Pięć trzytysięczników na Tajwanie
Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy
- Dariusz Meiser
- Członek Klubu
- Posty: 1944
- Rejestracja: 16 stycznia 2008, 10:40
- Kontakt:
Pięć trzytysięczników na Tajwanie
Wreszcie, po kilku latach planowania, odwiedzając Tajwan już po raz szósty – udało się.
Zdobyłem aż pięć (więcej niż planowałem ) tajwańskich trzytysięczników, w towarzystwie moich sprawdzonych tajwańskich przyjaciół.
Moja „wyprawa” miała miejsce od 18 do 23 listopada b.r..
Rozpoczęliśmy w stolicy Tajwanu – Tajpej, gdzie mój wieloletni przyjaciel, Wen odebrał mnie z hotelu o 5 rano. Jako że Tajwan nie jest wielką wyspą, to do celu naszej podróży mieliśmy ledwie ok. 200 km.
Pierwsza atrakcja czekała nas w Puli, mieście które znajduje się dokładnie w geograficznym środku Tajwanu, co upamiętnia okolicznościowy obelisk. Przyznaję, że punkt ten był jednym z kilku na mojej długiej liście „must see in Taiwan”. Chociaż muszę – z niekłamanym zadowoleniem – przyznać, że lista moich celów do zobaczenia na Tajwanie maleje z każdym moim pobytem na tej przepięknej wyspie.
Ruszamy w dalszą podróż uzupełniając po drodze zapasy i spotykając się z resztą ekipy. Przejeżdżając wielokrotnie samochodem alpejską przełęcz Furkapass, byłem zafascynowany faktem, że leży ona tak wysoko – 2436 m npm. Tutaj czekała mnie większa przygoda – droga (najwyżej położona na Tajwanie szosa) sięga aż … 3275 m npm. Cała już ekipą robimy sobie pamiątkowe zdjęcia na parkingu widokowym. Jest tu mnóstwo osób, bo miejsce to jest jedną z turystycznych atrakcji Tajwanu.
Na tej przełęczy nie rozpoczyna się żaden szlak do wyjścia w góry i musimy stracić sporo z wysokości, żeby dotrzeć do pierwszego punktu startowego. Jestem podekscytowany, bo to mój pierwszy na Tajwanie (a w sumie siódmy) trzytysięcznik.
Po kilkunastu minutach docieramy na miejsce, zostawiamy samochód i ruszamy w drogę. Na pierwszy ogień idzie łatwy technicznie trzytysięcznik: Mount Hehuan Main Peak 3417 m npm.
Mam tylko lekkie obawy o właściwą aklimatyzację, ponieważ w ciągu zaledwie 2 godzin zyskaliśmy ponad 2500 metrów przewyższenia i to samochodem. Jednak jest dobrze, nawet bardzo dobrze. Mimo tego, że moja ekipa to nieźli wymiatacze – biegają maratony (ten w żółtej bluzie starszy pan zaliczył już ponad 100 maratonów i jest trenerem biegowym) a dla Wena będzie to już 26 trzytysięcznik (!!!), to mam czuję się świetnie i mam znakomite tempo. Niejednokrotnie muszę zwalniać albo czekać na resztę ekipy.
Po drodze moją uwagę zwraca … bunkier. Tego typu atrakcji tutaj sporo, biorąc pod uwagę trudną historię tej pięknej wyspy.
Tuż pod szczytem natrafiamy na … szkolną wycieczkę z nauczycielami – jest głośno, wesoło i kolorowo, nad naszymi głowami krążą dwa drony kręcące filmy i robiące zdjęcia. To dzieciaki, które nauczyciele zabrali na ich pierwszy trzytysięcznik.
Dołączamy się do wspólnego zdjęcia, zachęcani przez nauczycieli – jak dowiedzieli się, że przyjechałem z Polski, to stwierdzili, że muszą mieć ze mną zdjęcie .
Na szczycie melduję się w znakomitym nastroju – to w końcu mój debiut na tej wysokości na Tajwanie. Tablice szczytowe wyglądają nieco inaczej niż u nas czy w Alpach.
I chociaż widziałem prognozy pogody to jestem zaskoczony – biorąc również pod uwagę moje alpejskie doświadczenia – w połowie listopada na wysokości niemal 3,5 tys. metrów npm nie ma w ogóle śniegu a temperatura wynosi ok. +7 stopni . Cieplutko, nie ma co. Jednak panuje bardzo duża wilgotność i czasami wieje silny wiatr. Na szczycie spędzamy kilkanaście minut na podziwianiu widoków i odpoczynku – wysokość jednak robi swoje .
Niestety przy zejściu okazało się, że dwóje dzieciaków mocno zasłabło – dopadła ich „deteriorka”; leżą na ziemi, dyszą i wymiotują. Nauczyciele cucą ich przy użyciu podręcznej apteczki.
Nie potrzebują naszej pomocy, ale dobry nastrój gdzieś uleciał. Wracamy pomału na parking i ruszamy do schroniska, które przez najbliższe kilka dni będzie naszym domem.
Schronisko, a właściwie górski hotel, położone jest na wysokości 3150 m npm. I pod same drzwi można podjechać samochodem. Jednak na Tajwanie jest zupełnie inaczej niż w Europie.
Jako gość specjalny otrzymuję pokój jednoosobowy. Pełen luksus normalnie. Mam też swoją własną łazienkę z prysznicem i …. telewizor.
Wieczorem krótka impreza i trzeba spać, bo następnego dnia czeka nas kolejny szczyt.
Rano budzimy się w dobrych nastrojach, aklimatyzacja w zasadzie już złapana, więc ruszamy w drogę.
Jako kolejny szczyt został wybrany Shimen 3237 m npm. Żeby jednak wejść na szlak prowadzący na szczyt, musimy zejść ponad 200 metrów w dół, na przełęcz. A stamtąd dopiero w stronę wierzchołka wąską, niezbyt stromą lecz nieco długą ścieżką. Po drodze po prawej stronie mijamy piękne, ciemne wulkaniczne formacje schodzące stromo aż do szlaku. Jedyną (i to niewielką) trudność stanowi kilkumetrowa płyta, którą trzeba wspiąć się w okolice kopuły szczytowej.
Nieco przypomina mi „słynną” płytę na Lagginhornie (4010 m npm). Na szczycie, który stanowi dość rozległe plateau wchodzimy w dobrych humorach. Jest w zasadzie ciepło, przestało wreszcie wiać a widoczność jak na listopad nie najgorsza (jak twierdzą Wen i Carrie). Na szczycie obowiązkowa sesja zdjęciowa, której dalszy ciąg ma miejsce na wspomnianych wcześniej ciemnych, wulkanicznych skałkach.
Trzeba wracać, bo po szybkim lunchu czeka nas nieco bardziej wymagające zadanie szczytowe.
Ścieżka wiodąca na kolejny trzytysięcznik – Hehuan East Peak 3421 m npm (drugi co do wysokości zdobyty podczas tej wyprawy) jest – jakby to ująć – dość specyficzna. Otóż na wierzchołek (300 metrów przewyższenia) wiedzie ponad 3000 drewniano-kamiennych schodków !!! Dla porównania – na wieżę Eiffla schodków jest ok. 1600. Niebyt mi się to podoba, bo czego jak czego, ale schodów w górach po prostu nie lubię . Jednak trasa, a przede wszystkim przepiękne widoki rekompensują mi z nawiązką tą – w sumie drobną – niedogodność.
Ponieważ jestem już dobrze zaaklimatyzowany, czuję się znakomicie, to – za przyzwoleniem moich towarzyszy – łapię swoje własne, szybsze tempo i wyprzedzam całe kolorowe (vide zdjęcia) towarzystwo. Gdy już myślę, że to szczyt i osiągam najwyższy punkt, okazuje się że to dopiero przedwierzchołek, dość ciekawie wyglądający, zwłaszcza ze szczytu. Po kilku minutach osiągam jednak właściwy wierzchołek i rozkoszuję się wspaniałymi widokami. Szczyt jest tutaj oznaczony jednak w nieco inny sposób – za pomocą drewnianego słupa z wyrytymi chińskimi znakami, co przypomina mi oznaczenia spotykane na niższych tajwańskich górach, zwłaszcza w Parku Narodowym Yangminshan, gdzie byłem w 2017 roku (z tą samą ekipą).
Po 10 minutach dochodzi reszta ekipy no i wiadomo – zdjęcia, zdjęcia i … zdjęcia. W różnych konfiguracjach, potem robimy sobie zdjęcia na przedwierzchołku (robione z wierzchołka). Pora wracać, bo się ściemnia.
W drodze powrotnej natura urządza – chyba specjalnie dla nas – niesamowite przedstawienie z chmurami i zachodzącym słońcem w roli głównej. Chłoniemy to wszystkimi zmysłami, robimy zdjęcia i filmy. Coś wspaniałego. Głównie dlatego droga powrotna zajmuje nam więcej niż wejście na szczyt.
Jestem zachwycony. Planowałem jeden lub dwa trzytysięczniki, a tu w dwa dni udało się wejść już na trzy.
Wracamy do schroniska, szybka kąpiel, potem tradycyjnie celebrowana imprezka, ale z umiarem i niezbyt długo. Za to na bogato i lokalnie: jest i likier z Kinmen (68 procent ) są i paluszki krabowe, są chrupki krewetkowe.
Następnego dnia czeka nas wyjście o 5:00 rano i bardzo długa (11 godzin) i daleka (16 kilometrów) wędrówka na kolejne dwa trzytysięczniki. Ale o tym za chwilę.
Rano pobudka o 4:15, szybkie śniadanie, logout ze schroniska, pakowanie bagaży i zjeżdżamy samochodem po ciemku jakieś 300 metrów w dół, w okolice wejścia na szlak.
Zaskakuje mnie jedna rzecz (jak to mówi Janusz: człowiek niby się spodziewał, ale nie dowierzał) – jest bardzo ciepło jak na takie warunki: na wysokości prawie 3000 metrów o 5 rano, w połowie listopada jest siedem stopni – w plusie
Już z daleka widać światełka czołówek tych, którzy na szlak ruszyli przed nami. Początek jest dość stromy, wąski i pokręcony, ale szybko zyskujemy na wysokości. Na niedużej przełączce zatrzymujemy się kontemplować wschód słońca, który zaczyna się zgodnie z zapisami, co do minuty. Widziałem już trochę wschodów słońca w górach, ale czegoś takiego się nie spodziewałem. Jest po prostu cudownie.
Nasyciwszy oczy, ruszamy dalej, oświetlani ciepłymi promykami słońca. Tutaj teren się trochę wypłaszcza, ale wiemy, że do końca drogi jeszcze daleko. W pewnym momencie na horyzoncie pojawia się charakterystyczna dla Tajwańskich gór konstrukcja – tzw. reflektory mikrofalowe, czyli wielkie ekrany (jakieś 10 x 20 metrów) służące do odbijania fal mikrofalowych emitowanych przez telefony komórkowe tak, aby zwielokrotnić ich zasięg. Pamiętam, że widziałem takie dwa lata wcześniej na Keelung Mountain niedaleko Tajpej.
Teren zaczyna „bieszczadzieć” tzn. góra, dół, góra, dół i dreptanie przez połoniny. Jeszcze kilka podejść, ze dwa cykle góra-dół i łagodne ramię wyprowadza nas na pierwszy tego dnia trzytysięcznik: Hehuan North Peak 3422 m npm. Jest to najwyższy ze zdobytych przeze mnie podczas tego wyjazdu trzytysięczników. Jak przystało na North Peak robi się zimno – po wejściu na grań wieje jak na Babiej Górze. Kolejny raz na szczyt docieram pierwszy, a po dojściu ekipy cieszymy się i robimy kolejną sesję zdjęciową. Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej.
Niestety trzeba zejść mocno w dół (niestety, bo będzie trzeba później wracać tą samą drogą – ale pod górę). Teren się zmienia – jest stromo, trzeba zejść jakieś 30 metrów bardzo stromym kominem, zabezpieczonym linami. Od tej chwili okazuje się, że bardzo dużo miejsc będzie ubezpieczonych stałymi poręczówkami.
Poniżej – najtrudniejsze miejsce – 30 metrowy komin, szczególnie ciężko było w drodze powrotnej
Ze względu na – praktycznie rzecz biorąc cały czas – brak śniegu, nie stosuje się łańcuchów. Co ciekawe śnieg pojawia się na krótko na przełomie stycznia i lutego, niestety zmiany klimatu dotarły również na Tajwan – jak wspominają moi przyjaciele – śniegu jest z roku na rok coraz mniej i coraz krócej się utrzymuje. Chyba dwa lata temu pojawił się na … niecały tydzień. I to raptem kilka cm. Idziemy dalej – teren staje się nieco dziki, ludzi na szlaku coraz mniej. Kilka razy przechodzimy przez gęstą dżunglę z lianami i bambusami, stromymi skałami (znowu te liny). Na szczęście jest zbyt zimno aby mogły tu żyć węże, więc jeden problem odpada – nie tak jak w dżungli w Taroko, gdzie trzeba było patrzeć pod nogi, czy nie wdepniemy w cholernika.
Przy okazji pierwszy raz widzę coś co można określić „szczelinami ziemnymi” – równie głębokie i niebezpieczne jak te lodowcowe (oprócz tego, że te ziemne widać). Jak się dowiaduję, są wywołane ruchami tektonicznymi – cały Tajwan to teren bardzo aktywny sejsmicznie.
Wreszcie po naprawdę długiej wędrówce (8 kilometrów) docieramy do polany, gdzie będzie biwak – zostawiamy plecaki, kije i zupełnie light i very fast pokonujemy ostatnie 80 metrów przewyższenia na szczyt. Jestem wniebowzięty – mój piąty tajwański trzytysięcznik i jedenasty w ogóle: Hehuan East Peak 3145 m npm.
Zmęczenie widać na mojej twarzy …
Ludzi naprawdę bardzo niewielu, bo szczyt ten nie jest łatwo dostępny i nieco trudny. Według informacji moich przyjaciół na Hehuan East Peak 3145 m npm nie było jeszcze polskiego wejścia . Ale kto wie ??? Tutaj prośba – szukam informacji o polskich wejściach na szczyty na Tajwanie, więc jakby ktoś, coś to będę wdzięczny za informacje.
Dla mojego przyjaciela Wena był to już 25 trzytysięcznik, ale jak mi powiedział, Tajwan posiada 256 (!!!!) trzytysięczników, z których jednak tylko (aż ???) 100 jest na specjalnej liście „100 tajwańskich szczytów”. To trochę jak z KGP – na liście są szczyty na które prowadzi jakakolwiek ścieżka i na które władze pozwalają wchodzić.
Po obowiązkowej sesji zdjęciowej schodzimy na przełęcz, gdzie biwakujemy – odpoczywamy, gotujemy lunch oraz herbatę oolong (moja ulubiona). Pora wracać, bo kolejne 8 km z powrotem i ponad 700 metrów przewyższeń przed nami. Przed cruxem, czyli wspomnianym bardzo stromym kominem trzeba się mocno sprężyć …
Po kilku godzinach docieramy jeszcze raz na Hehuan North Peak 3422 m npm, który zdobyliśmy nad ranem. Jeszcze krótka sesja foto dla powtórzenia i wracamy. Od tego szczytu, znacznie łatwiej dostępnego niż East Peak, pojawia się coraz więcej ludzi. Ku mojemu zdumieniu, niektórzy rozbijają namioty – zagaduję, są z … Filipin. No tak, w sumie całkiem niedaleko.
W końcu schodzimy na parking. Dopiero teraz wychodzi zmęczenie, ale jesteśmy bardzo szczęśliwi.
Jak sprawdziłem później w przewodniku – trasę, którą pokonaliśmy w 11 godzin (16 km) przewodnik opisuje jako … min. 2 dni .
Przebieramy się i wracamy do Tajpej – po drodze jeszcze krótki lunch, a na zakończenie pobytu w Parku Narodowym Taroko góry żegnają nas przepięknym zachodem słońca, które jest jak klamra, dopinająca naszą trzydniową wyprawę.
Wyjazd bardzo udany – wszedłem na pięć tajwańskich trzytysięczników – w sumie w kolekcji mam ich już 11 .
Do hotelu docieram około północy w stanie mocno .. polepionym i stłamszonym.
Wyprawa dobiega końca, chociaż następnego dnia tuż przed wylotem czeka mnie jeszcze jedna bardzo miła wycieczka, ale to już zupełnie inna historia .
Zdobyłem aż pięć (więcej niż planowałem ) tajwańskich trzytysięczników, w towarzystwie moich sprawdzonych tajwańskich przyjaciół.
Moja „wyprawa” miała miejsce od 18 do 23 listopada b.r..
Rozpoczęliśmy w stolicy Tajwanu – Tajpej, gdzie mój wieloletni przyjaciel, Wen odebrał mnie z hotelu o 5 rano. Jako że Tajwan nie jest wielką wyspą, to do celu naszej podróży mieliśmy ledwie ok. 200 km.
Pierwsza atrakcja czekała nas w Puli, mieście które znajduje się dokładnie w geograficznym środku Tajwanu, co upamiętnia okolicznościowy obelisk. Przyznaję, że punkt ten był jednym z kilku na mojej długiej liście „must see in Taiwan”. Chociaż muszę – z niekłamanym zadowoleniem – przyznać, że lista moich celów do zobaczenia na Tajwanie maleje z każdym moim pobytem na tej przepięknej wyspie.
Ruszamy w dalszą podróż uzupełniając po drodze zapasy i spotykając się z resztą ekipy. Przejeżdżając wielokrotnie samochodem alpejską przełęcz Furkapass, byłem zafascynowany faktem, że leży ona tak wysoko – 2436 m npm. Tutaj czekała mnie większa przygoda – droga (najwyżej położona na Tajwanie szosa) sięga aż … 3275 m npm. Cała już ekipą robimy sobie pamiątkowe zdjęcia na parkingu widokowym. Jest tu mnóstwo osób, bo miejsce to jest jedną z turystycznych atrakcji Tajwanu.
Na tej przełęczy nie rozpoczyna się żaden szlak do wyjścia w góry i musimy stracić sporo z wysokości, żeby dotrzeć do pierwszego punktu startowego. Jestem podekscytowany, bo to mój pierwszy na Tajwanie (a w sumie siódmy) trzytysięcznik.
Po kilkunastu minutach docieramy na miejsce, zostawiamy samochód i ruszamy w drogę. Na pierwszy ogień idzie łatwy technicznie trzytysięcznik: Mount Hehuan Main Peak 3417 m npm.
Mam tylko lekkie obawy o właściwą aklimatyzację, ponieważ w ciągu zaledwie 2 godzin zyskaliśmy ponad 2500 metrów przewyższenia i to samochodem. Jednak jest dobrze, nawet bardzo dobrze. Mimo tego, że moja ekipa to nieźli wymiatacze – biegają maratony (ten w żółtej bluzie starszy pan zaliczył już ponad 100 maratonów i jest trenerem biegowym) a dla Wena będzie to już 26 trzytysięcznik (!!!), to mam czuję się świetnie i mam znakomite tempo. Niejednokrotnie muszę zwalniać albo czekać na resztę ekipy.
Po drodze moją uwagę zwraca … bunkier. Tego typu atrakcji tutaj sporo, biorąc pod uwagę trudną historię tej pięknej wyspy.
Tuż pod szczytem natrafiamy na … szkolną wycieczkę z nauczycielami – jest głośno, wesoło i kolorowo, nad naszymi głowami krążą dwa drony kręcące filmy i robiące zdjęcia. To dzieciaki, które nauczyciele zabrali na ich pierwszy trzytysięcznik.
Dołączamy się do wspólnego zdjęcia, zachęcani przez nauczycieli – jak dowiedzieli się, że przyjechałem z Polski, to stwierdzili, że muszą mieć ze mną zdjęcie .
Na szczycie melduję się w znakomitym nastroju – to w końcu mój debiut na tej wysokości na Tajwanie. Tablice szczytowe wyglądają nieco inaczej niż u nas czy w Alpach.
I chociaż widziałem prognozy pogody to jestem zaskoczony – biorąc również pod uwagę moje alpejskie doświadczenia – w połowie listopada na wysokości niemal 3,5 tys. metrów npm nie ma w ogóle śniegu a temperatura wynosi ok. +7 stopni . Cieplutko, nie ma co. Jednak panuje bardzo duża wilgotność i czasami wieje silny wiatr. Na szczycie spędzamy kilkanaście minut na podziwianiu widoków i odpoczynku – wysokość jednak robi swoje .
Niestety przy zejściu okazało się, że dwóje dzieciaków mocno zasłabło – dopadła ich „deteriorka”; leżą na ziemi, dyszą i wymiotują. Nauczyciele cucą ich przy użyciu podręcznej apteczki.
Nie potrzebują naszej pomocy, ale dobry nastrój gdzieś uleciał. Wracamy pomału na parking i ruszamy do schroniska, które przez najbliższe kilka dni będzie naszym domem.
Schronisko, a właściwie górski hotel, położone jest na wysokości 3150 m npm. I pod same drzwi można podjechać samochodem. Jednak na Tajwanie jest zupełnie inaczej niż w Europie.
Jako gość specjalny otrzymuję pokój jednoosobowy. Pełen luksus normalnie. Mam też swoją własną łazienkę z prysznicem i …. telewizor.
Wieczorem krótka impreza i trzeba spać, bo następnego dnia czeka nas kolejny szczyt.
Rano budzimy się w dobrych nastrojach, aklimatyzacja w zasadzie już złapana, więc ruszamy w drogę.
Jako kolejny szczyt został wybrany Shimen 3237 m npm. Żeby jednak wejść na szlak prowadzący na szczyt, musimy zejść ponad 200 metrów w dół, na przełęcz. A stamtąd dopiero w stronę wierzchołka wąską, niezbyt stromą lecz nieco długą ścieżką. Po drodze po prawej stronie mijamy piękne, ciemne wulkaniczne formacje schodzące stromo aż do szlaku. Jedyną (i to niewielką) trudność stanowi kilkumetrowa płyta, którą trzeba wspiąć się w okolice kopuły szczytowej.
Nieco przypomina mi „słynną” płytę na Lagginhornie (4010 m npm). Na szczycie, który stanowi dość rozległe plateau wchodzimy w dobrych humorach. Jest w zasadzie ciepło, przestało wreszcie wiać a widoczność jak na listopad nie najgorsza (jak twierdzą Wen i Carrie). Na szczycie obowiązkowa sesja zdjęciowa, której dalszy ciąg ma miejsce na wspomnianych wcześniej ciemnych, wulkanicznych skałkach.
Trzeba wracać, bo po szybkim lunchu czeka nas nieco bardziej wymagające zadanie szczytowe.
Ścieżka wiodąca na kolejny trzytysięcznik – Hehuan East Peak 3421 m npm (drugi co do wysokości zdobyty podczas tej wyprawy) jest – jakby to ująć – dość specyficzna. Otóż na wierzchołek (300 metrów przewyższenia) wiedzie ponad 3000 drewniano-kamiennych schodków !!! Dla porównania – na wieżę Eiffla schodków jest ok. 1600. Niebyt mi się to podoba, bo czego jak czego, ale schodów w górach po prostu nie lubię . Jednak trasa, a przede wszystkim przepiękne widoki rekompensują mi z nawiązką tą – w sumie drobną – niedogodność.
Ponieważ jestem już dobrze zaaklimatyzowany, czuję się znakomicie, to – za przyzwoleniem moich towarzyszy – łapię swoje własne, szybsze tempo i wyprzedzam całe kolorowe (vide zdjęcia) towarzystwo. Gdy już myślę, że to szczyt i osiągam najwyższy punkt, okazuje się że to dopiero przedwierzchołek, dość ciekawie wyglądający, zwłaszcza ze szczytu. Po kilku minutach osiągam jednak właściwy wierzchołek i rozkoszuję się wspaniałymi widokami. Szczyt jest tutaj oznaczony jednak w nieco inny sposób – za pomocą drewnianego słupa z wyrytymi chińskimi znakami, co przypomina mi oznaczenia spotykane na niższych tajwańskich górach, zwłaszcza w Parku Narodowym Yangminshan, gdzie byłem w 2017 roku (z tą samą ekipą).
Po 10 minutach dochodzi reszta ekipy no i wiadomo – zdjęcia, zdjęcia i … zdjęcia. W różnych konfiguracjach, potem robimy sobie zdjęcia na przedwierzchołku (robione z wierzchołka). Pora wracać, bo się ściemnia.
W drodze powrotnej natura urządza – chyba specjalnie dla nas – niesamowite przedstawienie z chmurami i zachodzącym słońcem w roli głównej. Chłoniemy to wszystkimi zmysłami, robimy zdjęcia i filmy. Coś wspaniałego. Głównie dlatego droga powrotna zajmuje nam więcej niż wejście na szczyt.
Jestem zachwycony. Planowałem jeden lub dwa trzytysięczniki, a tu w dwa dni udało się wejść już na trzy.
Wracamy do schroniska, szybka kąpiel, potem tradycyjnie celebrowana imprezka, ale z umiarem i niezbyt długo. Za to na bogato i lokalnie: jest i likier z Kinmen (68 procent ) są i paluszki krabowe, są chrupki krewetkowe.
Następnego dnia czeka nas wyjście o 5:00 rano i bardzo długa (11 godzin) i daleka (16 kilometrów) wędrówka na kolejne dwa trzytysięczniki. Ale o tym za chwilę.
Rano pobudka o 4:15, szybkie śniadanie, logout ze schroniska, pakowanie bagaży i zjeżdżamy samochodem po ciemku jakieś 300 metrów w dół, w okolice wejścia na szlak.
Zaskakuje mnie jedna rzecz (jak to mówi Janusz: człowiek niby się spodziewał, ale nie dowierzał) – jest bardzo ciepło jak na takie warunki: na wysokości prawie 3000 metrów o 5 rano, w połowie listopada jest siedem stopni – w plusie
Już z daleka widać światełka czołówek tych, którzy na szlak ruszyli przed nami. Początek jest dość stromy, wąski i pokręcony, ale szybko zyskujemy na wysokości. Na niedużej przełączce zatrzymujemy się kontemplować wschód słońca, który zaczyna się zgodnie z zapisami, co do minuty. Widziałem już trochę wschodów słońca w górach, ale czegoś takiego się nie spodziewałem. Jest po prostu cudownie.
Nasyciwszy oczy, ruszamy dalej, oświetlani ciepłymi promykami słońca. Tutaj teren się trochę wypłaszcza, ale wiemy, że do końca drogi jeszcze daleko. W pewnym momencie na horyzoncie pojawia się charakterystyczna dla Tajwańskich gór konstrukcja – tzw. reflektory mikrofalowe, czyli wielkie ekrany (jakieś 10 x 20 metrów) służące do odbijania fal mikrofalowych emitowanych przez telefony komórkowe tak, aby zwielokrotnić ich zasięg. Pamiętam, że widziałem takie dwa lata wcześniej na Keelung Mountain niedaleko Tajpej.
Teren zaczyna „bieszczadzieć” tzn. góra, dół, góra, dół i dreptanie przez połoniny. Jeszcze kilka podejść, ze dwa cykle góra-dół i łagodne ramię wyprowadza nas na pierwszy tego dnia trzytysięcznik: Hehuan North Peak 3422 m npm. Jest to najwyższy ze zdobytych przeze mnie podczas tego wyjazdu trzytysięczników. Jak przystało na North Peak robi się zimno – po wejściu na grań wieje jak na Babiej Górze. Kolejny raz na szczyt docieram pierwszy, a po dojściu ekipy cieszymy się i robimy kolejną sesję zdjęciową. Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej.
Niestety trzeba zejść mocno w dół (niestety, bo będzie trzeba później wracać tą samą drogą – ale pod górę). Teren się zmienia – jest stromo, trzeba zejść jakieś 30 metrów bardzo stromym kominem, zabezpieczonym linami. Od tej chwili okazuje się, że bardzo dużo miejsc będzie ubezpieczonych stałymi poręczówkami.
Poniżej – najtrudniejsze miejsce – 30 metrowy komin, szczególnie ciężko było w drodze powrotnej
Ze względu na – praktycznie rzecz biorąc cały czas – brak śniegu, nie stosuje się łańcuchów. Co ciekawe śnieg pojawia się na krótko na przełomie stycznia i lutego, niestety zmiany klimatu dotarły również na Tajwan – jak wspominają moi przyjaciele – śniegu jest z roku na rok coraz mniej i coraz krócej się utrzymuje. Chyba dwa lata temu pojawił się na … niecały tydzień. I to raptem kilka cm. Idziemy dalej – teren staje się nieco dziki, ludzi na szlaku coraz mniej. Kilka razy przechodzimy przez gęstą dżunglę z lianami i bambusami, stromymi skałami (znowu te liny). Na szczęście jest zbyt zimno aby mogły tu żyć węże, więc jeden problem odpada – nie tak jak w dżungli w Taroko, gdzie trzeba było patrzeć pod nogi, czy nie wdepniemy w cholernika.
Przy okazji pierwszy raz widzę coś co można określić „szczelinami ziemnymi” – równie głębokie i niebezpieczne jak te lodowcowe (oprócz tego, że te ziemne widać). Jak się dowiaduję, są wywołane ruchami tektonicznymi – cały Tajwan to teren bardzo aktywny sejsmicznie.
Wreszcie po naprawdę długiej wędrówce (8 kilometrów) docieramy do polany, gdzie będzie biwak – zostawiamy plecaki, kije i zupełnie light i very fast pokonujemy ostatnie 80 metrów przewyższenia na szczyt. Jestem wniebowzięty – mój piąty tajwański trzytysięcznik i jedenasty w ogóle: Hehuan East Peak 3145 m npm.
Zmęczenie widać na mojej twarzy …
Ludzi naprawdę bardzo niewielu, bo szczyt ten nie jest łatwo dostępny i nieco trudny. Według informacji moich przyjaciół na Hehuan East Peak 3145 m npm nie było jeszcze polskiego wejścia . Ale kto wie ??? Tutaj prośba – szukam informacji o polskich wejściach na szczyty na Tajwanie, więc jakby ktoś, coś to będę wdzięczny za informacje.
Dla mojego przyjaciela Wena był to już 25 trzytysięcznik, ale jak mi powiedział, Tajwan posiada 256 (!!!!) trzytysięczników, z których jednak tylko (aż ???) 100 jest na specjalnej liście „100 tajwańskich szczytów”. To trochę jak z KGP – na liście są szczyty na które prowadzi jakakolwiek ścieżka i na które władze pozwalają wchodzić.
Po obowiązkowej sesji zdjęciowej schodzimy na przełęcz, gdzie biwakujemy – odpoczywamy, gotujemy lunch oraz herbatę oolong (moja ulubiona). Pora wracać, bo kolejne 8 km z powrotem i ponad 700 metrów przewyższeń przed nami. Przed cruxem, czyli wspomnianym bardzo stromym kominem trzeba się mocno sprężyć …
Po kilku godzinach docieramy jeszcze raz na Hehuan North Peak 3422 m npm, który zdobyliśmy nad ranem. Jeszcze krótka sesja foto dla powtórzenia i wracamy. Od tego szczytu, znacznie łatwiej dostępnego niż East Peak, pojawia się coraz więcej ludzi. Ku mojemu zdumieniu, niektórzy rozbijają namioty – zagaduję, są z … Filipin. No tak, w sumie całkiem niedaleko.
W końcu schodzimy na parking. Dopiero teraz wychodzi zmęczenie, ale jesteśmy bardzo szczęśliwi.
Jak sprawdziłem później w przewodniku – trasę, którą pokonaliśmy w 11 godzin (16 km) przewodnik opisuje jako … min. 2 dni .
Przebieramy się i wracamy do Tajpej – po drodze jeszcze krótki lunch, a na zakończenie pobytu w Parku Narodowym Taroko góry żegnają nas przepięknym zachodem słońca, które jest jak klamra, dopinająca naszą trzydniową wyprawę.
Wyjazd bardzo udany – wszedłem na pięć tajwańskich trzytysięczników – w sumie w kolekcji mam ich już 11 .
Do hotelu docieram około północy w stanie mocno .. polepionym i stłamszonym.
Wyprawa dobiega końca, chociaż następnego dnia tuż przed wylotem czeka mnie jeszcze jedna bardzo miła wycieczka, ale to już zupełnie inna historia .
Tolerancja dla niejednoznaczności.
Re: Pięć trzytysięczników na Tajwanie
Darku dziękuję, że podzieliłeś się nami tak fajną wyprawą w tak odległe miejsce. Góry zawsze są piękne i nie zależnie gdzie leżą. Gratuluje w trzy dni 5 x 3K . Oczekuję na kolejne opisy Twoich wyjazdów na Tajwan. Jak dla mnie to zupełna egzotyka.
Re: Pięć trzytysięczników na Tajwanie
Miło poczytać o detalach. Parę zdjęć już miałem okazję zobaczyć wcześniej, jednakże 'pełnoprawna' relacja to zupełnie inna bajka.
Powodzenia życzyłem podczas nieoczekiwanego spotkania na lotnisku (mimo, że lecieliśmy w kompletnie przeciwne strony), teraz mogę zatem pogratulować. Ładne, egzotyczne góry.
Powodzenia życzyłem podczas nieoczekiwanego spotkania na lotnisku (mimo, że lecieliśmy w kompletnie przeciwne strony), teraz mogę zatem pogratulować. Ładne, egzotyczne góry.
Życie nie zaczyna się powyżej 5000 mnpm. Powyżej 7000 mnpm tym bardziej...
- Dariusz Meiser
- Członek Klubu
- Posty: 1944
- Rejestracja: 16 stycznia 2008, 10:40
- Kontakt:
Re: Pięć trzytysięczników na Tajwanie
Piotrku, bardzo dziękuję za miłe słowa.
Tak, góry są piękne i tak różne.
Mam trochę materiału z tych moich tajwańskich wyjazdów, spróbuję coś jeszcze napisać.
Tak, góry są piękne i tak różne.
Mam trochę materiału z tych moich tajwańskich wyjazdów, spróbuję coś jeszcze napisać.
Tolerancja dla niejednoznaczności.
- Dariusz Meiser
- Członek Klubu
- Posty: 1944
- Rejestracja: 16 stycznia 2008, 10:40
- Kontakt:
Re: Pięć trzytysięczników na Tajwanie
Dziękuję, nasze spotkanie na lotnisku było rzeczywiście bardzo niespodziewane.
A ja czekam na Twoją relację - Ty zawsze taki skromny, ale z Takiej Wyprawy to powinieneś coś napisać.
Duża rzecz
A ja czekam na Twoją relację - Ty zawsze taki skromny, ale z Takiej Wyprawy to powinieneś coś napisać.
Duża rzecz
jck pisze: ↑27 grudnia 2019, 12:10Miło poczytać o detalach. Parę zdjęć już miałem okazję zobaczyć wcześniej, jednakże 'pełnoprawna' relacja to zupełnie inna bajka.
Powodzenia życzyłem podczas nieoczekiwanego spotkania na lotnisku (mimo, że lecieliśmy w kompletnie przeciwne strony), teraz mogę zatem pogratulować. Ładne, egzotyczne góry.
Tolerancja dla niejednoznaczności.
Re: Pięć trzytysięczników na Tajwanie
Warto to opisać, bo rejon bardzo nietuzinkowy, taką wiedzę niełatwo znaleźć w Internecie. Bo tak jak pisze Piotr:Dariusz Meiser pisze: ↑30 grudnia 2019, 7:02Tak, góry są piękne i tak różne.
Mam trochę materiału z tych moich tajwańskich wyjazdów, spróbuję coś jeszcze napisać.
DAV w OWU do ubezpieczenia które serwuje dla swoich członków wyszczególnia drogę normalną jako trekking Ale cały czas mam nadzieję, że kiedyś pojadę na jakąś wyprawęDariusz Meiser pisze: ↑30 grudnia 2019, 7:03Dziękuję, nasze spotkanie na lotnisku było rzeczywiście bardzo niespodziewane.
A ja czekam na Twoją relację - Ty zawsze taki skromny, ale z Takiej Wyprawy to powinieneś coś napisać.
Duża rzecz
Poza tym relacji z Aconcagua w Internecie jest od groma, teraz dopiero zaczyna się sezon na tej górze, więc niedługo i aktualnych informacji będzie sporo.
Życie nie zaczyna się powyżej 5000 mnpm. Powyżej 7000 mnpm tym bardziej...
- Dariusz Meiser
- Członek Klubu
- Posty: 1944
- Rejestracja: 16 stycznia 2008, 10:40
- Kontakt:
Re: Pięć trzytysięczników na Tajwanie
Oj Jacku, Ty jak zwykle mega skromny.
Ja jednak bardzo jestem ciekaw Twojej opowieści z wejścia na Aconcaguę.
Chętnie porównałbym Twoje (jak zawsze wyważone opinie) z innymi relacjami, m.in. z książką Łukasza Kocewiaka (o której Ci wspominałem).
Ja jednak bardzo jestem ciekaw Twojej opowieści z wejścia na Aconcaguę.
Chętnie porównałbym Twoje (jak zawsze wyważone opinie) z innymi relacjami, m.in. z książką Łukasza Kocewiaka (o której Ci wspominałem).
Tolerancja dla niejednoznaczności.
Re: Pięć trzytysięczników na Tajwanie
Jacku czekam i na Twoją relację, każda górka jest warta opisania, nawet jak jest to bardzo popularna góra.