04/05.06.2011 Ekipa wschodzącego Słońca w Górach Sowich
Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy
04/05.06.2011 Ekipa wschodzącego Słońca w Górach Sowich
Rodzaj wyjazdu: Totalny, szaleńczy spontan
Uczestnicy: Aguśka, Migotka i ja
Start: 04.06.2011 15:00 Łódź
Koniec: 06.06.2011 01:00 Łódź
Czas operacyjny: 34 godziny
Kilometry w aucie: 1272
Czas spędzony na szlaku: 9h
To co wydarzyło się w ten weekend pozostanie w mojej pamięci do końca życia. Takie wyjazdy nie zdarzają się zbyt często. Ale zacznijmy od początku.
Sobota rano. Wstaję o 7. Konieczność - trzeba iść do pracy. Na szczęście tylko do 12. Ogarniam swoje sprawy i po 12 wreszcie wracam do domu. Ale jakoś tak nudno, pogoda za oknem piękna, aż żal siedzieć w domu. Hmmm... chwila zastanowienia i... Dzwonię do Migotki. Migotka też w pracy, ech... i to do 20!!! Jednak krótka wymiana zdań i zapada decyzja. Jedziemy w górki! A żeby było śmieszniej pada propozycja okolic Wrocławia. Szybki telefon do Aguśki, czy znajdzie dla nas chwilę, żeby się spotkać. Jak Aga usłyszała, że będziemy we Wrocławiu to pierwsze słowa jakie wypowiedziała brzmiały: "Z Wami nawet o 1 w nocy się spotkam". No i my już wiedzieliśmy co z tymi słowami zrobić. Jak błyskawica przez nasze głowy przeszła myśl...! Jedziemy na wschód Słońca! Na Agę spadło wymyślenie trasy i miejsca gdzie wschód moglibyśmy obejrzeć, a do tego nie mogło ono być zbyt daleko od Wrocławia, co byśmy zdążyli. O 15 wyjeżdżam z Łodzi i jadę po Migotkę do Wawy. O 18:15 melduję się w pracy u Mig. Trochę czasu na odpoczynek w spokojnej atmosferze przy mrożonej kawce . O 20 startujemy z Wawy. Przed nami 360 km do Wrocławia. Podróż mija jak zawsze w miłej i wesołej atmosferze. Z głośników radia leci nowa płyta Roguckiego, Thirty seconds to Mars no i obowiązkowo Dżem. We Wrocławiu meldujemy się o 1 w nocy. Aga czeka już na nas gotowa, także szybkie uściski na powitanie i pakujemy się do auta. Kierujemy się na Dzierżoniów. Aga na obejrzenie wschodu zaproponowała Kalenicę w Górach Sowich, ponieważ jest tam wieża widokowa, z której spokojnie można obejrzeć całe przedstawienie budzącego się do życia poranka. Dla mnie i Migotki to zupełnie nieznane rejony i to będzie nasz pierwszy pobyt w "Sowach". Droga w nocy pusta, mija nam na pogaduchach, przecież w końcu tak dawno się nie widzieliśmy. Do Kamionek (miejscowość, z której startujemy na szlak) dojeżdżamy około 2:30 w nocy. Zaczynamy poszukiwanie miejsca skąd wyrusza szlak. Po 30 minutach jeżdżenia autem w tą i z powrotem udaje nam się zlokalizować wejście. Parkujemy auto, przepakowujemy plecaki, uzbrajamy się w czołówki i startujemy?... prawie... Aga miała zabrać ze sobą mapę, no ale jak to w życiu bywa... Zapomniała Na szczęście zna ją "na pamięć" <hahaha>. Wiemy jedno, ruszamy niebieskim szlakiem do góry, który ma się później połączyć z czerwonym, który z kolei wyprowadzi nas na szczyt Kalenicy. Ruszamy, na pierwszym drzewie pięknie namalowany niebieski szlak, także jest dobrze! Idziemy cały czas czymś przypominającym drogę - leśny dukt. Dość szybko zaczyna się podejście, dzięki czemu zdobywamy szybko wysokość. Ale im dalej w las tym... szlaku ani widu ani słychu! No ale skoro jest droga, to idziemy dalej. W końcu Aga stwierdza, że zarządcy rezerwatu szkoda było wydawać pieniędzy na farbę i po co miał się trudzić z malowaniem znaków (jak się później okaże...). W lesie ciemno jak w d... u m... . Idziemy przy świetle czołówek, widząc tylko co jakiś czas obserwujące nas niewielkie oczka, które odbijały się w świetle lampek. Pewnie leśne "stworki" były mocno zdziwione odwiedzinami o tej porze. W pewnym momencie droga porośnięta jest krzakami. Patrzymy się na siebie jak osłupiali Chyba nikt wieki tędy nie chodził Krótka namowa i decydujemy, że przedzieramy się przez te chaszcze. Po około 15 minutach od tego miejsca udaje nam się dotrzeć do szlaku. Ucieszeni patrzymy na jego kolor i co? Ten szlak jest czarny Aga stoi jak wryta, my razem z nią. Ciemno dookoła, żywej duszy nie ma (kto normalny łazi po lesie o 3 w nocy?). A Agi automapa w głowie zaczęła szwankować Decydujemy, że idziemy tym szlakiem w lewo. Po około 10 minutach Migotka wypatruje żółty szlak, który ewidentnie wznosi się i trawersuje zbocze Kalenicy. Namawia nas żeby nim pójść więc skręcamy na niego i po około 30 minutach dochodzimy do Zimnej Polany i poszukiwanego przez nas czerwonego szlaku. Na polanie robimy mały odpoczynek, zaczyna się rozwidniać. Ktoś biwakuje w namiocie. Patrzymy na zegarki i co? Do wschodu zostało 20 minut!!! A do przejścia według znaków trasa na 30!!! Zakładamy worki na plecy i prawie biegiem startujemy w kierunku Kalenicy. Po drodze mało nie taranuje mnie wybiegająca z lasu sarna, która przyprawiła mnie prawie o zawał serca. Udaje nam się wyrobić w ostatniej chwili! Gdy wychodzimy na szczyt wieży widokowej Słońce zaczyna się już pokazywać znad trochę zachmurzonego horyzontu.
Zmęczeni ale szczęśliwi łapiemy za aparaty i rozpoczynamy sesję fotograficzną w roli głównej ze Słońcem. Wschód jest piękny. Powietrze przejrzyste, na niebie sporo klimatycznych niewielkich chmurek oświetlanych czerwonymi, pomarańczowymi i żółtymi promieniami wstającego Słońca. Na wieży spędzamy bardzo dużo czasu (z moich obliczeń wynika, że na pewno ponad godzinę). Tu też decydujemy się na pierwszy tego dnia popas. W ruch idą jogurty, ciepła kawusia (dzięki Aga), słodycze i... . W końcu decydujemy się na zejście z wieży bo zrobiło się bardzo zimno. Schodzimy na Zimną Polanę (nazwa adekwatna do temperatury, która tam panowała) i robimy popas właściwy. Śniadanko w górskiej scenerii leśnej, na drewnianej ławie, to coś co każdy powinien w swoim życiu przeżyć. Humory nam dopisują. W końcu zobaczyliśmy to, na co wszyscy wspólnie czekaliśmy! Wschodzące Słońce! Popas trwa ponad godzinę. W tym czasie rozważamy możliwości w jaki sposób można obudzić ludzi śpiących w namiocie. Oczywiście przy tym śmiejemy się, aż do bólu brzucha. Najedzeni, napici i rozgrzani postanawiamy ruszyć dalej. Pierwotny plan zakładał, że zejdziemy do auta, przejedziemy na Przełęcz Jugowską i z parkingu zaatakujemy Wielką Sowę. Jednak z Zimnej Polany na Wielką Sowę górkami mamy jedynie trochę ponad 2h marszu. A to zdecydowanie przyjemniejsze niż przemieszczanie się autem. Decydujemy się, że idziemy dalej czerwonym szlakiem w kierunku Schroniska Zygmuntówka.
Po około 40 minutach powolnego, leniwego marszu docieramy do schronu. Przed nim witają nas meczeniem trzy kozy, całkiem przyjaźnie nastawione (no jedna miała zapędy do ganiania nas rogami, nawet Migotkę próbowała zaatakować ale daliśmy sobie z nią radę).
Oczywiście focimy, karmimy i głaszczemy. Przed schronisko wychodzi do nas gospodarz. Zamieniamy kilka zdań, kupujemy w środku mapę i stemplujemy książeczki na pamiątkę. Po kilkunastu minutach spędzonych w Zygmuntówce ruszamy dalej na Wielką Sowę (najwyższy szczyt Gór Sowich).
Od schroniska czerwony szlak prowadzi w dół, po dość szerokiej drodze. Do Przełęczy Jugowskiej docieramy dość szybko. Na przełęczy cisza i spokój, tylko co chwilę przejeżdżają przez nią jakieś dziwne, stare auta rajdowe. No ale tym się nie przejmujemy, no może za wyjątkiem Migotki (a trzeba było!). Monia stwierdziła, że jeśli tu będzie się odbywać jakiś rajd to ona zostaje i nie idzie z nami w górki dalej. My z Agą stwierdziliśmy, że nie ma takiej opcji i po kilku minutach obserwowania szalejących na drodze aut ruszamy dalej w kierunku Sowy. Szlak wiedzie bardzo przyjemnym, niezbyt zarośniętym lasem. Słońce prześwieca przez gałęzie, a cień jest naszym zbawieniem, gdyż mimo dość wczesnej pory (było koło 8) było strasznie gorąco.
Idziemy leniwym krokiem ( w końcu od 7 rano dnia poprzedniego każde z nas jest na nogach, bo tak się szczęśliwie złożyło, że w sobotę wszyscy pracowaliśmy ), dużo rozmawiamy, humory jak zawsze dopisują, nie myślimy o niczym innym, tylko o otaczającym nas świecie pięknych Gór Sowich. Co chwilę zatrzymujemy się na focenie. Gdy mijamy po drodze ładny "kompleks" skałek, dziewczyny nie mogą odmówić sobie wejścia na nie!
Około 8:30 docieramy na Wielką Sowę (1015 m n.p.m.). Jesteśmy tu o tej porze sami wraz z obsługą wieży i baru, którą stanowią dwaj panowie. Na szczycie pali się ognisko, z głośników z baru dolatują dość głośne dźwięki reggae, czujemy się jak na jakichś wakacjach.
Rozkładamy się w słoneczku na przedschroniskowych ławach. Około 9 zaczynają napływać ludzie. Zaczyna się ich robić sporo. Przez bardzo długi czas biesiadujemy, robimy sporo fotek i nieustannie się uśmiechamy. Dzień jest piękny i cieszymy się, że postanowiliśmy ruszyć gdzieś nasze mieszczańskie tyłki, a nie siedzieć w domach. W końcu przyszedł czas na wejście na wieżę widokową. Wchodzimy do środka i od razu wpadamy w pogawędkę z gospodarzem obiektu. Jak się okazuje wbrew pozorom jest on bardzo sympatycznym i miłym człowiekiem. Dostajemy od niego dwa prezenty: wejście na wieżę z rabatem (bo jak sam powiedział na ludziach z plecakami, czyt. prawdziwych turystach, się nie zarabia) i historyczny stempelek do książeczki GOTowskiej, który obowiązywał na Wielkiej Sowie 20 lat temu (widać na nim jeszcze stary pomiar wysokości, który wskazywał 1014 metrów, a nie 1015). Po kilkunastu minutach pogawędki i zostawieniu plecaków na dole, wychodzimy po krętych schodach, takich jak w latarni morskiej na taras widokowy.
Widok zapiera dech w piersiach. W każdą stronę świata widać tylko górki i połacie lasów. Można stąd zobaczyć Śnieżkę, Śnieżnik oraz wiele innych pasm górski w okolicach Wrocławia, Kotliny Kłodzkiej i Kotliny Jeleniogórskiej. Korzystamy z okazji, że jesteśmy sami i jak najszybciej robimy fotki, bo z dołu już słychać zasapane oddechy wychodzących w tu na górę w ciężkich potach "turystów".
Na szczyt wychodzi dość spora "zgraja" rozkrzyczanych, dyszących i mocno spoconych panów i pań. Dlatego czym prędzej postanawiamy się stąd ewakuować. Po zejściu na dół, zakładamy plecaki, wymieniamy jeszcze uprzejmości z gospodarzem i po 11 ruszamy w dół, ponieważ w planach miał być jeszcze spacer po Wrocławiu. Droga powrotna mija w równie wesołej atmosferze co wcześniej, ale nogi dają się nam już we znaki Im bliżej jesteśmy Przełęczy Jugowskiej tym częściej i głośniej słychać dźwięk rajdówek. Zaczyna nas to niepokoić. Po zejściu na przełęcz okazuje się, że akurat dzisiaj jest tutaj odcinek specjalny jakiegoś rajdu.
I żeby było śmieszniej to odcinek drogi na którym stoi nasze auto, jest tym samym odcinkiem drogi, który jest wyłączony z ruchu. Idziemy do policjantów, którzy zajmują się zabezpieczeniem imprezy. Wymieniamy kilka zdań (nie obrażając policji ale to była dość ciężka konwersacja) i prosimy aby pokazali nam na mapie jaki odcinek jest wyłączony z ruchu. Panowie niestety stwierdzili, że nie znają się na mapie i że do 16 musimy tu siedzieć i nie możemy ruszyć auta. A jest dopiero po 12. Postanawiamy dojść do auta zielonym szlakiem prowadzącym w Przełęczy do Kamionek. Idziemy bardzo wolno, nie spiesząc się, trochę podłamani faktem rajdu i tym, że prawdopodobnie spacer po Wrocławiu nas ominie. Po kilkudziesięciu minutach dochodzimy do miejsca, gdzie w nocy na przełaj właziliśmy do góry. Postanawiamy, że to będzie też najkrótsza droga na dół, do samochodu. Idziemy spokojnie w dół, po około 30 minutach dochodzimy do znajomo wyglądającej polanki skąd do samochodu mamy jakieś 5 minut. Nadal rozglądamy się za szlakiem, który zgubiliśmy w nocy. I okazuje się, że ten szlak istnieje. Fakt skręca w prawo jakieś 2 minuty drogi za miejscem gdzie zostawiliśmy auto. Zaczynamy śmiać się z naszej nocnej nieporadności i z oskarżeń rzucanych na zarządców rezerwatu, że szlaków nawet nie wymalowali Przy aucie spotykamy dwóch dośc sympatycznych grillowiczów, którzy obserwują zmagania kierowców. Dowiadujemy się od nich, że za jakieś 50 minut będzie chwilowa przerwa i może uda nam się odjechać. Także czekamy spokojnie. Dziewczyny siedzą przy pifffku, ja przy przysłowiowym soczku, a obok nas co chwila przejeżdża z ryczącym silnikiem jakieś rajdowe Seicento, albo duży Fiat a do tego psuje się pogoda, bo słychać już zbliżającą się burzę. Faktycznie po około godzinie czasu ryk silników milknie i udaje nam się wydostać z rajdowej pułapki. Około 14 wyjeżdżamy w stronę Wrocławia, także spacer murowany! Jedziemy ile fabryka dała, żeby odwiedzić jeszcze staromiejski wrocławski rynek ale za Dzierżoniowem trafiamy na dość poważną przeszkodę. Rozpętała się tu ogromna burza. Pioruny walą dookoła auta, drzewa gną się w pół pod siła wiatru, a z nieba pada deszcz i grad wielkości winogrona, w takiej ilości, że jadąc 20 km/h nie widzimy praktycznie nic. No i w tym momencie wrocławski sen się skończył i musieliśmy się z niego obudzić. W końcu docieramy do Wrocka, odwozimy Agę do domu i bez chwili wytchnienia ruszamy na Mazowsze. Jest już dość późno, także czym prędzej chcemy być już w domach.Podróż powrotna mija już spokojnie (za wyjątkiem kolejnej nawałnicy w okolicach Wielunia). O 22 meldujemy się u Migotki. Zmęczeni ale szczęśliwi z pięknego, jakże spontanicznego wyjazdu. Mnie czeka jeszcze 160 kilometrów powrotu do Łodzi ale czego się nie robi dla gór, a przede wszystkim dla ludzi i przyjaciół, których w nich mamy i z którymi się tam możemy spotkać.
Cała ekipo! Dziękuję Wam za wspaniały jak zawsze z Wami wyjazd i za Wasze ciągle roześmiane pyszczki Oby częściej!!!
Przy okazji Migotka mogła połączyć ze sobą dwie pasje, bo łazikowanie po górach z oglądaniem rajdu samochodowego nie trafia się często
The End
Poniżej linki do reszty zdjęć:
Migotka https://picasaweb.google.com/82niteczka ... XZ1Om-kQE#
Moje https://picasaweb.google.com/tomasz.pie ... a05062011#
Uczestnicy: Aguśka, Migotka i ja
Start: 04.06.2011 15:00 Łódź
Koniec: 06.06.2011 01:00 Łódź
Czas operacyjny: 34 godziny
Kilometry w aucie: 1272
Czas spędzony na szlaku: 9h
To co wydarzyło się w ten weekend pozostanie w mojej pamięci do końca życia. Takie wyjazdy nie zdarzają się zbyt często. Ale zacznijmy od początku.
Sobota rano. Wstaję o 7. Konieczność - trzeba iść do pracy. Na szczęście tylko do 12. Ogarniam swoje sprawy i po 12 wreszcie wracam do domu. Ale jakoś tak nudno, pogoda za oknem piękna, aż żal siedzieć w domu. Hmmm... chwila zastanowienia i... Dzwonię do Migotki. Migotka też w pracy, ech... i to do 20!!! Jednak krótka wymiana zdań i zapada decyzja. Jedziemy w górki! A żeby było śmieszniej pada propozycja okolic Wrocławia. Szybki telefon do Aguśki, czy znajdzie dla nas chwilę, żeby się spotkać. Jak Aga usłyszała, że będziemy we Wrocławiu to pierwsze słowa jakie wypowiedziała brzmiały: "Z Wami nawet o 1 w nocy się spotkam". No i my już wiedzieliśmy co z tymi słowami zrobić. Jak błyskawica przez nasze głowy przeszła myśl...! Jedziemy na wschód Słońca! Na Agę spadło wymyślenie trasy i miejsca gdzie wschód moglibyśmy obejrzeć, a do tego nie mogło ono być zbyt daleko od Wrocławia, co byśmy zdążyli. O 15 wyjeżdżam z Łodzi i jadę po Migotkę do Wawy. O 18:15 melduję się w pracy u Mig. Trochę czasu na odpoczynek w spokojnej atmosferze przy mrożonej kawce . O 20 startujemy z Wawy. Przed nami 360 km do Wrocławia. Podróż mija jak zawsze w miłej i wesołej atmosferze. Z głośników radia leci nowa płyta Roguckiego, Thirty seconds to Mars no i obowiązkowo Dżem. We Wrocławiu meldujemy się o 1 w nocy. Aga czeka już na nas gotowa, także szybkie uściski na powitanie i pakujemy się do auta. Kierujemy się na Dzierżoniów. Aga na obejrzenie wschodu zaproponowała Kalenicę w Górach Sowich, ponieważ jest tam wieża widokowa, z której spokojnie można obejrzeć całe przedstawienie budzącego się do życia poranka. Dla mnie i Migotki to zupełnie nieznane rejony i to będzie nasz pierwszy pobyt w "Sowach". Droga w nocy pusta, mija nam na pogaduchach, przecież w końcu tak dawno się nie widzieliśmy. Do Kamionek (miejscowość, z której startujemy na szlak) dojeżdżamy około 2:30 w nocy. Zaczynamy poszukiwanie miejsca skąd wyrusza szlak. Po 30 minutach jeżdżenia autem w tą i z powrotem udaje nam się zlokalizować wejście. Parkujemy auto, przepakowujemy plecaki, uzbrajamy się w czołówki i startujemy?... prawie... Aga miała zabrać ze sobą mapę, no ale jak to w życiu bywa... Zapomniała Na szczęście zna ją "na pamięć" <hahaha>. Wiemy jedno, ruszamy niebieskim szlakiem do góry, który ma się później połączyć z czerwonym, który z kolei wyprowadzi nas na szczyt Kalenicy. Ruszamy, na pierwszym drzewie pięknie namalowany niebieski szlak, także jest dobrze! Idziemy cały czas czymś przypominającym drogę - leśny dukt. Dość szybko zaczyna się podejście, dzięki czemu zdobywamy szybko wysokość. Ale im dalej w las tym... szlaku ani widu ani słychu! No ale skoro jest droga, to idziemy dalej. W końcu Aga stwierdza, że zarządcy rezerwatu szkoda było wydawać pieniędzy na farbę i po co miał się trudzić z malowaniem znaków (jak się później okaże...). W lesie ciemno jak w d... u m... . Idziemy przy świetle czołówek, widząc tylko co jakiś czas obserwujące nas niewielkie oczka, które odbijały się w świetle lampek. Pewnie leśne "stworki" były mocno zdziwione odwiedzinami o tej porze. W pewnym momencie droga porośnięta jest krzakami. Patrzymy się na siebie jak osłupiali Chyba nikt wieki tędy nie chodził Krótka namowa i decydujemy, że przedzieramy się przez te chaszcze. Po około 15 minutach od tego miejsca udaje nam się dotrzeć do szlaku. Ucieszeni patrzymy na jego kolor i co? Ten szlak jest czarny Aga stoi jak wryta, my razem z nią. Ciemno dookoła, żywej duszy nie ma (kto normalny łazi po lesie o 3 w nocy?). A Agi automapa w głowie zaczęła szwankować Decydujemy, że idziemy tym szlakiem w lewo. Po około 10 minutach Migotka wypatruje żółty szlak, który ewidentnie wznosi się i trawersuje zbocze Kalenicy. Namawia nas żeby nim pójść więc skręcamy na niego i po około 30 minutach dochodzimy do Zimnej Polany i poszukiwanego przez nas czerwonego szlaku. Na polanie robimy mały odpoczynek, zaczyna się rozwidniać. Ktoś biwakuje w namiocie. Patrzymy na zegarki i co? Do wschodu zostało 20 minut!!! A do przejścia według znaków trasa na 30!!! Zakładamy worki na plecy i prawie biegiem startujemy w kierunku Kalenicy. Po drodze mało nie taranuje mnie wybiegająca z lasu sarna, która przyprawiła mnie prawie o zawał serca. Udaje nam się wyrobić w ostatniej chwili! Gdy wychodzimy na szczyt wieży widokowej Słońce zaczyna się już pokazywać znad trochę zachmurzonego horyzontu.
Zmęczeni ale szczęśliwi łapiemy za aparaty i rozpoczynamy sesję fotograficzną w roli głównej ze Słońcem. Wschód jest piękny. Powietrze przejrzyste, na niebie sporo klimatycznych niewielkich chmurek oświetlanych czerwonymi, pomarańczowymi i żółtymi promieniami wstającego Słońca. Na wieży spędzamy bardzo dużo czasu (z moich obliczeń wynika, że na pewno ponad godzinę). Tu też decydujemy się na pierwszy tego dnia popas. W ruch idą jogurty, ciepła kawusia (dzięki Aga), słodycze i... . W końcu decydujemy się na zejście z wieży bo zrobiło się bardzo zimno. Schodzimy na Zimną Polanę (nazwa adekwatna do temperatury, która tam panowała) i robimy popas właściwy. Śniadanko w górskiej scenerii leśnej, na drewnianej ławie, to coś co każdy powinien w swoim życiu przeżyć. Humory nam dopisują. W końcu zobaczyliśmy to, na co wszyscy wspólnie czekaliśmy! Wschodzące Słońce! Popas trwa ponad godzinę. W tym czasie rozważamy możliwości w jaki sposób można obudzić ludzi śpiących w namiocie. Oczywiście przy tym śmiejemy się, aż do bólu brzucha. Najedzeni, napici i rozgrzani postanawiamy ruszyć dalej. Pierwotny plan zakładał, że zejdziemy do auta, przejedziemy na Przełęcz Jugowską i z parkingu zaatakujemy Wielką Sowę. Jednak z Zimnej Polany na Wielką Sowę górkami mamy jedynie trochę ponad 2h marszu. A to zdecydowanie przyjemniejsze niż przemieszczanie się autem. Decydujemy się, że idziemy dalej czerwonym szlakiem w kierunku Schroniska Zygmuntówka.
Po około 40 minutach powolnego, leniwego marszu docieramy do schronu. Przed nim witają nas meczeniem trzy kozy, całkiem przyjaźnie nastawione (no jedna miała zapędy do ganiania nas rogami, nawet Migotkę próbowała zaatakować ale daliśmy sobie z nią radę).
Oczywiście focimy, karmimy i głaszczemy. Przed schronisko wychodzi do nas gospodarz. Zamieniamy kilka zdań, kupujemy w środku mapę i stemplujemy książeczki na pamiątkę. Po kilkunastu minutach spędzonych w Zygmuntówce ruszamy dalej na Wielką Sowę (najwyższy szczyt Gór Sowich).
Od schroniska czerwony szlak prowadzi w dół, po dość szerokiej drodze. Do Przełęczy Jugowskiej docieramy dość szybko. Na przełęczy cisza i spokój, tylko co chwilę przejeżdżają przez nią jakieś dziwne, stare auta rajdowe. No ale tym się nie przejmujemy, no może za wyjątkiem Migotki (a trzeba było!). Monia stwierdziła, że jeśli tu będzie się odbywać jakiś rajd to ona zostaje i nie idzie z nami w górki dalej. My z Agą stwierdziliśmy, że nie ma takiej opcji i po kilku minutach obserwowania szalejących na drodze aut ruszamy dalej w kierunku Sowy. Szlak wiedzie bardzo przyjemnym, niezbyt zarośniętym lasem. Słońce prześwieca przez gałęzie, a cień jest naszym zbawieniem, gdyż mimo dość wczesnej pory (było koło 8) było strasznie gorąco.
Idziemy leniwym krokiem ( w końcu od 7 rano dnia poprzedniego każde z nas jest na nogach, bo tak się szczęśliwie złożyło, że w sobotę wszyscy pracowaliśmy ), dużo rozmawiamy, humory jak zawsze dopisują, nie myślimy o niczym innym, tylko o otaczającym nas świecie pięknych Gór Sowich. Co chwilę zatrzymujemy się na focenie. Gdy mijamy po drodze ładny "kompleks" skałek, dziewczyny nie mogą odmówić sobie wejścia na nie!
Około 8:30 docieramy na Wielką Sowę (1015 m n.p.m.). Jesteśmy tu o tej porze sami wraz z obsługą wieży i baru, którą stanowią dwaj panowie. Na szczycie pali się ognisko, z głośników z baru dolatują dość głośne dźwięki reggae, czujemy się jak na jakichś wakacjach.
Rozkładamy się w słoneczku na przedschroniskowych ławach. Około 9 zaczynają napływać ludzie. Zaczyna się ich robić sporo. Przez bardzo długi czas biesiadujemy, robimy sporo fotek i nieustannie się uśmiechamy. Dzień jest piękny i cieszymy się, że postanowiliśmy ruszyć gdzieś nasze mieszczańskie tyłki, a nie siedzieć w domach. W końcu przyszedł czas na wejście na wieżę widokową. Wchodzimy do środka i od razu wpadamy w pogawędkę z gospodarzem obiektu. Jak się okazuje wbrew pozorom jest on bardzo sympatycznym i miłym człowiekiem. Dostajemy od niego dwa prezenty: wejście na wieżę z rabatem (bo jak sam powiedział na ludziach z plecakami, czyt. prawdziwych turystach, się nie zarabia) i historyczny stempelek do książeczki GOTowskiej, który obowiązywał na Wielkiej Sowie 20 lat temu (widać na nim jeszcze stary pomiar wysokości, który wskazywał 1014 metrów, a nie 1015). Po kilkunastu minutach pogawędki i zostawieniu plecaków na dole, wychodzimy po krętych schodach, takich jak w latarni morskiej na taras widokowy.
Widok zapiera dech w piersiach. W każdą stronę świata widać tylko górki i połacie lasów. Można stąd zobaczyć Śnieżkę, Śnieżnik oraz wiele innych pasm górski w okolicach Wrocławia, Kotliny Kłodzkiej i Kotliny Jeleniogórskiej. Korzystamy z okazji, że jesteśmy sami i jak najszybciej robimy fotki, bo z dołu już słychać zasapane oddechy wychodzących w tu na górę w ciężkich potach "turystów".
Na szczyt wychodzi dość spora "zgraja" rozkrzyczanych, dyszących i mocno spoconych panów i pań. Dlatego czym prędzej postanawiamy się stąd ewakuować. Po zejściu na dół, zakładamy plecaki, wymieniamy jeszcze uprzejmości z gospodarzem i po 11 ruszamy w dół, ponieważ w planach miał być jeszcze spacer po Wrocławiu. Droga powrotna mija w równie wesołej atmosferze co wcześniej, ale nogi dają się nam już we znaki Im bliżej jesteśmy Przełęczy Jugowskiej tym częściej i głośniej słychać dźwięk rajdówek. Zaczyna nas to niepokoić. Po zejściu na przełęcz okazuje się, że akurat dzisiaj jest tutaj odcinek specjalny jakiegoś rajdu.
I żeby było śmieszniej to odcinek drogi na którym stoi nasze auto, jest tym samym odcinkiem drogi, który jest wyłączony z ruchu. Idziemy do policjantów, którzy zajmują się zabezpieczeniem imprezy. Wymieniamy kilka zdań (nie obrażając policji ale to była dość ciężka konwersacja) i prosimy aby pokazali nam na mapie jaki odcinek jest wyłączony z ruchu. Panowie niestety stwierdzili, że nie znają się na mapie i że do 16 musimy tu siedzieć i nie możemy ruszyć auta. A jest dopiero po 12. Postanawiamy dojść do auta zielonym szlakiem prowadzącym w Przełęczy do Kamionek. Idziemy bardzo wolno, nie spiesząc się, trochę podłamani faktem rajdu i tym, że prawdopodobnie spacer po Wrocławiu nas ominie. Po kilkudziesięciu minutach dochodzimy do miejsca, gdzie w nocy na przełaj właziliśmy do góry. Postanawiamy, że to będzie też najkrótsza droga na dół, do samochodu. Idziemy spokojnie w dół, po około 30 minutach dochodzimy do znajomo wyglądającej polanki skąd do samochodu mamy jakieś 5 minut. Nadal rozglądamy się za szlakiem, który zgubiliśmy w nocy. I okazuje się, że ten szlak istnieje. Fakt skręca w prawo jakieś 2 minuty drogi za miejscem gdzie zostawiliśmy auto. Zaczynamy śmiać się z naszej nocnej nieporadności i z oskarżeń rzucanych na zarządców rezerwatu, że szlaków nawet nie wymalowali Przy aucie spotykamy dwóch dośc sympatycznych grillowiczów, którzy obserwują zmagania kierowców. Dowiadujemy się od nich, że za jakieś 50 minut będzie chwilowa przerwa i może uda nam się odjechać. Także czekamy spokojnie. Dziewczyny siedzą przy pifffku, ja przy przysłowiowym soczku, a obok nas co chwila przejeżdża z ryczącym silnikiem jakieś rajdowe Seicento, albo duży Fiat a do tego psuje się pogoda, bo słychać już zbliżającą się burzę. Faktycznie po około godzinie czasu ryk silników milknie i udaje nam się wydostać z rajdowej pułapki. Około 14 wyjeżdżamy w stronę Wrocławia, także spacer murowany! Jedziemy ile fabryka dała, żeby odwiedzić jeszcze staromiejski wrocławski rynek ale za Dzierżoniowem trafiamy na dość poważną przeszkodę. Rozpętała się tu ogromna burza. Pioruny walą dookoła auta, drzewa gną się w pół pod siła wiatru, a z nieba pada deszcz i grad wielkości winogrona, w takiej ilości, że jadąc 20 km/h nie widzimy praktycznie nic. No i w tym momencie wrocławski sen się skończył i musieliśmy się z niego obudzić. W końcu docieramy do Wrocka, odwozimy Agę do domu i bez chwili wytchnienia ruszamy na Mazowsze. Jest już dość późno, także czym prędzej chcemy być już w domach.Podróż powrotna mija już spokojnie (za wyjątkiem kolejnej nawałnicy w okolicach Wielunia). O 22 meldujemy się u Migotki. Zmęczeni ale szczęśliwi z pięknego, jakże spontanicznego wyjazdu. Mnie czeka jeszcze 160 kilometrów powrotu do Łodzi ale czego się nie robi dla gór, a przede wszystkim dla ludzi i przyjaciół, których w nich mamy i z którymi się tam możemy spotkać.
Cała ekipo! Dziękuję Wam za wspaniały jak zawsze z Wami wyjazd i za Wasze ciągle roześmiane pyszczki Oby częściej!!!
Przy okazji Migotka mogła połączyć ze sobą dwie pasje, bo łazikowanie po górach z oglądaniem rajdu samochodowego nie trafia się często
The End
Poniżej linki do reszty zdjęć:
Migotka https://picasaweb.google.com/82niteczka ... XZ1Om-kQE#
Moje https://picasaweb.google.com/tomasz.pie ... a05062011#
cóż mogę powiedzieć te góry mają magiczną moc moim zdaniem .ja też pojechałem spontanicznie w sowie góry tylko że nie miałem tak daleko jak ty ,gratuluje wyboru w tych górach można poznać wiele ciekawych miejsc tak samo jak w innych górach ale tam inaczej to wszystko wyglądało nie potrafię tego wytłumaczyć ale to była jedna z lepszych moich wycieczek może te góry tak mają ,a byłem już w wielu polskich pasmach ale tam czułem się niesamowicie ,jak jedzenie na zygmuntówce jedliście coś ? obsługa na wielkiej sowie sympatyczna i słucha ciekawej muzy http://www.youtube.com/watch?v=q-y8XogXc4M ,fajny spontan widzę góry sowie obfitują w niecodzienne przygody
ojj tam ojj tam dolazłeś na wschód??dolazłeś a mapy już mamy dziękuję Wam misiaki za nocne buszowanie po lesie i za wspólne łazikowanie https://picasaweb.google.com/aguska00/K ... a05062011r#tom-pi4 pisze:To prawda, zwłaszcza w środku lasu nie mając mapy
Ostatnio zmieniony 07 czerwca 2011, 0:09 przez aguśka, łącznie zmieniany 1 raz.
...w zimie jest lato w nocy słońce...
Już gdzieś pisałem , że nie często potrafię przeczytać całą relację , Twoją po prostu fajnie się czytało ,a sama decyzja na wypad , i tyle godzin za kółkiem i bez snu , to nie żaden spontan , tylko w dobrym tego słowa znaczeniu istne górskie szaleństwo Pozdrawiam Rebel
"Niekiedy wilkiem się nazywał , lecz wilkiem nie był, gdy wszyscy raźnie śpiewali - wolał zawyć ... "
świetna relacja, gratulacje z fajnego wypadu
i teraz pytanko:
mam zamiar wybrać się na kilka dni w Sudety - ogólnie piszę Sudety bo może uda się jakiś maratonik po kilku pasmach
chciałbym "zaliczyć" jeden lub nawet dwa wschody słońca, może i udałby się zachodzik. Doradźcie jakieś szczyty
w Sowich to już wiem że Kalenica, a jak jest na Wielkiej Sowie? a inne pasma, gdzie są ładne widoki?
i teraz pytanko:
mam zamiar wybrać się na kilka dni w Sudety - ogólnie piszę Sudety bo może uda się jakiś maratonik po kilku pasmach
chciałbym "zaliczyć" jeden lub nawet dwa wschody słońca, może i udałby się zachodzik. Doradźcie jakieś szczyty
w Sowich to już wiem że Kalenica, a jak jest na Wielkiej Sowie? a inne pasma, gdzie są ładne widoki?
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
http://picasaweb.google.com/adamkostur
Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś.
Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj.
http://picasaweb.google.com/adamkostur
Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś.
Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj.
To prawda. O ile są niezbyt wysokie, to mają w sobie tyle uroku i jakąś magię, która niewątpliwie przyciągarobson pisze:cóż mogę powiedzieć te góry mają magiczną moc moim zdaniem
Nie jedliśmy, było dosyć wcześnie a my byliśmy po śniadaniu, także odpuściliśmy posiłek w schronie. Jedyne co tam kupiliśmy to mapyrobson pisze:jak jedzenie na zygmuntówce jedliście coś ?
Gość jest niesamowity. Nawet głupio mi teraz bo nawet nie wiemy jak ma na imię ale warto z nim porozmawiać, bo ciekawe rzeczy opowiada i ma dobre poczucie humoru. Na pewno miło będę wspominał to miejscerobson pisze:obsługa na wielkiej sowie sympatyczna i słucha ciekawej muzy
oj tam, oj tam, w takim towarzystwie to można błądzić i w Puszczy Amazońskiejaguśka pisze:ojj tam ojj tam dolazłeś na wschód??dolazłeś
Rebel pisze:Twoją po prostu fajnie się czytało
Dziękuję ale relacja to tylko produkt doskonałego wypadu, także podziękowania należą się dla całej ekipyadamek pisze:świetna relacja
Rebel pisze:a sama decyzja na wypad , i tyle godzin za kółkiem i bez snu
Też teraz tak o tym myślę ale podejrzewam, że nie ostatnie takieRebel pisze:istne górskie szaleństwo
Na Sowie jest bardzo fajnie ale nie jest to szczyt do obserwowania wschodu czy zachodu słońca. Niestety wieża widokowa czynna jest tylko od 9 do 19 (jeśli dobrze pamiętam), a sam szczyt jest mocno zalesiony i trudno będzie cokolwiek zobaczyć z dołu. Ale Kalenicę polecam z czystym sumieniem. Jak trafisz na pogodę, to nie zapomnisz tych widoków do końca życiaadamek pisze:a jak jest na Wielkiej Sowie?
Kod: Zaznacz cały
RafalS powiedział/-a:
Nocne łazikowanie zawsze ma swój klimat :)
To prawda, zwłaszcza w środku lasu nie mając mapy
Przecie Aguśka miała mapę i do tego ani Jedna ani druga nas nie zawiodła
zgadzam się z Tobą w 100%...te górki kojarzą mnie się z Izeramite góry mają magiczną moc
dziękuję Wam misiaki za nocne buszowanie po lesie i za wspólne łazikowanie
Misiu obyś częściej takie spontany miały miejsce! :*
to był istny górski hardcor ale jakże Piękny człowiek od razu czuje, że żyjeistne górskie szaleństwo
w mojej pamięci tez zostanie... warto jest jechać pół Polski dla takich chwil i takiego towarzystwa dziękuję EKIPOTo co wydarzyło się w ten weekend pozostanie w mojej pamięci do końca życia
Tomek widzę,że u Ciebie/u Was wysyp ostatnio "niezapomnianych" wypraw...Dobrze,że ta-w odróznieniu od prawie Świnicy -upłynęła pod znakiem samych dobrych wrażeń i miłych wspomnień Brawa za spontan,w tym wypadku chcieć to móctom-pi4 pisze:To co wydarzyło się w ten weekend pozostanie w mojej pamięci do końca życia
"Odwaga to nic innego jak strach,którego sie nie okazuje.."
- janek.n.p.m
- Członek Klubu
- Posty: 2035
- Rejestracja: 07 października 2007, 12:43
a ja w sobotę miałem na Wielkiej Sowie kiełbasę z ogniska zajadać, no ale jakoś nie doszło do skutku, szkoda że w drodze powrotnej Ślęży nie zdobyliście.
"Żaden zjazd przygotowaną trasą narciarską nie dostarcza tak głębokiego przeżycia jak, najkrótsza nawet, narciarska wycieczka. Wystarczy, że zjedziecie na nartach z przygotowanej trasy, a potem w dziewiczym śniegu nakreślicie swój ślad. Jaką radość, jaki entuzjazm wywoła spojrzenie za siebie, na ten ślad na śniegu, na to małe dzieło sztuki!? To może pojąć jedynie sam jego autor". T. Hiebeler
No już nie dało rady. Cała nieprzespana noc, 9h na szlaku i perspektywa ponad 400 km do domu nie pozwoliła na to. Poza tym, jak wracaliśmy była okropna burza, a nad Ślężą było tak czarno, że współczuję tym, którzy się znaleźli na szlaku w tym czasie.janek.n.p.m pisze:szkoda że w drodze powrotnej Ślęży nie zdobyliście.
Tomku świetna relacja spontany są najlepsze, Monia na pewno była wniebowzięta rajdami. Tylko pozazdrościć takiej wyprawy i jak że wspaniałego towarzystwa
"Cisza, wszędzie cisza. Jeszcze chwilę temu rozmawialiśmy ze sobą, żartowali. A teraz słyszą już tylko głuchy dźwięk kamieniającego śniegu, pod którym leżą. I czekają na pomoc. "