczyła z gwiazdami!!
Gosia
Turysta
Turysta
Posty: 403
Rejestracja: 02 stycznia 2010, 22:46

Post autor: Gosia » 01 marca 2011, 23:32

"Otylia powiedziała: gdyby na zdjęciu można było jeszcze zatrzymać ten śpiew ptaków… "
Pięknie powiedziane. Myślę, że się da, trzeba tylko uruchomić wyobraźnię ;)
"zatrzymaliśmy się na chwilę, aby „posłuchać” tej ciszy, bo jak mawiają, piękniejsza od muzyki jest tylko cisza"
Ech, jak ja Wam zazdroszczę tej wycieczki... :roll: ja tak strasznie lubię wsłuchiwać się w ciszę.
"Przypomniałem sobie powiedzenie z wyjazdu w Tatry jesienne: gdybym miał tylko trochę lepszy wzrok, zobaczyłbym z pewnością o wiele więcej gwiazd, a co dopiero gdybym miał całkowicie sprawny wzrok. Nawet nie zdaję sobie sprawy z tego, ile gwiazd teraz nie widzę. "
Biedni ci, co mają idealny wzrok a gwiazd nie widzą, a nawet nie zdają sobie sprawy z tego, co mogliby zobaczyć.
Fajnie, że chociaż przez te 15-20 minut czytania relacji, mogłam być z Wami.
Otylia, Michał :brawo:
Awatar użytkownika
PiotrekP
Administrator
Administrator
Posty: 8711
Rejestracja: 22 kwietnia 2009, 11:33
Kontakt:

Post autor: PiotrekP » 02 marca 2011, 19:42

Kochani to wspaniałe uczucie czytać tak treściwą relację. Otylia wielkie gratulacje :brawo: , Michał :brawo: za fotki i opis. Pogodę terafiliście wspaniałą.
Góry są piękne i niech takie pozostaną.

Nasze Wędrowanie
Awatar użytkownika
HalinkaŚ
Moderator
Moderator
Posty: 4600
Rejestracja: 10 września 2009, 8:11

Post autor: HalinkaŚ » 02 marca 2011, 20:16

Przed momentem wyjął mi Piotrek z ust to słowo. Bardzo treściwa relacja Michale, zresztą jak zwykle można się kierować na szlak dzięki Twoim opisom, na pewno się nie zagubi człowiek, a i parę ciekawostek dowie. Brawo za zdjęcia i za to ,że wyciągnąłeś Otylię na szlak. :olaboga: a ten znaczek na dowód tego, że do końca doczytałam relację. :>
Góry upajają. Człowiek uzależniony od nich jest nie do wyleczenia.:)
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Post autor: Mosorczyk » 02 marca 2011, 20:57

Otylia pisze:"Nieskończony ląd"
Racja - gdzie się spojrzało, tam ląd się nie kończył, "brakowało" wzroku, aby to wszystko zobaczyć i zrozumieć.
Otylia pisze:dziękuję bardzo i za wspaniałą wycieczkę,świstaka i za tę relację
Ja Ci dziękuję za wiele rzeczy, o których rozmawialiśmy.
Otylia pisze: i oczywiście, tytuł-niespodziankę!!!!!!
Z powodu tych okularów miał być "Nyctalopia" ;), no ale dwie wyprawy nazywać jednym tytułem nie wypada ;)
Otylia pisze:A teraz miła lektura-pewnie dowiem się drugi raz tyle co w sobotę bo moja spostrzegawczość ,nie dorównuje Michałowi, ani w dziesiątej części.
Wręcz przeciwnie - ilość rzeczy, na które zwróciłaś uwagę mnie zadziwiła - szczególnie na każde drzewa coś przypominające - tyle miałaś skojarzeń.
Otylia pisze:wdzięczność moja będzie wieczna
Moja również :jupi:
Gosia pisze:Pięknie powiedziane. Myślę, że się da, trzeba tylko uruchomić wyobraźnię
Masz rację. Nie raz się słyszy ten śpiew ptaków, oglądając te zdjęcia!
Gosia pisze:Ech, jak ja Wam zazdroszczę tej wycieczki... ja tak strasznie lubię wsłuchiwać się w ciszę.
To jest niesamowite i bardzo sobie cenię takie chwile.
Gosia pisze:Biedni ci, co mają idealny wzrok a gwiazd nie widzą, a nawet nie zdają sobie sprawy z tego, co mogliby zobaczyć.
Zależy co jest celem wyjazdu - czy zaliczenie jakiegoś szczytu, czy poznawanie czegoś nowego :)
Gosia pisze:Fajnie, że chociaż przez te 15-20 minut czytania relacji, mogłam być z Wami.
Cieszę się, że mogłaś "iść" z nami ;)
Gosia pisze:Otylia, Michał :brawo:
Raczej powinno być: Otylia :brawo: za to, czego dokonała!
PiotrekP pisze:Kochani to wspaniałe uczucie czytać tak treściwą relację.
Jak czytam słowo "treściwą" aż śmiać mi się chce, bo mam wrażenie, że okropnie leję wodę - ale taki już jestem, że wszystko musi być spisane z kronikarską dokładnością.
HalinkaŚ pisze:Brawo za zdjęcia i za to ,że wyciągnąłeś Otylię na szlak.
Było całkiem na odwrót... ;)
HalinkaŚ pisze: a ten znaczek na dowód tego, że do końca doczytałam relację.
Ja wiem, że Ty czytasz ;)
Awatar użytkownika
Tilia
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 1073
Rejestracja: 21 listopada 2008, 20:16

Post autor: Tilia » 02 marca 2011, 22:07

Relację przeczytałam wczoraj,wyrazy podziwu dla Gosi za takie szybkie czytanie,mnie zapewne zajęło to o wiele,wiele więcej czasu bo często czytam jakieś zdania czy całe fragmenty po raz wtóry a oprócz tego będę czytać wersję drukowaną!!!!
Jak zwykle,nie mogę wyjść z podziwu dla autora!!!!! to Twoje Michał,jak sam powiedziałeś,lanie wody jest imponujące a pamięć do wypowiedzi osoby towarzyszącej niewiarygodna.To jest dowód na to jak bardzo szanujesz drugiego człowieka!!!!!! Więcej takich ludzi a o ile ten świat byłby cudowniejszy!
Dodam jeszcze tylko,że na Soszowie owiała nas fala paryskich zapachów ale to pewnie za sprawką reklamy AWON,która widniała na jakiejś budce!!!jakże przyspieszyliśmy kroku aby znowu oddychać lasem!
Kiedy byliśmy już na przystanku w Ustroniu Polanie a autobus ciągle nie nadjeżdżał Michał zaproponował piechotkę,nie dałam mu nawet dokończyć tej myśli a kiedy stwierdził,że możemy iść z powrotem ,na Kiczory, po okulary to aż zajęczałam:.........o nie,nawet gdyby były warte tysiąc!!!
Michał dał mi niezły wycisk,zaplanował trasę dwa razy dłuższą niż się spodziewałam i to z taką grapą na końcu !!!!!!ale jestem mu za to bardzo wdzięczna bo wiele cudnych rzeczy zobaczyłam,przeżyłam piękne chwile a on,choć mógł iść swoim szybszym tempem, to całym czasem mi towarzyszył i opowiadał ciekawe historie związane z górami i nie tylko.Życzę każdemu takiego towarzysza w górskich wędrówkach .
"Niech wiatr zawsze Ci wieje w plecy, a słońce świeci w twarz, niech wiatry przeznaczenia zaniosą Cię do nieba byś zatańczyła z gwiazdami!!
Awatar użytkownika
PiotrekP
Administrator
Administrator
Posty: 8711
Rejestracja: 22 kwietnia 2009, 11:33
Kontakt:

Post autor: PiotrekP » 03 marca 2011, 8:45

Mosor reinkarnacja Wolę takie lanie wody jak relację typu: Start -byłem - zobaczyłem - koniec. W relacji ważne jest nie tylko podanie suchych faktów, ale też odczucia wędrujących na otoczenie,. Ja dla mnie to wszystko jest ważne: zapach lasu, śpiew ptaków czy widoki jakie nas otaczają, nie wszytko załatwią fotki i trzeba coś jesze dopisać. Tak trzymaj :spoko: .
Otylia Widzsz ,że dałaś radę powędrować z Michałem, to tylko od nas zależy, od nasego nastawienia. Podam Ci małą anegdotę o sobie: jakieś 15 lat temu wybrałem się w góry z paroma znajomimi z pracy, mały wypad weekendowy w Karkonosze, to był wypad w góry po bardzo długiej przerwie. Wchodzimy na Kopę z Karpacza i ja gdzieś w polowie drogi nie mogłem wejść wyżej, cała grupa czekała jak dojdę do siebie, wstyd po godzinie marszu padłem. Po tym przypadku zaparłem się w sobie i kolejne wypad już przygotowałem się troszeczkę, efekt na Śnieżce byłem z koleżąnką pierwszy, zresztą wygrałem objad. Otynia wszystko jest w naszej głowie, to my musimy się przełamać i przełamywać nasze słabości. Jeszcze troszkę, a będzież śmigać po górach jak kozica. Zasze bądź dobrej myśli. My będziemy się wybierać w Beskid Śląski na pięć dni najprawdopodobniej koniec czewrwca lub początek lipca, zresztą umiesze zaproszenie na ogólnym i zapraszam do wspólnych wędrówek.
Góry są piękne i niech takie pozostaną.

Nasze Wędrowanie
Awatar użytkownika
heathcliff
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 2738
Rejestracja: 27 maja 2009, 20:24
Kontakt:

Post autor: heathcliff » 04 marca 2011, 20:39

Narazie Michale zadowoliłem sie fotkami.
Ostatnio przy Twoich relacjach posiłkowałem się sentyzeatorem mowy ivo ale darmocha się skończyła :cry:
Jakoś sobie poradzę i zapoznam się z tą relacją napewno :zoboc:
Przytulam żonę i jestem szczęśliwie wolny... Ile wyjść tyle powrotów życzy heathcliff

https://plus.google.com/117458080979094658480
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Post autor: Mosorczyk » 04 marca 2011, 20:54

Otylia pisze:Relację przeczytałam wczoraj,wyrazy podziwu dla Gosi za takie szybkie czytanie
Ja również chylę czoła - mnie to zajęło 1h 45min :) bo:
Otylia pisze:bo często czytam jakieś zdania czy całe fragmenty po raz wtóry
Otylia pisze:Dodam jeszcze tylko,że na Soszowie owiała nas fala paryskich zapachów ale to pewnie za sprawką reklamy AWON
Jak mogłem zapomnieć o takim fakcie! :lol: Wspomniał mi się również inny fakt, którego dopiszę do relacji ;)
Otylia pisze:jakże przyspieszyliśmy kroku aby znowu oddychać lasem!
Pamiętam ten nagły przeskok z hałasu do ciszy i z tych "zapachów" do lasu.
Otylia pisze:jakże przyspieszyliśmy kroku aby znowu oddychać lasem!
Pamiętam ten zapach powietrza przesiąkniętego żywicą - odrazu wspomaniała mi się Romanka sprzed 2006 roku, gdzie całe lasy na tej górze były przesiąknięte tym zapachem. To było coś! Bardzo lubię, jak zwykły zapach potrafi wywołać lawinę wspomnień. To jest coś wspaniałego!
Otylia pisze:Kiedy byliśmy już na przystanku w Ustroniu Polanie a autobus ciągle nie nadjeżdżał Michał zaproponował piechotkę,nie dałam mu nawet dokończyć tej myśli a kiedy stwierdził,że możemy iść z powrotem ,na Kiczory, po okulary to aż zajęczałam:.........o nie,nawet gdyby były warte tysiąc!!!
W każdym bądź razie teraz Kiczory, dzięki tym okularom, widzą bardzo dobrze Babią Górę ;)
PiotrekP pisze:W relacji ważne jest nie tylko podanie suchych faktów, ale też odczucia wędrujących na otoczenie,. Ja dla mnie to wszystko jest ważne: zapach lasu, śpiew ptaków czy widoki jakie nas otaczają, nie wszytko załatwią fotki i trzeba coś jesze dopisać.
To jest dla mnie najważniejsze - abym po latach mógł wyciągnąć stare teksty i poczuć się jakbym tam był. Nie ma nic lepszego jak wspólne wspomnienia.
PiotrekP pisze:Otylia wszystko jest w naszej głowie, to my musimy się przełamać i przełamywać nasze słabości.
To jest wielka racja. Najważniejsza jest psychika, bo choćbyś siły miał, a chęci brak, to nic z tych sił, które drzemią w tobie, bo są ale, jakgdyby były "zamknięte" w tobie.
ODPOWIEDZ