1-3.04 "Piątka" zdobyta :)
: 04 kwietnia 2011, 20:39
Piątek 1.04 – jak na prima aprilis to i tak nie poszło mi źle z dojazdem do Palenicy ok 18.30 jestem już na parkingu, gdzie spotykam się z Grzegorzem (tknp). Zarzucamy plecaki i ruszamy powolutku w stronę Schroniska w Roztoce delektując się panującą na około ciszą, która jest dla mnie miłym zaskoczeniem (w pamięci mam ten tłum i gwar który tam zawsze panuje) – w połowie drogi zaczynam żałować, że nie zarezerwowaliśmy noclegu w MOK-u w takich warunkach można przejść się „ceprostradą” , ale już za późno na zmianę planów Schodzimy szlakiem do Roztoki a tam wita nas najprawdziwszy Rogaś a nawet całe stadko ok 10 sztuk, które najwyraźniej jest zaskoczone naszą obecnością a to dopiero początek intruzów tzn turystów na tym szlaku gdyż do schroniska dociera na raty grupa 30 uczestników kursu lawinowego.
Sobota 2.04 – przed 9 wyruszamy ze schroniska w kierunku Doliny 5 Stawów – chwilkę wcześniej przed całą 30 osobową grupą kursantów, którzy też się tam wybierają. Poranek ku mojemu zaskoczeniu jest ciepły (obstawiałam wieczorem, że będzie mróz) temperatura +2 stopnie i słoneczko na niebie wróżą ładną pogodę na cały dzień. Początek szlaku całkiem przyjemny bo nic na nim nie zalega jednak im dalej tym gorzej – można powiedzieć, że mini lodowisko jest na szlaku. Nasze lenistwo osiąga chyba szczyt (tzn moje osiągnęło na pewno szczyt – oczywiście głupoty) i zamiast założyć raki odstawiamy iście alpejskie kombinacje żeby jakoś przejść – takie same kombinacje odstawiają kursanci niosąc raki podobnie jak my w plecakach – śmiejemy się z tego wzajemnie, ale nie chce się nam ich założyć. Przed ostatnim odcinkiem szlaku spotykamy pracownika TPN i Grzegorz pyta o misie – ten odpowiada, że jest mamusia z dwójką młodych w okolicy, ale pokazuje to tak, że właściwie nie wiadomo gdzie. Te ostatnie 40 min czarnego szlaku, który zimą prowadzi trochę inaczej to podążanie w czymś w rodzaju przemielonego zmrożonego śniegu zapadając się miejscami do kolan co wcale nie jest przyjemne zwłaszcza z plecakiem na plecach i dodatkowo to świecące prosto w nos słoneczko – przez które dzisiaj przypominam troszkę indianina .W końcu udaje nam się wdrapać na górkę i widoki, które nas tam witają są powalające – od razu zapominam o zmęczeniu i zaczyna się mała sesja fotograficzna – nie mogłam się opanować na widok tych dwóch zamarzniętych niebieskich oczek wodnych :> , przez co opóźnia się nasze dotarcie do schroniska. W schronisku tylko kilku turystów co jest miłym zaskoczeniem w porównaniu do tłumów jakie pamiętam w lecie – jednak Pani informuje nas, że to tylko chwilowe bo będzie komplet i rzeczywiście to co potem zobaczyłam tzn wieczorem chyba zapamiętam na długo – było ciężko przejść nawet do toalety żeby kogoś nie rozdeptać – wszędzie były porozkładane śpiwory.
Szybki posiłek i wyruszamy na obchód Doliny - nacieszyć oczy tymi widokami – mój wzrok od razu zatrzymuje się na trzech „małych” lawiniskach w początkowym odcinku drogi na Szpiglasową i tak mnie to jakoś paraliżuje, że potem rozglądam się dookoła czy przypadkiem coś nowego nie ma zamiaru zjechać mimo, że w tym miejscu nie ma za bardzo skąd. Na szlaku w Dolinie też przemielony zmrożony śnieg, w który zapadamy się miejscami do kolan – mnie dodatkowo udało się trafić parę razy na potoczki płynące pod tym śniegiem i wieczorem zastanawiałam się dlaczego mam przemoczone buty. Odnajdujemy cztery oczka wodne – piąte schowało się troszkę wyżej więc rezygnujemy z dotarcia do niego w zamian udajemy się zobaczyć Siklawę – no cóż w niczym nie przypomina tego pięknego wodospadu – jest prawie cała zasypana śniegiem, pod którym słychać ten szum wody, który robi niesamowite wrażenie. Wieczorem w jadalni tłumy – ledwie znajdujemy dwa wolne miejsca i oczywiście trafiamy na miłe towarzystwo czterech górołazików – dwójka jest nawet z Katowic , którzy w niedzielę wybierają się na Kozi Wierch i próbują nas namówić do wspólnej wędrówki (dzisiaj dostałam sms-a od Kuby, że zdobyli szczyt ).
Niedziela 3.04 – poranek zaczyna się przynajmniej dla mnie mało przyjemną niespodzianką – ktoś podprowadził mi śniadanko, które położyłam wieczorem na parapecie , ale na tym koniec nieprzyjemnych niespodzianek, poranek jest przepiękny: błękitne niebo i słonko tańczące po szczytach od razu poprawia mi humor. Pakujemy plecaki i ruszamy w drogę powrotną . Oczywiście zakładamy już przed schroniskiem raki i ja odstawiam mały lans w moich nówkach – muszę nauczyć się chodzić w tym żelastwie na nogach - potem jeszcze pamiątkowa fotka na zamarzniętym jeziorze czyli próba raków na lodzie. Śnieg na szlaku został troszkę zmrożony przez co trochę lepiej się idzie – ja jednak zaliczam kilka niegroźnych niekontrolowanych mini zjazdów zanim zaczynam kumać jak się chodzi w rakach i jeszcze Grzegorz udziela mi kilku rad i potem jest już super – nie wyobrażam sobie zejścia bez nich. Droga powrotna mija nam bardzo wolno bo ja nie mogę rozstać się z D5S i przeciągam na maxa moment odejścia. Ostatni popas dla duszy i ciała robimy nad szumiącym potoczkiem a potem udajemy się na parking. Przy zejściu ze szlaku rozbawia mnie do łez góral wiozący turystów do MOK-a bawiąc się w przewodnika informuje turystów na wozie, że tu w tym miejscu zaczyna się szlak do Doliny Pięciu Stawów, ale tam to można dojść tylko na pieszo (no tak właściwie to bym się z nim nie zgodziła bo co prawda on by tam nie dojechał, ale przy dobrych znajomościach wydaje mi się że można tam dojechać).
Pakujemy się do samochodu – Grzegorz odwozi mnie na dworzec i tak kończy się kolejny cudowny weekend spędzony w Tatrach.
Jutro wrzucę kilka fotek
Sobota 2.04 – przed 9 wyruszamy ze schroniska w kierunku Doliny 5 Stawów – chwilkę wcześniej przed całą 30 osobową grupą kursantów, którzy też się tam wybierają. Poranek ku mojemu zaskoczeniu jest ciepły (obstawiałam wieczorem, że będzie mróz) temperatura +2 stopnie i słoneczko na niebie wróżą ładną pogodę na cały dzień. Początek szlaku całkiem przyjemny bo nic na nim nie zalega jednak im dalej tym gorzej – można powiedzieć, że mini lodowisko jest na szlaku. Nasze lenistwo osiąga chyba szczyt (tzn moje osiągnęło na pewno szczyt – oczywiście głupoty) i zamiast założyć raki odstawiamy iście alpejskie kombinacje żeby jakoś przejść – takie same kombinacje odstawiają kursanci niosąc raki podobnie jak my w plecakach – śmiejemy się z tego wzajemnie, ale nie chce się nam ich założyć. Przed ostatnim odcinkiem szlaku spotykamy pracownika TPN i Grzegorz pyta o misie – ten odpowiada, że jest mamusia z dwójką młodych w okolicy, ale pokazuje to tak, że właściwie nie wiadomo gdzie. Te ostatnie 40 min czarnego szlaku, który zimą prowadzi trochę inaczej to podążanie w czymś w rodzaju przemielonego zmrożonego śniegu zapadając się miejscami do kolan co wcale nie jest przyjemne zwłaszcza z plecakiem na plecach i dodatkowo to świecące prosto w nos słoneczko – przez które dzisiaj przypominam troszkę indianina .W końcu udaje nam się wdrapać na górkę i widoki, które nas tam witają są powalające – od razu zapominam o zmęczeniu i zaczyna się mała sesja fotograficzna – nie mogłam się opanować na widok tych dwóch zamarzniętych niebieskich oczek wodnych :> , przez co opóźnia się nasze dotarcie do schroniska. W schronisku tylko kilku turystów co jest miłym zaskoczeniem w porównaniu do tłumów jakie pamiętam w lecie – jednak Pani informuje nas, że to tylko chwilowe bo będzie komplet i rzeczywiście to co potem zobaczyłam tzn wieczorem chyba zapamiętam na długo – było ciężko przejść nawet do toalety żeby kogoś nie rozdeptać – wszędzie były porozkładane śpiwory.
Szybki posiłek i wyruszamy na obchód Doliny - nacieszyć oczy tymi widokami – mój wzrok od razu zatrzymuje się na trzech „małych” lawiniskach w początkowym odcinku drogi na Szpiglasową i tak mnie to jakoś paraliżuje, że potem rozglądam się dookoła czy przypadkiem coś nowego nie ma zamiaru zjechać mimo, że w tym miejscu nie ma za bardzo skąd. Na szlaku w Dolinie też przemielony zmrożony śnieg, w który zapadamy się miejscami do kolan – mnie dodatkowo udało się trafić parę razy na potoczki płynące pod tym śniegiem i wieczorem zastanawiałam się dlaczego mam przemoczone buty. Odnajdujemy cztery oczka wodne – piąte schowało się troszkę wyżej więc rezygnujemy z dotarcia do niego w zamian udajemy się zobaczyć Siklawę – no cóż w niczym nie przypomina tego pięknego wodospadu – jest prawie cała zasypana śniegiem, pod którym słychać ten szum wody, który robi niesamowite wrażenie. Wieczorem w jadalni tłumy – ledwie znajdujemy dwa wolne miejsca i oczywiście trafiamy na miłe towarzystwo czterech górołazików – dwójka jest nawet z Katowic , którzy w niedzielę wybierają się na Kozi Wierch i próbują nas namówić do wspólnej wędrówki (dzisiaj dostałam sms-a od Kuby, że zdobyli szczyt ).
Niedziela 3.04 – poranek zaczyna się przynajmniej dla mnie mało przyjemną niespodzianką – ktoś podprowadził mi śniadanko, które położyłam wieczorem na parapecie , ale na tym koniec nieprzyjemnych niespodzianek, poranek jest przepiękny: błękitne niebo i słonko tańczące po szczytach od razu poprawia mi humor. Pakujemy plecaki i ruszamy w drogę powrotną . Oczywiście zakładamy już przed schroniskiem raki i ja odstawiam mały lans w moich nówkach – muszę nauczyć się chodzić w tym żelastwie na nogach - potem jeszcze pamiątkowa fotka na zamarzniętym jeziorze czyli próba raków na lodzie. Śnieg na szlaku został troszkę zmrożony przez co trochę lepiej się idzie – ja jednak zaliczam kilka niegroźnych niekontrolowanych mini zjazdów zanim zaczynam kumać jak się chodzi w rakach i jeszcze Grzegorz udziela mi kilku rad i potem jest już super – nie wyobrażam sobie zejścia bez nich. Droga powrotna mija nam bardzo wolno bo ja nie mogę rozstać się z D5S i przeciągam na maxa moment odejścia. Ostatni popas dla duszy i ciała robimy nad szumiącym potoczkiem a potem udajemy się na parking. Przy zejściu ze szlaku rozbawia mnie do łez góral wiozący turystów do MOK-a bawiąc się w przewodnika informuje turystów na wozie, że tu w tym miejscu zaczyna się szlak do Doliny Pięciu Stawów, ale tam to można dojść tylko na pieszo (no tak właściwie to bym się z nim nie zgodziła bo co prawda on by tam nie dojechał, ale przy dobrych znajomościach wydaje mi się że można tam dojechać).
Pakujemy się do samochodu – Grzegorz odwozi mnie na dworzec i tak kończy się kolejny cudowny weekend spędzony w Tatrach.
Jutro wrzucę kilka fotek