Dom de Mischabel (Alpy) - czyli mój powrót na tę piękną górę

Relacje z górskich wypraw i innych wyjazdów oraz imprez forumowiczów. Ten dział jest przeznaczony dla osób, które chcą opisać swoje relacje i/lub pokazać zdjęcia ze spotkań nie będących Klubowym Zjazdem lub Górską Wycieczką Klubową.

Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy

Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Dom de Mischabel (Alpy) - czyli mój powrót na tę piękną górę

Post autor: Mosorczyk » 17 października 2020, 16:00

Witam po bardzo długim okresie nieobecności na forum.
Przesyłam Wam relację z mojej ulubionej góry w Alpach - Dom de Mischabel.

Długo myśleliśmy o wyjeździe w Alpy. Każdy z nas z osobna, pomimo tego, że w większości nawet nie znaliśmy się w ogóle. Tak się złożyło, że ja i trzech innych kolegów mieliśmy podobne plany, by pojechać w Alpy od 6 lipca. Nadarzyła się okazja, dlatego na Facebooku w jednej z grup szybko umówiliśmy się na konkretny termin. Późniejsze rozmowy zeszły do „podziemi”. W ten sposób w dwa dni ustaliliśmy praktycznie wszystko – od rzeczy, które zabierzemy ze sobą, aż do środków transportu. Ułożyliśmy plan, jakie góry będziemy odwiedzać oraz ile czasu będziemy potrzebować na każdą z nich. Najważniejsza jednak była pogoda, dlatego postanowiliśmy, że nawet jeśli jej zabraknie, to przesuniemy nasz wyjazd o tydzień do przodu. Bez dobrej pogody nie ma co wyjeżdżać. Po długich rozmowach ustaliliśmy, że pojedziemy pożyczonym samochodem od Maćka, który z Warszawy przyjedzie najpierw do Radka, a później do Szymona. Na końcu do mnie. Początek mocno nam się opóźnił, ponieważ ode mnie mieliśmy pojechać o godzinie 22.00, a Maciek przyjechał na godzinę 00.20. Nie dziwiłem się, ponieważ trzeba było dojechać z Warszawy do Jaworzna i załadować od każdego rzeczy. To samo czekało u mnie, tyle że bagażnik był już cały zapełniony. Wydawało się, że nic więcej nie upchamy. Zmieniliśmy trochę ułożenie plecaków i dzięki temu dość szybko udało nam się upakować cały sprzęt. Plecaki i jedzenie na wyprawę ułożyliśmy praktycznie pod sam sufit. Nasza trasa miała liczyć około 1382 km – większość przez Niemcy. Siedziałem z przodu, więc pilnowałem, żebyśmy nie przegapili zjazdów na niemieckich autostradach. Przejazd przez polską autostradę A4 upływał nam w nocy bardzo szybko, ponieważ dopiero poznawaliśmy się. Dla osób nie chodzących po górach może to być dziwne, że spotykają się nieznane sobie osoby, które mają ten sam cel i „w ciemno” realizują dane marzenie. Tak to najczęściej wygląda, ponieważ, trudno znaleźć wśród znajomych choć jedną osobę, która będzie w stanie pojechać w Alpy na najwyższe szczyty i dodatkowo będzie miała odpowiednie doświadczenie. Dlatego zazwyczaj tak to wygląda, że odpowiednich osób poszukuje się w różnych grupach górskich w internecie.

W trakcie jazdy opowiadaliśmy o górach i naszych wyprawach. Kierował niestrudzenie Maciek, który z Warszawy przejechał już 400 km do mnie, a właśnie dojeżdżał pod granicę niemiecką... W tym czasie poruszyliśmy temat naszych zaplanowanych gór – Mt. Blanc 4810 m n.p.m. i Dom de Mischabel 4545 m n.p.m. Wspólnie ustaliliśmy, że najpierw pójdziemy na Dom de Mischabel, a dopiero później na Mt. Blanc. Dlaczego tak? Ponieważ, na Mt. Blanc odwiedziły dwie osoby z naszej ekipy kilka lat temu, a Dom de Mischabel był dla każdego czymś zupełnie obcym. Prawie dla każdego… Zarówno na jednej, jak i na drugiej górze już byłem. Znając całą trasę na górę Dom, od razu wiedziałem, że chcę wejść tam jeszcze raz. Mt. Blanc, jak dla mnie, mógł nie wyjść, bo ta góra nie miała większego znaczenia, poza tym, że chciałbym ją lepiej sfotografować. Góra Dom podobała mi się za jej fenomenalną przyrodę, przepiękne widoki, oraz niesamowitą trasę na szczyt. Najpiękniejszy jednak jest widok ze szczytu w stronę Włoch, który niezmiennie uznaję za drugi najpiękniejszy w całej Europie! Pierwsze miejsce dzierży niezmiennie Punta Gnifetti. Jednogłośnie wybór padł na górę Dom de Mischabel, co mnie bardzo ucieszyło. Teraz pozostało tylko dojechać na miejsce i rozpocząć wyprawę. GPS pokazywał, że na godzinę 15.38 dotrzemy do Randy – małej wioski u stóp naszej góry. Każdy chciał już tam być. Tym bardziej, że naopowiadałem bardzo dużo o pięknie Randy i Dom de Mischabel, oraz o całej trasie dojściowej. Droga na wierzchołek zawsze mnie zachwycała, dlatego już cztery razy wybrałem szlak do schroniska pod górą Dom. Autostradą A4 kierowaliśmy się w kierunku Dresden, po czym na 20 km przed zjazdem zauważyłem, że za niedługo powinniśmy zmienić drogę. Prawie przegapiliśmy nasz zjazd. Później czekała nas nudna, monotonna, około 7-godzinna jazda autostradami aż za Stuttgart. Przez cały ten czas nic się nie zmieniało. Widzieliśmy ciągle jednakowe pola, wiatraki i małe lasy. Przy takich krajobrazach można było zasnąć. W miarę każdego postoju widzieliśmy, że czas dotarcia do Randy wydłużał się - aktualnie do godziny 17.28. Zastanawialiśmy się o ile jeszcze nam się opóźni cały plan… Po przejechaniu 500 km od mojego domu po raz pierwszy zapaliła się żółta kontrolka „sprawdź silnik”. Nic jednak nie wskazywało na żadne problemy. Samochód jechał bez problemu, a poziom oleju też był taki, jaki powinien być.

Ruszyliśmy dalej. Przejechaliśmy kolejne 200 km. Nawet dwa razy stawaliśmy w punktach postojowych, żeby poszukać ewentualnej usterki. 700 km od domu silnik zaczął tracić moc i mogliśmy pojechać co najwyżej 120 km/h lub utrzymać 3000 obrotów/min na dowolnym biegu. Jechaliśmy tak przez kolejne 200 km i nic się nie zmieniało, więc każdy uznał, że nic większego się nie dzieje. W końcu i tak było popołudnie w sobotę, dlatego nawet nie znaleźlibyśmy żadnego mechanika o tej porze w szczerym polu. W końcu przejechaliśmy Niemcy. Na kilkanaście minut wjechaliśmy do Austrii wzdłuż Jeziora Bodeńskiego. Niestety autostrady się skończyły. Musieliśmy przejechać do Szwajcarii, gdzie na granicy wykupiliśmy winietę na ich autostrady. Teraz czekało nas blisko 5-godzinne „tłuczenie się” po wioskach Szwajcarii, żeby dotrzeć do Randy. Wybraliśmy długą drogę przez Disentis, Andermatt, Brig, Visp, St. Nikolaus –aż do miejscowości Randa. Droga prowadziła cały czas pod górę. Mijaliśmy tylko kolejne wioski. Wiedzieliśmy, że jesteśmy z dala od jakiejkolwiek większej miejscowości. Już dawno przekroczyliśmy barierę 1000 m n.p.m. Góry stawały się coraz bardziej majestatyczne, a w oddali przed nami dostrzegliśmy nawet ośnieżone czterotysięczniki. Tutejsza zieleń zachwycała, jak również piękno krajobrazów. Jadąc pod górę i przez kolejne wioski, pokonaliśmy dystans ok. 100 km. Byliśmy 1000 km od domu – przynajmniej mojego. Wtedy Radek zauważył, że zaświeciła się kontrolka „rozładowany akumulator”. Maciek od razu pomyślał, że to alternator, bo co innego mogło nawalić w ciepły, letni dzień... Maciek przez chwilę miał nadzieję, że spadła klema z jednego z zacisków akumulatora, ale to niestety nie było to. Dojechaliśmy na parking pod hotelem Cresta. Maciek wyłączył silnik i już więcej go nie mógł odpalić… Była godzina 15.20. Od tego momentu zaczęły się problemy na naszej wyprawie. Myśleliśmy, co da się jeszcze zrobić. Przez blisko dwie godziny chodziliśmy do hotelu, żeby złapać Wi-Fi i poszukać jakiejkolwiek informacji – poszukać jakiegoś mechanika, lawety… cokolwiek. Maciek wymyślał różne scenariusze, co da się zrobić, ale czuliśmy totalną bezradność i uziemienie. Tyle przejechaliśmy, więc nikt nie myślał, żeby zakończyć wyprawę. Nie tyle myśleliśmy o górach, po to żeby teraz się poddać. Do celu pozostało nam 2h 45min jazdy samochodem. Pojawiały się różne myśli: może ściągnąć lawetę, może stopem podjechać, może są jakieś busy, może wyjść do wioski i poszukać mechanika, może pójść do miejscowych, żeby podładować akumulator i próbować dalej pojechać… Myśli było mnóstwo, ale nie wiedzieliśmy w którą stronę iść.

Dopiero po godzinie 19.00 Maciek wyszukał jakiś rodzinny kontakt w Szwajcarii. Ponoć była możliwość, żeby podjechali następnego dnia samochodem i nas dowieźli do celu. Inna wersja zakładała wypożyczenie samochodu w Szwajcarii z dojazdem na miejsce, ale okazało się, że ta opcja była za droga. Każdy plan rozsypywał się bardzo szybko i ciągle tkwiliśmy w jednym miejscu. Bezcenny czas z dobrą pogodą biegł bardzo szybko, a postępu żadnego nie widzieliśmy. Dopiero po godzinie 19.00 ja i Radek stwierdziliśmy, że pójdziemy w stronę wioski Rueras i sprawdzimy rozkład jazdy pociągów. Do tej miejscowości mieliśmy 1 km, dlatego rozpoczęliśmy bieg. Ja zacząłem śpiewać „do kawalerii wstąpić chciałem”, po czym dalej biegliśmy równym i miarowym tempem. Dodałem tylko, że kondycję mamy, więc możemy biec. Radek też potwierdził. Nikt z nas się nie męczył, dlatego szybko dotarliśmy do hotelu Posta. Weszliśmy do środka i opowiedzieliśmy, co się nam przydarzyło. Kobieta bardzo szybko udostępniła nam laptop i mogliśmy wyszukać informacji. Jednak jakiś wchodzący pan nas uprzedził. Wyrecytował nam cały rozkład, o której godzinie, co jeździ w stronę Andermatt. Takiej informacji potrzebowaliśmy. Widoczna dalej wioska o 1,5 km, to Sedrun. Najpierw jednak wróciliśmy do Szymona i Maćka i opowiedzieliśmy, jakie mamy informacje. Zweryfikowaliśmy je również z rozkładem na dworcu, który był strasznie nieczytelny i nie uzyskaliśmy dzięki niemu potwierdzenia tego, co powiedział nam nieznajomy pan (który, jak się okazało, miał rację). Nie mając dalszej pewności, potrzebowaliśmy kolejnych źródeł danych. W międzyczasie Maciek i Szymon szukali jakichś kontaktów lub środka transportu, żebyśmy mogli dalej pociągnąć naszą wyprawę do przodu, bo czas nieubłaganie mijał, a nic się nie działo. Ja i Radek postanowiliśmy, że pójdziemy dalej – do Sedrun. Rozpoczęliśmy nasz bieg po godzinie 20.00. Dobiegliśmy tam w 20 min. Dotarliśmy na główną stację. Ta wzbudzała większe zaufanie. Weszliśmy nawet do jednego hotelu i spotkaliśmy tam grupkę starszych ludzi bardzo dobrze się bawiących. Tylko jedna kobieta po 70-tce umiała język angielski, toteż nam pomogła. Nawet wskazała nam mechanika, zadzwoniła do niego i powiedziała, że do 10 min będzie przy naszym samochodzie! Naprawdę szybko ogarnęła temat. Powiedziała tylko, żebyśmy poinformowali naszych, żeby czekali przy samochodzie lub żebyśmy szybko pobiegli do Dieni. Chwilę później powiedziała: „zawiozę was tam”. Ta bardzo miła kobieta zawiozła nas do Dieni, po czym podziękowaliśmy jej za wielką pomoc. Mechanik przyjechał dosłownie 3 min później. Wziął ze sobą zestaw rozruchowy, bo wiedział, że mamy problem z akumulatorem. Od razu wskazał na alternator. Wymiana miała kosztować 70 CHF, a nowa część 559 CHF. O ile cena wymiany nie była zła, to cena za nowy alternator była szwajcarsko droga. Nie do zaakceptowania. Część miała być sprowadzona za 3 dni, więc i tak nie posuwało nas to do przodu. Tym bardziej, że nowy alternator w Polsce kosztował kilkukrotnie taniej… Za tę cenę Maciek znalazł lawetę, która sprowadzi samochód i dwie osoby do Polski. Wybór był oczywisty. Podziękowaliśmy mechanikowi, bo i tak nie przyspieszyło by to naszego dojazdu do Randy, więc pozostał nam pociąg.

Temat pociągów w Szwajcarii miałem bardzo dobrze obeznany. Od starszej kobiety, która nam pomogła, dowiedziałem się, że obok nas, pod górą, za krzakami, jest malutki dworzec. O 7.36 odjeżdżał stąd pierwszy pociąg do Andermatt. Stamtąd mieliśmy przesiąść się na następny do Visp, gdzie dalej kontynuowalibyśmy podróż do Randy. Na szczęście znałem te miejscowości i wiedziałem, gdzie trzeba się przesiąść. Mając pierwszy pociąg, dojechalibyśmy do celu, ponieważ dość często kursują one po Alpach, co jest bardzo korzystne dla turystów i takich osób, jak my – z nieoczekiwanymi przygodami. Cieszyłem się, że mamy szczęście w nieszczęściu. Zepsuł nam się samochód praktycznie pod samym dworcem, skąd można dojechać do Randy. Jedyny minus szwajcarskich pociągów, to ich niesamowicie droga cena – niezależnie od klasy. Za odcinek 140 km przez góry trzeba było zapłacić 61 CHF. W Polsce za tą cenę można by było bez problemu przejechać 1300 km pociągiem… No cóż, nie mogliśmy tego przeskoczyć. Teraz walczyliśmy o honor całej wyprawy, żeby się w ogóle odbyła. Po godzinie 21.00, kiedy potwierdziliśmy informację o pociągu do Andermatt o godzinie 7.36 na dworcu w Dieni, postanowiliśmy, że połowę rzeczy zostawiamy w samochodzie, a bierzemy tylko tyle, ile będzie nam potrzebne na górę Dom de Mischabel. Przejazd pod Mt. Blanc pociągami byłby zbyt drogi i raczej nie wystarczyłoby nam czasu, żeby w ciągu 9 dni wszystko ogarnąć. Tym bardziej, że jeden dzień już nam uleciał, a połowę drugiego stracimy na dalszy etap dojazdu do Randy, co miało mieć miejsce dzisiejszego dnia po godzinie 17.00. Nastawiliśmy się więc tylko na jedną górę. Gdyby pozostał nam czas, zaproponowałem malowniczy trzytysięcznik Mettelhorn 3406 m n.p.m. w otoczeniu siedmiu czterotysięczników. Każdemu z pewnością by się spodobał. Jego największą zaletą był fakt, że wystarczyłby tylko jeden dzień, żeby na niego wejść i wrócić do bazy. Tak już wcześniej robiłem, więc wiem, że można.

Mając ułożony plan w głowie po godzinie 21.00 zaczęliśmy przeładowywać nasze plecaki. U każdego były ewidentnie za ciężkie i gdyby trzymać się zdrowych zasad chodzenia po górach, to nikt nie dopuściłby ich do rozpoczęcia wyprawy. Biorąc pod uwagę, że plecak powinien ważyć maksymalnie 20% masy ciała, to my przekroczyliśmy te „przepisy” ponad dwukrotnie. Ja z Szymonem najbardziej, bo mój ważył 30 kg, a kiedy dołożyłem do niego wodę i aparat, to waga wzrosła do 35 kg. Mój plecak miał więc 50% masy mojego ciała. Oznaczało to dla mnie, że będzie mnie strasznie „zarzynać” i „wgniatać w ziemię”. Jakkolwiek by nie było, od 2010 roku, kiedy jeżdżę w Alpy i inne wyższe góry, mój plecak ma niezmienny przydomek „za ciężki dziad”. Jakoś nigdy nie może być lżejszy i tym razem też nie wyszło… Zrezygnowałem praktycznie z jakiejkolwiek wygody, którą mogłem sobie dodać. Brałem tylko to, co pomogło utrzymać mi właściwą temperaturę ciała i spakowałem trochę jedzenia. Wagę podbijał namiot, materac i śpiwór. Z drugiej strony nie widzieliśmy innej możliwości, skoro nocleg w schroniskach jest szwajcarsko drogi i nieakceptowalny, bo wiadomo, że na jednej nocy z pewnością się nie skończy, a koszt noclegu to 50-65 CHF w zależności od pokoju. Jak dla mnie – ewidentnie za drogo. Wolę się naszarpać za trzech, niż w tak krótkim czasie wydać 400-500 zł. I tak już tyle wydaliśmy na pociągi... w jedną stronę… Maciek podsumował to najlepiej: „to miał być mój najtańszy wyjazd w Alpy [620 zł], a wyjdzie najdroższy w historii”. Miał rację, bo u mnie też to był najdroższy wyjazd, pomimo że nadal tkwiliśmy na parkingu… Po godzinie 22.15 zebraliśmy nasze wszystkie rzeczy, podzieliliśmy je i zdążyliśmy nawet ugotować ciepłą zupę, żeby nie zasnąć głodnym. Wszyscy czterej zasnęliśmy w samochodzie, ponieważ nie chcieliśmy podbijać na kolejny sposób kosztów. Ceny w hotelu, pod którym staliśmy również nie zachęcały. Za nocleg musielibyśmy zapłacić 50-55 CHF.

Wstaliśmy o godzinie 6.30. O dziwo nie czuliśmy, że było zimno. Każdy z nas odczuwał jednak niedospanie. Ja dodatkowo czułem lekkie przeziębienie, co nigdy u mnie nie miało miejsca. Starałem się o nim nie myśleć. W ciągu dnia całkowicie zapomniałem o tym. Przy połykaniu śliny pojawiał się lekki ból. Gorączki nie miałem. O godzinie 7.20 poszliśmy na remontowany dworzec Dieni. Od naszej wesołej kobiety mieliśmy informację, że pomimo remontu dworca jest on czynny i pociąg też się nam zatrzyma. Faktycznie – o godzinie 7.36 przyjechał skład w kierunku Andermatt z dokładnością co do jednej minuty. Wrzuciliśmy nasze „za ciężkie dziady” na plecy i weszliśmy ociężałym krokiem do środka. Pociąg praktycznie cały świecił pustkami. Mogliśmy wybierać miejsca. Szybko zauważyłem, że ten pociąg nie jedzie do Andermatt, ale do… Visp! Dla nas to była bardzo dobra informacja, bo właśnie tam chcieliśmy dotrzeć. Zastanawiało nas tylko, dlaczego w tak cywilizowanym kraju, gdzie 10-kilometrowe tunele w środku gór buduje się na porządku dziennym, a na trzech stacjach rozkłady są nieczytelne i żaden nie wspomina o Visp… Pociąg z godziny 7.36 według rozkładów miał pojechać tylko do Andermatt. My jednak kupiliśmy w Andermatt bilety u konduktora, płacąc za nie kartą. W ogóle dojazd do Andermatt to był majstersztyk! Tę miejscowość widzieliśmy gdzieś bardzo nisko w dolinie, wciśniętą między góry. Mimo wszystko znajdowała się blisko nas. Tory prowadziły stromym zboczem górskim, bardzo krętymi serpentynami, jakby miał tędy pojechać zwykły samochód! W ten sposób szybko wytraciliśmy wysokość i za 15 min od najbliższej wioski byliśmy już w Andermatt. Widać, że miejscowość tętniła życiem i stanowiła tutejszy główny węzeł przesiadkowy. My jednak pojechaliśmy do samego końca tym samym pociągiem do Visp. W Andermatt pociąg miał problemy z hamulcami, co przyczyniło się do 12-minutowego opóźnienia. Po kontroli przez służby techniczne pociąg został dopuszczony do dalszej podróży. W trakcie jazdy nadrabiał zaległości i do Visp dotarliśmy o czasie, na godzinę 10.06. O 10.18 mieliśmy pociąg do Zermatt. My wysiadaliśmy w Randzie. Kiedy w Visp wyszliśmy na peron, powiedziałem, że nasz pociąg stoi już po przeciwnej stronie. Zabraliśmy nasze „za ciężkie dziady” i przerzuciliśmy je tylko z pociągu do pociągu. Cieszyliśmy się, bo teraz wiedzieliśmy, że tuż przed godziną 12.00 będziemy w Randzie i w końcu popchniemy wyprawę do przodu. W końcu coś się będzie działo!

Obrazek
Zepsute auto i przygotowania do dalszej części wyprawy

Obrazek
Wioska Dieni, dworzec w Dieni i nasza podróż pociągiem w stronę Andermatt

Obrazek
Piękny staw widoczny z pociągu w drodze do Andermatt

Do Randy dotarliśmy o godzinie 11.56. Termometr wskazywał 21’C, co dla mnie było totalnym zaskoczeniem. Szybko wyciągnęliśmy krótkie spodenki i przebraliśmy się, bo wiedzieliśmy, że od samego początku czeka na nas długie i strome podejście. Daliśmy sobie jeszcze pół godziny, żeby przygotować się do wyjścia. Sprawdziliśmy również pociągi do Berna oraz cenę za bilet. Jako, że laweta miała zabrać samochód i dwie osoby, to druga dwójka musiała wrócić autokarem do Polski. Wybraliśmy Sindbad, bo najczęściej ta firma jeździ przez Szwajcarię. Bilet do Berna kosztował 80,2 CHF. Cena naprawdę robiła nieprzyjemne wrażenie, kiedy pomyślimy, że do przejechania mieliśmy jakieś 107 km… Mimo wszystko, nie mieliśmy innego wyboru. Staliśmy pod naszą górą, więc i wrócić jakoś trzeba było… Widząc te szwajcarsko drogie ceny od razu odrzuciliśmy pomysł dojazdu pod Mt. Blanc i powrotu do samochodu. Po prostu za same pociągi zapłacilibyśmy około 1100-1200 zł za osobę, co było nieakceptowalne w żaden sposób. Gdyby porównać polskie pociągi i te ze Szwajcarii, to śmiało mogę powiedzieć, że dzisiaj mamy bardzo wygodne i nowoczesne pociągi na światowym poziomie. Szwajcarzy mają tak samo, tyle, że są bardziej wysłużone. Przewagę mają natomiast w samej infrastrukturze, gdzie pociągi wszędzie mogą jeździć ze swoją docelową, szybką prędkością. My jeszcze będziemy latami do tego dochodzić, choć bardzo wiele już zostało zrobione. Mimo wszystko, to przebicie cenowe jest aż rażące. Przy dworcu stoi niewielki murowany zbiornik na wodę i kran, gdzie można się napić. Uzupełniłem mój termos wodą i napiłem się do pełna.

Obrazek
Dworzec w Randzie

Obrazek
I jeszcze inne spojrzenie na to samo miejsce - jak tam pięknie!

Moją uwagę przykuły jeszcze dwa metalowe wskaźniki na murze dworca, informujące o poziomie wód w czasie dwóch największych powodzi, jakie tu wystąpiły. Wskaźniki informowały nas o niewyobrażalnie wysokim stanie wód z dnia 17 czerwca i 1 sierpnia 1991 roku. Kiedy próbowałem sobie wyobrazić ile tu było wody, to stwierdziłem, że musiało tu powstać wielkie jezioro, z którego później woda spływała w stronę Visp. Woda praktycznie musiała spływać wściekle ryczącą rzeką, porywając nawet większe głazy na swojej drodze. A jej korytem w Randzie były dolne partie gór Dom de Mischabell i Weisshorn… Żeby zrozumieć, dlaczego ta powódź miała miejsce, trzeba poznać pewną historię Randy. 18 kwietnia i 9 maja tego samego roku miały miejsce dwa potężne oberwania skalne. Powstały dwie ogromne, skalne lawiny i potężna wyrwa w górze. Będąc na miejscu, z łatwością dostrzeżemy łysy stok góry ciągnący się aż 800 m ponad poziom wioski. Lawiny uwolniły 30 milionów m3 skał, tworząc ogromną wyrwę na 800 m w pionie w stoku górskim! Do dziś u stóp tego zwałowiska działa firma zajmująca się kruszywem i dostarczaniem materiału na budowy. Lawiny rozpoczynały się na wysokości 2320 m n.p.m. a kończyły w dolinie, na wysokości 1320 m n.p.m. Wioska jest położona w najniższym punkcie, w centrum, na wysokości 1406 m n.p.m. To znaczy, że dolina ciągnie się jeszcze poniżej poziomu wioski. Takie umiejscowienie zabudowy pozwoliło w dużej mierze uchronić Randę przed tragedią. Po zejściu lawiny 18 kwietnia 1991 roku zniszczone zostały tory kolejowe na odcinku 800 m oraz główna droga do Tasch. Największym problemem jednak okazało się zniszczenie koryta rzeki Mattervispa. Wielkie zwałowisko stało się naturalną tamą dla rzeki. W lipcu i w sierpniu, kiedy występowały największe opady deszczu naturalna tama gromadziła potężne ilości wody. Dzięki zwałowisku poziom wód podniósł się aż do wysokości 1m na dworcu kolejowym. Kiedy przyjrzysz się ukształtowaniu terenu i rzece, to zobaczysz jakie jezioro musiało tutaj powstać… Żeby uchronić Randę przed kolejną taką powodzią wojsko brało udział przy budowie 4 km tunelu obejściowego dla rzeki Mattervispa, który ma za zadanie przejąć nadmiar wód i pozwolić im spłynąć w niższe partie gór. Tunel ma zapobiec gromadzeniu się wody w jednym miejscu. 1991 rok był wyjątkowo pechowy dla wioski Randa, ponieważ dwa wielkie wydarzenia w krótkim czasie występowały po raz drugi. Najpierw zeszły dwie lawiny kamienne, a później mieszkańcy musieli przeżywać dwie powodzie… Trzeba pamiętać, że pierwsze zjawisko pociągnęło za sobą kolejną, nieszczęśliwą naturalną katastrofę w krótkim czasie. Cały przebieg wydarzeń w Randzie wyglądał tak:

Czwartek, 18 kwietnia 1991 r. – O 6:45 rano spada pierwszy kamień. Za chwilę rozpoczyna się pierwsza potężna lawina kamienna. 25 owiec i 7 koni zostało rozszarpanych, bezpieczeństwo ludności jest gwarantowane przez władze. Linia kolejowa i ulica Herbriggen – Randa są zamknięte. Oczekuje się, kolejnych wydarzeń.
Piątek, 19 kwietnia 1991 r. – Droga jest znowu przejezdna w ruchu jednokierunkowym. Linia kolejowa Visp – Zermatt została uszkodzona i ją zamknięto do odwołania. Jest zapewnione autobusowe połączenie między Herbriggen a Täsch.
Sobota, 20 kwietnia 1991 r. – W nocy występuje pięć kolejnych lawin kamiennych. Nie przynoszą żadnych strat. Rzeka Mattervispa jest zasypana na odcinku 800 m. Woda szuka ujścia przez sąsiednie łąki. Powstaje jezioro.
Poniedziałek, 22 kwietnia 1991 r. – Linia kolejowa nadal nie działa. Powstają nowe lawiny kamienne. Zwraca się szczególną uwagę na bezpieczeństwo pracowników pracujących przy naprawie torów kolejowych.
Poniedziałek, 29 kwietnia 1991 r. – Zbocze góry przesuwa się o 1 cm dziennie w kierunku doliny.
Poniedziałek, 6 maja 1991 r. – Sytuacja się pogarsza. Zbocze góry porusza się o 6 cm dziennie.
Czwartek, 9 maja 1991 r. – Druga potężna lawina kamienna. W nocy w piątek odgłos przypominający grzmot informuje o początku drugiej potężnej lawiny. Spada 8 milionów m3 skał do doliny. Droga rozpada się na kawałki na długości 250 m. Dwadzieścia cztery budynki znajdują się pod skałami. 14 hektarów gruntów rolnych zostaje zasypanych.
Piątek, 10 maja 1991 r. – Randa przypomina wioskę duchów lub Pompeje. Domy, ulice, łąki i lasy pokryte są warstwą pyłu o grubości 4 cm. Poziom wody w Mattervispa wzrósł o 20 cm w ciągu czterech godzin.
Niedziela, 12 maja 1991 r. – Panuje zła pogoda. Wojsko i robotnicy są w akcji, woda z rzeki Mattervispa musi zostać wypompowana.
Środa, 15 maja 1991 r. – Poziom wody w rzece Mattervispa wzrasta o 4-5 cm na godzinę. Do zalania dolnej części wioski brakuje tylko 50 cm.
19 maja 1991 r. – Pompy armii szwajcarskiej mają wydajność 150 m3 na sekundę. Poziom jeziora można obniżyć o 70 cm.
Niedziela, 26 maja 1991 r. – Wojsko używa 21 pomp elektrycznych i 6 pomp spalinowych do obniżenia poziomu wód powstałego jeziora. Most pontonowy o długości 500 m został zbudowany przez rekrutów w 6708 roboczogodzinach.
Poniedziałek, 17 czerwca 1991 r. – Ciągłe opady deszczu prowadzą do zalania dolnej części wioski. 30 budynków mieszkalnych i komercyjnych znajduje się pod wodą, w tym stacja transformatorowa. Prowadzi to do awarii zasilania, a tym samym do awarii wszystkich pomp elektrycznych.
Wtorek, 9 lipca 1991 r. Koryto rzeki Mattervispa jest całkowicie zniekształcone. Teraz woda wypływa poza kontrolą. Aby poradzić sobie ze spodziewaną powodzią, wojsko stara się utrzymać koryto rzeki w granicach od 6 do 8 metrów szerokości.
Poniedziałek, 31 lipca 1991 r. – Zostało przywrócone połączenie kolejowe na nowo utworzonej trasie.
Poniedziałek, 1 sierpnia 1991 r. – Drugi, rekordowy poziom wód w Randzie. Dworzec zostaje zalany do wysokości około 1m.
Piątek, 9 sierpnia 1991 – Randa znów zalana. 20 domów zostało zalanych i 8 osób musiało zostać ewakuowanych.
Poniedziałek, 2 grudnia 1991 r. – Rozpoczęcie pracy nad tunelem obejściowym dla nadmiaru wody.
Środa, 7 października 1992 r. – Przebicie tunelu obejściowego. Tunel powinien zabezpieczyć wioskę przed następną powodzią.

Dla mnie najbardziej fascynujące jest to, że Szwajcarzy potrafią szybko reagować i zastosować plan naprawczy, żeby w przyszłości to samo nieszczęście nie wydarzyło się po raz drugi. Budowa kilkukilometrowych tuneli, to dla nich codzienność, podczas, gdy u nas przez 10 lat budowano 700 m tunel w Katowicach i otwierano go z wielką pompą… Pod tym względem nie mają sobie równych. To tyle ciekawej, ale tragicznej historii Randy z nieodległych nam czasów. Zbudowanie 4-kilometrowego tunelu obejściowego dla wody (bajpas) zajęło Szwajcarom tylko 10 miesięcy.

O godzinie 12.32 wyruszyliśmy w kierunku zapowiadanego poziomu 2200 m n.p.m., gdzie mieliśmy rozbić namioty i wyspać się na jedynym płaskim kawałku terenu, który powinniśmy z wielką trudnością znaleźć pod wielką ścianą skalną. Z poprzedniej wyprawy wiedziałem, że tylko na tym poziomie znajdziemy wodę oraz, że zobaczymy 205-metrowy most wiszący 50 m nad wielkim i bardzo sypkim żlebem. Koniecznie chciałem jeszcze raz go zobaczyć. Wiedziałem też, że rejon na wysokości 2200 m n.p.m. obfituje w alpejskie róże, które gęsto kwitną od połowy czerwca. Od 2011 roku część szlaku prowadząca na wiszący most jest zamknięta, ponieważ konstrukcja została trafiona ogromnym, spadającym głazem z wysokości 3300 m n.p.m. Stalowe przęsło zostało dosłownie przebite na wylot! Z tego powodu zamknięto ten fragment szlaku. Zaledwie 100 m od początku zakazu znajduje się wspaniały wodospad, gdzie można przejść pod jego wodami, a w jego okolicach kwitnie mnóstwo róż alpejskich. Nawet na skale zobaczymy namalowaną flagę Szwajcarii i rok 2010. Ten odcinek stanowił jeszcze nie tak dawno część kultowego szlaku Tour de Monte Rosa. Chciałem jeszcze raz zobaczyć otoczenie wodospadu, ponieważ idzie się tam tylko ścieżką wydeptaną w trawie w płaskim terenie. Na most nie chciałem wchodzić, bo według moich danych z poprzednich wypraw, był uszkodzony. Już na samym początku zachwycaliśmy się niesamowitym pięknem wioski Randa. Wszystkie domy wybudowano w iście górskim stylu. Niektóre miały ponad sto lat i stały na okrągłych i płaskich kamieniach w narożnikach. Te kamienie miały za zadanie chronić domy przed szczurami. Na początku XX wieku tak budowano domy. Nowocześniejsze chaty stawiano z kamienia i drewna. Przy każdym oknie widzieliśmy stylowe okiennice. Kiedy podchodziliśmy jedną z wąskich uliczek, poczuliśmy prawdziwy klimat szwajcarskiej, górskiej i alpejskiej wioski. Nikt nie budował płotów ani ogrodzeń. Dookoła kwitło mnóstwo pięknych kwiatów, a co kilkadziesiąt metrów znajdował się kran i kamienny zbiornik wodny, gdzie można było napić się wody. Uliczka prowadziła coraz bardziej stromym stokiem, aż nagle wyszliśmy na wydeptaną ścieżkę przez łąkę. Mogliśmy przez chwilę popatrzeć na część wioski. Za chwilę weszliśmy do lasu. Tuż za nim mieliśmy okazję podziwiać piękne alpejskie łąki pełne kwiatów. Na szczęście ten fragment był trochę dłuższy i prowadził nas wąską ścieżką wzdłuż pastucha elektrycznego. Po drodze minęliśmy jeszcze dwie stare chaty, budowane w dawnym stylu, gdzie dachówkę stanowiły kwadratowe, płaskie kamienie. Teraz mieliśmy wrażenie, że idziemy zapomnianą częścią Randy. Dalej pozostał nam już tylko las. Mieliśmy nim iść tyle, aż zobaczymy wiszący most ponad koronami drzew, gdzieś w oddali po prawej. Do omawianego miejsca mieliśmy jakieś 2h 30min wędrówki, ale biorąc pod uwagę nasze za ciężkie plecaki dodaliśmy sobie jeszcze godzinę, maksymalnie półtorej. Nic nas przecież nie goniło. Mieliśmy jeszcze osiem godzin słonecznego dnia.

Obrazek
Piękne chaty i zabudowa w Randzie

Strome podejście przez las, ciągnące się od wysokości 1450 m n.p.m. do przynajmniej 2100 m n.p.m. postanowiliśmy rozłożyć na kilkunastominutowe odcinki z krótkim odpoczynkiem. Pierwszy fragment trwał pół godziny. Później zatrzymywaliśmy się co około 10-15min na krótką przerwę. Bardzo czułem ciężar swojego plecaka, dlatego za każdym razem siadałem na przydrożnym kamieniu, żeby poczuć chwilowe odciążenie. Szedłem ostatni, ponieważ lubiłem iść swoim tempem. Wędrówka wolnym krokiem z takim ciężarem mnie męczyła, stąd czekałem chwilę i podchodziłem szybszym krokiem. Zdziwiłem się, jak szybko dotarliśmy do wysokości 1859 m n.p.m. Maciek pokazał nam wynik ze swojego wysokościomierza. Zajęło nam to nieco ponad 1h 10min. To bardzo dobry wynik. Na skrzyżowaniu szlaków odpoczęliśmy trochę dłużej. Ścieżka w lesie była bardzo stroma i co chwilę mijaliśmy grupy turystów. Dziwiłem się skąd ich tylu wraca, skoro most jest zamknięty, a pobliskie schronisko Europahutte nie jest jakimś wyjątkowym miejscem, gdzie chciałyby podążać tłumy. Po dwudziestu minutach zza drzew wyłonił się bardzo długi most. Trochę nie pasowało mi jego położenie i fakt, że mamy go wysoko ponad głowami. Zastanawiałem się, czy nie zmieniono przebiegu szlaku, ponieważ w 2013 roku most widziałem daleko po prawej stronie i gdzieś wysoko nad żlebem, a teraz wisiał dosłownie nad nami w lesie. Na wysokości 2000 m n.p.m. po prawej stronie minęliśmy drewniany grzyb wyrzeźbiony z pnia drzewa. Podchodziliśmy coraz wyżej, aż dotarliśmy do mostu. Szlak przebiegał dosłownie obok jego początku. Cały czas próbowałem ogarnąć to myślami. Co się stało?... Szybko odkryłem, że stary most został… całkowicie zdjęty, zlikwidowany… A wybudowano zupełnie nowy w 2017 roku. Tyle, że ten nowy nie miał już 205 m długości, ale 494 m! I nie wisiał 50 m nad żlebem, ale 87! Aktualny most jest dwa i pół razy dłuższy! Widząc go, rzuciliśmy plecaki obok ławek w cieniu pod drzewami i poszliśmy na luźno do połowy jego długości, do miejsca, gdzie ugina się najbardziej. W trakcie wędrówki kołysze się na boki, bo jest podwieszony na dwóch stalowych linach. Do lin podwieszone są około dwumetrowe przęsła, szerokie na 80 cm. Idziemy po stalowej kracie, więc wszystko widzimy pod nogami. To główna atrakcja turystyczna Randy, która przyciąga mnóstwo turystów. Teraz wiedziałem, dlaczego tyle ludzi schodziło w naszą stronę. Most wywierał ogromne, pozytywne wrażenie. Można nim było dojść dosłownie na drugie zbocze góry, omijając szeroką na 400 m trasę spadających kamieni, które od czasu do czasu uwalniał lodowiec. Nie popełniono drugi raz tego samego błędu, gdzie punkty mocowania znajdowały się na krawędziach żlebu po obu jego stronach. Teraz most przytwierdzono do skał w głębi lasu, bardzo wysoko nad poziomem żlebu. W takim punkcie żaden głaz nie dosięgnie konstrukcji, dlatego najwidoczniej zdecydowano się wybudować drugi most.

Obrazek
Uszkodzony, 205-metrowy most w 2011 roku

Obrazek
Stary, 205-metrowy most - obecnie już go nie ma

Obrazek
Stary most, którego już nie ma

Obrazek
Róża alpejska

Obrazek
Piękne widoki na szlaku w drodze do mostu

Obrazek
494-metrowy most nad szerokim żlebem

Obrazek
Inne spojrzenia na most

Mnie najbardziej jednak zafascynował styl budowy Szwajcarów. Dookoła nie widać ani fragmentu rozjeżdżonej ziemi przez samochody tak, jak to się robi u nas, ani wydeptanej trawy i wyciętego drzewa. Most dosłownie „wyrasta” ze środka gęstego lasu i kończy się w podobnym miejscu. Dookoła nie widać żadnego terenu, który byłby używany w trakcie budowy. Przyroda nie została ani trochę naruszona, bo stary szlak od dawna istniał, a most wisi nad bardzo szerokim żlebem. Niczego nie betonowano, ani nie kopano fundamentów. Zadziwiające jest, że otoczenie pozostało takie, jakie pamiętam sprzed 4 lat… Przy moście zostaliśmy na dłużej, bo chcieliśmy odpocząć i nacieszyć się niezwykłym widokiem. Ta niecodzienna konstrukcja umożliwia zobaczenie pięknych krajobrazów, będąc wysoko nad ziemią. Powyżej mostu nie widzieliśmy już schodzących turystów. Dalej nikt nie chciał iść, ponieważ wyżej położona trasa stanowiła część szlaku Tour de Monte Rosa prowadzącego do St. Nikolaus i dalej, w głąb gór, lub na wprost, do góry, gdzie ścieżka prowadziła do schroniska Domhutte, położonego na wysokości 2940 m n.p.m. Stamtąd można pójść „tylko” na szczyt Dom de Mischabel lub wrócić. Wiedzieliśmy, że powyżej poziomu mostu nie spotkamy żadnych ludzi, no może jedną lub dwie osoby. Po długim odpoczynku przy moście postanowiliśmy wyruszyć dalej. Nikt jednak nie spieszył się, ponieważ każdego męczyła myśl o „za ciężkich dziadach” na plecach. Nikt za nimi nie tęsknił. Mimo wszystko zebraliśmy chęci i poszliśmy do góry.

Jako, że forum ma ograniczenie w postaci 60.000 znaków na post, zapraszam do dalszej części relacji tutaj:
Dom de Mischabel - relacja z wyprawy

Pozostałe zdjęcia:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek
Awatar użytkownika
Kovik
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 2118
Rejestracja: 18 maja 2010, 22:59
Kontakt:

Re: Dom de Mischabel (Alpy) - czyli mój powrót na tę piękną górę

Post autor: Kovik » 17 października 2020, 16:54

Jprd któż to wrócił i to z taką bombą :hura:
http://gorolotni.blogspot.com

Życie zaczyna się po trzydziestce
Awatar użytkownika
PiotrekP
Administrator
Administrator
Posty: 8703
Rejestracja: 22 kwietnia 2009, 11:33
Kontakt:

Re: Dom de Mischabel (Alpy) - czyli mój powrót na tę piękną górę

Post autor: PiotrekP » 17 października 2020, 21:53

Wyprawa z przygodami, których nikomu nie życzę. Najważniejsze, że udało się Wam pokonać wszystkie zawirowania i osiągną zaplanowany cel. Góra piękna, ale ostatni odcinek stromy i te seraki to robi wrażenie. Michał tak opisałeś, że czytając ja tam byłem i oczami wyobraźni można było to zobaczyć. Masz dar do opisów czego Ci trochę zazdroszczę. Dla widoku na Matterhorn warto tam wejść. Najważniejsze, że pogoda Wam dopisała i mogliście nacieszyć się widokami. My planowaliśmy przejść Tour de Monte Rossa, mam szczegółowy opis z podziałem na etapy, ale jakoś nie możemy się zebrać i plany zrealizować. Może jak już ta zaraza nas opuści to w przyszłym roku wybierzemy się tam, może nie na cały Tour ale na jakieś 4-5 dni, a przy okazji uda się wejść na jakiś nietrudny czterotysięcznik. Pozdrawiamy gorąco.
Góry są piękne i niech takie pozostaną.

Nasze Wędrowanie
Awatar użytkownika
jck
Turysta
Turysta
Posty: 3181
Rejestracja: 14 listopada 2007, 22:57
Kontakt:

Re: Dom de Mischabel (Alpy) - czyli mój powrót na tę piękną górę

Post autor: jck » 19 października 2020, 8:54

Czytałem tą relację już jakiś czas temu na Twoim blogu. Nie zazdroszczę przygód na starcie, bo potrafią solidnie podminować, dobrze, że się zmotywowaliście i udało się coś w górach podziałać.
Dom faktycznie ładną górą jest. Sam chętnie bym na nią wrócił. Ja miałem okazję tam być lata temu (w 2006), to powyżej schroniska biwakowaliśmy sami, na szczyt, łącznie z nami poszły ze trzy ekipy... W tym roku, będąc w okolicy miałem okazję wielokrotnie oglądać Dom, choć nie od tej najładniejszej (moim zdaniem) strony. Kusi jeszcze Taschhorn, piękna góra.
Życie nie zaczyna się powyżej 5000 mnpm. Powyżej 7000 mnpm tym bardziej...
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Re: Dom de Mischabel (Alpy) - czyli mój powrót na tę piękną górę

Post autor: Mosorczyk » 19 października 2020, 18:56

jck pisze:
19 października 2020, 8:54
Czytałem tą relację już jakiś czas temu na Twoim blogu. Nie zazdroszczę przygód na starcie, bo potrafią solidnie podminować, dobrze, że się zmotywowaliście i udało się coś w górach podziałać.
Dom faktycznie ładną górą jest. Sam chętnie bym na nią wrócił. Ja miałem okazję tam być lata temu (w 2006), to powyżej schroniska biwakowaliśmy sami, na szczyt, łącznie z nami poszły ze trzy ekipy... W tym roku, będąc w okolicy miałem okazję wielokrotnie oglądać Dom, choć nie od tej najładniejszej (moim zdaniem) strony. Kusi jeszcze Taschhorn, piękna góra.
jck pisze:
19 października 2020, 8:54
Czytałem tą relację już jakiś czas temu na Twoim blogu. Nie zazdroszczę przygód na starcie, bo potrafią solidnie podminować, dobrze, że się zmotywowaliście i udało się coś w górach podziałać.
To fakt, ale jednak nie lubię się poddawać. Wystarczy, że znaleźliśmy się w Randzie i zapomnieliśmy o dotychczasowych problemach. Alpy jednak mają swoją moc.
jck pisze:
19 października 2020, 8:54
Dom faktycznie ładną górą jest. Sam chętnie bym na nią wrócił. Ja miałem okazję tam być lata temu (w 2006)
Ja byłem tam w 2013 i 2018 roku. Góra pomimo upływu lat ciągle jest piękna. Nie przybywa tłumów i nie ma komercjalizacji. Drugim razem znalazłem się na tej górze tylko dlatego, że napisali do mnie nieznajomi chcący pojechać w Alpy. Jako, że w planach mieli kilka wybranych gór (w tym Dom), to wybrałem Dom, ponieważ oni na niej nie byli, a na innych, które proponowali ja już byłem i wydawały mi się mniej atrakcyjne. Nie żałuję, bo z Domu można zobaczyć jedne z najpiękniejszych widoków w Europie
jck pisze:
19 października 2020, 8:54
W tym roku, będąc w okolicy miałem okazję wielokrotnie oglądać Dom, choć nie od tej najładniejszej (moim zdaniem) strony. Kusi jeszcze Taschhorn, piękna góra.
Ja w tym roku byłem na Aletschhorn. Ze względu na totalną dzikość, ta góra jest przepiękna. Trochę nie wyszło nam dalsze wejście po wyżej 2700 m n.p.m., ponieważ 50m od nas zawalił się bardzo duży kawał lodowca. Bryły lodu dosłownie wyrywały kamienie i głazy z powierzchni i zostawiały za sobą dziurę po zjeździe. Nasza dalsza trasa wejścia została zawalona bryłami lodu, a podczas naszego pobytu w tym rejonie, jeszcze dwa razy się walił ten sam lodowiec. Było zbyt niebezpiecznie, żeby iść bezpośrednio pod nim.

Druga kwestia, to trasa na Aletschhorn 4195 m n.p.m. Idąc drogą klasyczną, w części skalnych płyt po czwartym znaku zniknęły nam oznaczenia i dalej nie wiadomo było gdzie iść. Czyżby celowo je usunięto po sprzątnięciu schronu przez lawinę w lutym 2019? Na wysokości 3031 m n.p.m. był schron do lutego 2019, ale sprzątnęła go lawina. Próbowaliśmy wchodzenia z każdej strony, ale wszędzie dominowały gładkie płyty. Jak na opis trudności PD w przewodniku "Alpejskie czterotysięczniki", poziom trudności w rzeczywistości nie odpowiadał temu, co było napisane w przewodniku. Gładkie płyty skalne, ciągnące się dziesiątkami metrów, bez jakichkolwiek punktów, do których można by było się wpiąć, to chyba nie jest trudność PD, stąd byliśmy tym faktem bardzo zdziwieni.
Wiesz może coś o tej trasie? Pytam, bo Summitpost ma relacje z lat 2013 i 2014, ale tamte dane już są za stare. Zbyt wiele rzeczy się pozmieniało...
Aletschhorn głównie podobał mi się ze względu na dziką, nienaruszoną przyrodę, dużą ilość kolorowych kwiatów, niesamowite polany pełne kwiatów, jak u nas w Dolinie Chochołowskiej, totalne odludzie i fakt, że góra jest otoczona lodowcami z każdej strony, przez co nazywana jest "Małymi Himalajami Europy".
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Re: Dom de Mischabel (Alpy) - czyli mój powrót na tę piękną górę

Post autor: Mosorczyk » 19 października 2020, 19:00

PiotrekP pisze:
17 października 2020, 21:53
Wyprawa z przygodami, których nikomu nie życzę. Najważniejsze, że udało się Wam pokonać wszystkie zawirowania i osiągną zaplanowany cel. Góra piękna, ale ostatni odcinek stromy i te seraki to robi wrażenie. Michał tak opisałeś, że czytając ja tam byłem i oczami wyobraźni można było to zobaczyć. Masz dar do opisów czego Ci trochę zazdroszczę.
Cieszę się, że Ci się podobało i że przeczytałeś relację. Masz rację, że wrażenie jest ogromne, kiedy się patrzy na rozwalający się lodowiec tuż przed oczami. To jest niesamowite przeżycie.
PiotrekP pisze:
17 października 2020, 21:53
My planowaliśmy przejść Tour de Monte Rossa, mam szczegółowy opis z podziałem na etapy, ale jakoś nie możemy się zebrać i plany zrealizować.
Nie używaj słów "może", "kiedyś", "jak zaraza odpuści", bo one oznaczają nigdy. Wyznacz konkretną datę i dąż do realizacji marzeń :). Ja tak robię. Nawet jeśli góra nie pozwoli wejść na szczyt, to przynajmniej byłem w pięknym miejscu i tego się nie żałuje :)
PiotrekP pisze:
17 października 2020, 21:53
Pozdrawiamy gorąco.
I ja Was pozdrawiam gorąco :)
Awatar użytkownika
jck
Turysta
Turysta
Posty: 3181
Rejestracja: 14 listopada 2007, 22:57
Kontakt:

Re: Dom de Mischabel (Alpy) - czyli mój powrót na tę piękną górę

Post autor: jck » 20 października 2020, 8:49

Mosorczyk pisze:
19 października 2020, 18:56
Ja w tym roku byłem na Aletschhorn. Ze względu na totalną dzikość, ta góra jest przepiękna. Trochę nie wyszło nam dalsze wejście po wyżej 2700 m n.p.m., ponieważ 50m od nas zawalił się bardzo duży kawał lodowca. Bryły lodu dosłownie wyrywały kamienie i głazy z powierzchni i zostawiały za sobą dziurę po zjeździe. Nasza dalsza trasa wejścia została zawalona bryłami lodu, a podczas naszego pobytu w tym rejonie, jeszcze dwa razy się walił ten sam lodowiec. Było zbyt niebezpiecznie, żeby iść bezpośrednio pod nim.

Druga kwestia, to trasa na Aletschhorn 4195 m n.p.m. Idąc drogą klasyczną, w części skalnych płyt po czwartym znaku zniknęły nam oznaczenia i dalej nie wiadomo było gdzie iść. Czyżby celowo je usunięto po sprzątnięciu schronu przez lawinę w lutym 2019? Na wysokości 3031 m n.p.m. był schron do lutego 2019, ale sprzątnęła go lawina. Próbowaliśmy wchodzenia z każdej strony, ale wszędzie dominowały gładkie płyty. Jak na opis trudności PD w przewodniku "Alpejskie czterotysięczniki", poziom trudności w rzeczywistości nie odpowiadał temu, co było napisane w przewodniku. Gładkie płyty skalne, ciągnące się dziesiątkami metrów, bez jakichkolwiek punktów, do których można by było się wpiąć, to chyba nie jest trudność PD, stąd byliśmy tym faktem bardzo zdziwieni.
Wiesz może coś o tej trasie? Pytam, bo Summitpost ma relacje z lat 2013 i 2014, ale tamte dane już są za stare. Zbyt wiele rzeczy się pozmieniało...
Aletschhorn głównie podobał mi się ze względu na dziką, nienaruszoną przyrodę, dużą ilość kolorowych kwiatów, niesamowite polany pełne kwiatów, jak u nas w Dolinie Chochołowskiej, totalne odludzie i fakt, że góra jest otoczona lodowcami z każdej strony, przez co nazywana jest "Małymi Himalajami Europy".
Wiem, też czytałem :)
Ja personalnych doświadczeń w 'wyższych' Alpach ostatnio nie mam tak wiele jak kiedyś:
- w 2016 poszwędałem się po Monte Rosie, ale turystycznie po tych pagórach śnieżnych, bez Dufourspitze + Ortler (ładne!)
- w 2019 Barre des Ecrins i Monte Viso (to dla mnie była trochę egzotyka)
- w tym roku Gran Paradiso, Breithorn i Matterhorn więc znów klasyka, bez żadnych odkrywczych rejonów.

W Berneńskie mi jakoś nie po drodze cały czas.

Aktualnych informacji szukałbym tutaj (może być po angielsku):
https://www.camptocamp.org/waypoints/37 ... letschhorn
lub tutaj (tu niestety tłumacz google w moim wydaniu):
https://www.vienormali.it/montagna/cima ... p?cod=3443

Natomiast, z racji, że nie znam tej drogi, to nie jestem w stanie zweryfikować poprawności zawartych tam informacji. Zerkając na daty to powinno być w miarę aktualnie.
Życie nie zaczyna się powyżej 5000 mnpm. Powyżej 7000 mnpm tym bardziej...
Awatar użytkownika
laynn
Turysta
Turysta
Posty: 542
Rejestracja: 07 stycznia 2020, 9:52
Kontakt:

Re: Dom de Mischabel (Alpy) - czyli mój powrót na tę piękną górę

Post autor: laynn » 20 października 2020, 12:50

Wycieczka z wybojami do końca, ale dla takich widoków ze szczytu...nie dziwię się.
Trochę dziwą te Wasze ciężkie plecaki, no ale...lepiej nosić, niż się prosić.
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Re: Dom de Mischabel (Alpy) - czyli mój powrót na tę piękną górę

Post autor: Mosorczyk » 20 października 2020, 16:02

laynn pisze:
20 października 2020, 12:50
Wycieczka z wybojami do końca, ale dla takich widoków ze szczytu...nie dziwię się.
Trochę dziwą te Wasze ciężkie plecaki, no ale...lepiej nosić, niż się prosić.
Mnie też dziwią te plecaki, dlaczego wszyscy mają mniejsze, a my nie możemy, posiadając tylko niezbędne minimum...
My po prostu nie śpimy w schroniskach, bo przeżycia są znacznie bogatsze. Tak sobie próbuję wytłumaczyć tę kwestię...
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Re: Dom de Mischabel (Alpy) - czyli mój powrót na tę piękną górę

Post autor: Mosorczyk » 20 października 2020, 16:07

jck pisze:
20 października 2020, 8:49
Wiem, też czytałem :)
Ja personalnych doświadczeń w 'wyższych' Alpach ostatnio nie mam tak wiele jak kiedyś:
- w 2016 poszwędałem się po Monte Rosie, ale turystycznie po tych pagórach śnieżnych, bez Dufourspitze + Ortler (ładne!)
- w 2019 Barre des Ecrins i Monte Viso (to dla mnie była trochę egzotyka)
- w tym roku Gran Paradiso, Breithorn i Matterhorn więc znów klasyka, bez żadnych odkrywczych rejonów.

W Berneńskie mi jakoś nie po drodze cały czas.

Aktualnych informacji szukałbym tutaj (może być po angielsku):
https://www.camptocamp.org/waypoints/37 ... letschhorn
lub tutaj (tu niestety tłumacz google w moim wydaniu):
https://www.vienormali.it/montagna/cima ... p?cod=3443

Natomiast, z racji, że nie znam tej drogi, to nie jestem w stanie zweryfikować poprawności zawartych tam informacji. Zerkając na daty to powinno być w miarę aktualnie.
Słyszałem o Monte Viso. Co masz na myśli, mówiąc egzotyka?

Przejrzałem Twoje proponowane strony, ale również i tam, nikt nie zaktualizował danych. NA tamtejszych stronach również piszą o lodowcu na poziomie 2550 - 2800 m, a obecnie lodowca tam już nie ma tylko gołe płyty skalne. Lodowiec zjechał do wielkiego leja pochłaniającego wszystko. Również piszą o skorzystaniu z biwaku, którego już nie ma... Ja nawet pisałem do SAC, ale nikt mi nie odpowiedział. Wiedzą, że 6 lipca lodowiec się zawalił, bo zgłosiłem tą sprawę i następnego dnia przyleciał helikopter, więc ktoś to musiał widzieć.

Zawsze zastanawia mnie "magia" Matterhornu". Dla mnie ta góra nie jest marzeniem. Owszem popatrzeć na nią mogę, ale jeśli porównuję widoki np. z Dom de Mischbel a z Matterhornu, to Matterhorn pozostaje daleko w tyle. Ja lubię ciekawe pod względem fotograficznym miejsca, stąd moje spostrzeganie tej góry-symbolu jest nieco inne niż większości...
Awatar użytkownika
gaza
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 1641
Rejestracja: 21 marca 2010, 19:27

Re: Dom de Mischabel (Alpy) - czyli mój powrót na tę piękną górę

Post autor: gaza » 20 października 2020, 17:32

Żeby pozostawić ślad po sobie,to napisze,że już dawno czytałem ta relacje z linku na fb i napisze Ci,że miałem bardzo podobne przygody w tym rejonie
Kiedy trzeba wspiąć się na górę, nie myśl, że jak będziesz stał i czekał, to góra zrobi się mniejsza.
Awatar użytkownika
jck
Turysta
Turysta
Posty: 3181
Rejestracja: 14 listopada 2007, 22:57
Kontakt:

Re: Dom de Mischabel (Alpy) - czyli mój powrót na tę piękną górę

Post autor: jck » 20 października 2020, 18:09

Mosorczyk pisze:
20 października 2020, 16:07
Słyszałem o Monte Viso. Co masz na myśli, mówiąc egzotyka?

Przejrzałem Twoje proponowane strony, ale również i tam, nikt nie zaktualizował danych. NA tamtejszych stronach również piszą o lodowcu na poziomie 2550 - 2800 m, a obecnie lodowca tam już nie ma tylko gołe płyty skalne. Lodowiec zjechał do wielkiego leja pochłaniającego wszystko. Również piszą o skorzystaniu z biwaku, którego już nie ma... Ja nawet pisałem do SAC, ale nikt mi nie odpowiedział. Wiedzą, że 6 lipca lodowiec się zawalił, bo zgłosiłem tą sprawę i następnego dnia przyleciał helikopter, więc ktoś to musiał widzieć.

Zawsze zastanawia mnie "magia" Matterhornu". Dla mnie ta góra nie jest marzeniem. Owszem popatrzeć na nią mogę, ale jeśli porównuję widoki np. z Dom de Mischbel a z Matterhornu, to Matterhorn pozostaje daleko w tyle. Ja lubię ciekawe pod względem fotograficznym miejsca, stąd moje spostrzeganie tej góry-symbolu jest nieco inne niż większości...
Mówiąc o egzotyce miałem akurat na myśli przede wszystkim Barre des Ecrins i cały masyw Delfinatu. Piękny zakątek Alp, bez kolejek i innych cudów. Poza tym znalazłem się tam z przypadku, więc wrażenia dodatkowo się spotęgowały.
Masyw Viso jest akurat dość 'tatrzański', niemniej wart odwiedzenia.

Patrząc na wpisy na camptocamp to większość ostatnich jest z wiosny. Być może tej drogi latem już po prostu się nie robi, ze względu na warunki śnieżne / lodowcowe panujące tam w najcieplejszych miesiącach. Wiele dróg alpejskich o których czytało się dziesięć lat temu obecnie jest już w lecie niezbyt polecana. Dodatkowo, jeśli zmiotło schron, to pewnie i zainteresowanie znacznie mniejsze ze strony nacji alpejskich. Oni jednak niespecjalnie lubią chodzić z namiotem na plecach.

By porównać widoki to trzeba wejść i na jedną i na drugą górę, dodatkowo przy zbliżonych warunkach pogodowych :) Matterhorn jest ładny z daleka, z bliska już mniej, choć mając doświadczenia zarówno przez Hornli jak i przez Liona to jednak, moim zdaniem, Lion oferuje po prostu dużo ładniejsze wspinanie. A Dent d'Herens z okolic Tyndalla jest wybitnie fotogeniczny. Dodatkowo, powietrzność grani szczytowej jest naprawdę urokliwa. Niemniej, sympatyczne jest to, że każdy w górach szuka czegoś innego i nie trzeba się ani przekonywać ani tłumaczyć.
Życie nie zaczyna się powyżej 5000 mnpm. Powyżej 7000 mnpm tym bardziej...
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Re: Dom de Mischabel (Alpy) - czyli mój powrót na tę piękną górę

Post autor: Mosorczyk » 20 października 2020, 18:49

jck pisze:
20 października 2020, 18:09
Dodatkowo, jeśli zmiotło schron, to pewnie i zainteresowanie znacznie mniejsze ze strony nacji alpejskich. Oni jednak niespecjalnie lubią chodzić z namiotem na plecach.
Zdecydowanie tak. Ale informację by mogli podać, że nie ma schronu, bo jeśli te nacje alpejskie nie lubią chodzić z namiotem, to nie będą wiedzieli, że nie ma tam schronu, a droga jest bardzo długa...
jck pisze:
20 października 2020, 18:09
By porównać widoki to trzeba wejść i na jedną i na drugą górę, dodatkowo przy zbliżonych warunkach pogodowych
Coś w tym jest, ale jak zrobiłem przegląd zdjęć z obu szczytów na podstawie różnych relacji dostępnych w internecie, nie będąc na żadnej z nich, od razu powiedziałem, że chcę być na Dom de Mischabel. Z drugiej strony tak jak mówisz:
jck pisze:
20 października 2020, 18:09
Niemniej, sympatyczne jest to, że każdy w górach szuka czegoś innego i nie trzeba się ani przekonywać ani tłumaczyć.
Masz w pełni rację, dlatego też nie stwierdzam, że jedna góra jest lepsza od drugiej, ale raczej wskazuję, czego szukam w górach i dlaczego tak wybrałem. To jest piękne w pasji gór, że jest ich tak dużo, że nikt nigdy nie wejdzie na wszystkie szczyty. Stąd każdy ma swoje kryterium :)
gaza pisze:
20 października 2020, 17:32
Żeby pozostawić ślad po sobie,to napisze,że już dawno czytałem ta relacje z linku na fb i napisze Ci, że miałem bardzo podobne przygody w tym rejonie
Po podobnych przygodach jeszcze bardziej pamięta się takie wyjazdy :)
Awatar użytkownika
laynn
Turysta
Turysta
Posty: 542
Rejestracja: 07 stycznia 2020, 9:52
Kontakt:

Re: Dom de Mischabel (Alpy) - czyli mój powrót na tę piękną górę

Post autor: laynn » 20 października 2020, 21:50

Mosorczyk pisze:
20 października 2020, 16:02
My po prostu nie śpimy w schroniskach, bo przeżycia są znacznie bogatsze. Tak sobie próbuję wytłumaczyć tę kwestię...
Gdybym to ja jechał, to samego jedzenia byłoby jeszcze z kilka kilo.
No cóż na dzień dzisiejszy tak wysokie szczyty wolę podziwiać z pozycji fotela ;)
Awatar użytkownika
PiotrekP
Administrator
Administrator
Posty: 8703
Rejestracja: 22 kwietnia 2009, 11:33
Kontakt:

Re: Dom de Mischabel (Alpy) - czyli mój powrót na tę piękną górę

Post autor: PiotrekP » 20 października 2020, 22:44

Michał masz rację nie powinienem używać "może" czy "kiedyś", ale muszę patrzeć realnie. Marzenia ma się po to żeby je realizować prędzej czy później. Zapewniam Cię, ale na pewno ten tour zrobimy, bo no na nas czeka. Zawsze mówię, że góry nigdzie nie uciekną i poczekają na nas.
Kolejna sprawa to znikające lodowce, to już jest bardzo poważna sprawa. Znikają przebiegi szlaków, zresztą przekonaliśmy się osobiście w Alpach Stubaiskich. Na mapach był szlak przez lodowiec, a rzeczywistości lodowca nie ma lub jest w stanie szczątkowym z dużymi szczelinami i do tego zero śniegu, tylko "błękitny" lód w który nic nie wbijesz, a raki jeżdżą jak na łyżwach. Mało rozmawialiśmy w schronisku z przewodnikiem i on to potwierdził, że faktycznie tam był szlak, ale tylko do maja potem już znika i przejście nim jest praktycznie niemożliwe bo grozi upadkiem. Będąc na szczycie Wilder Pfaff widzieliśmy w dole idących alpinistów, którzy kluczyli i wyglądało to trochę śmiesznie jakby wijąca się gąsienica po lodowcu. Mieliśmy tam chodzić, zrezygnowaliśmy z tej drogi i wybraliśmy bardzie bezpieczną. Widzieliśmy też czoło lodowca zupełnie w innym miejscu jak wskazywała mapa. Wracając popołudniu to na wysokości około 3000 po lodowcu płynęła wartka rzeka, a rano tego nie było. Na "starych" fotografiach z lat 60 -70 ubiegłego stulecia lodowce zupełnie inaczej wyglądały. Wynika z tego, że trzeba bardzo uważać planując trasy, bo mapy nie końca podają stany stan szlaków.
Góry są piękne i niech takie pozostaną.

Nasze Wędrowanie
ODPOWIEDZ