Na urlop, w stronę Dunaju, w stronę Karpat, w stronę Morza Czarnego.

Relacje z górskich wypraw i innych wyjazdów oraz imprez forumowiczów. Ten dział jest przeznaczony dla osób, które chcą opisać swoje relacje i/lub pokazać zdjęcia ze spotkań nie będących Klubowym Zjazdem lub Górską Wycieczką Klubową.

Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy

Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Na urlop, w stronę Dunaju, w stronę Karpat, w stronę Morza Czarnego.

Post autor: Pudelek » 18 października 2021, 19:44

Wakacyjny urlop czas zacząć! Tradycyjnie kierunek południowy. Rok temu pojechaliśmy w drugiej połowie sierpnia, ponieważ naiwnie sądziłem, że miesiąc ten w czasie pandemii będzie luźniejszy, a było dokładnie odwrotnie: niektóre kraje już wtedy zaczęły się zamykać, trochę popsuło to nam plany. Tym razem postanowiłem dmuchać na zimne i ruszyliśmy w połowie lipca. Po czasie okazało się, że nie miało to większego znaczenia, lecz któż to mógł wiedzieć??

Skrót przez czeski Śląsk i potem przejazd przez Słowację, bez historii. Tradycyjnie w dniu wyjazdu pogoda jest średnia, nawet trochę padało. Mniej tradycyjnie - zamiast cisnąć autobaną aż do Bratysławy część drogi pokonałem bocznymi drogami, aby dotrzeć do Komarna. Tam jedyny postój na zakupy i przekraczamy Dunaj nowym mostem (według google.maps miał być zamknięty, ale normalnie szło z niego skorzystać).

Na Węgrzech witają mnie moje ukochane słoneczniki! Uważam, że lato bez tych roślin straciłoby znacznie ze swego uroku :).
Obrazek

Tankuję na pierwszej (Putinowskiej) stacji, gdzie mam krótkie zwarcie z jakąś starą Niemrą, której strasznie się spieszy. Zaraz potem wpadam na autostradę. Autópálya M1 jest jedną z najstarszych u Madziarów, pierwsze odcinki otwarto w latach 70. ubiegłego wieku. To widać i czuć: nawierzchnia pozostawia sporo do życzenia, a przede wszystkim posiada jedynie dwa pasy, co przy ogromnym ruchu od strony Austrii powoduje, iż nieustannie jedziemy w tłumie i nawet na lewym pasie trudno osiągnąć prędkość większą niż 100 km/h.
Obrazek

Z autostrady zjeżdżam do Felcsút. Wioska, licząca niecałe dwa tysiące mieszkańców, położona czterdzieści kilometrów na zachód od Budapesztu. Typowa ulicówka, o której nikt by nigdy nie usłyszał, gdyby nie fakt, że swoje dzieciństwo spędzał w niej Victor Orban. Miejscowość jest przykładem, jak może wyglądać polityka, gdy całe państwo stanie się własnością jednego człowieka (bo nawet nie partii) i jego przydupasów. W 2014 roku otwarto w Felcsút nowoczesny stadion piłkarski Pancho Aréna wraz z imponującym zapleczem. Osobiście nie mam nic przeciwko budowie nowych obiektów sportowych, ale mówimy o kompleksie, który kosztował ponad sześćdziesiąt milionów euro, z tego większość pochodziła z funduszy publicznych, a część od różnych spółek mniej lub bardziej powiązanych z premierem. Ilość miejsc siedzących wynosi raz tyle, ilu obywateli pomieszkuje w wiosce (niecałe cztery tysiące), a średnia ilość widzów to mniej niż pięćset osób, głównie na trybunach VIP. A gdyby takie stadiony postawić w każdej mieścinie albo chociaż w każdym powiecie? W czym inne wioski są gorsze?
Obrazek

Trzeba przyznać, że sam stadion jest ładny, zaprojektował go sam Imre Makovecz, najsłynniejszy węgierski architekt ostatniego półwiecza. Grający na nim zespół Puskás Akadémia (legendarny Ferenc Puskás nie ma z nim nic wspólnego) w wyniku fuzji stał się najpierw drugoligowcem, a potem wdarł się do pierwszej ligi. To musi być dziwne uczucie występować w drużynie, której kibicuje garstka ludzi...
Obrazek

Stadion stanął w nieprzypadkowym miejscu, gdyż kilkanaście metrów od... domu rodzinnego Victora Orbana. Dosłownie! Biała, skromna, odnowiona chałupa oddzielona od sportowych murów jedynie ulicą. Swoją drogą to ciężko mi sobie wyobrazić rezydencję, do której na weekendy wpada Jarosław Kaczyński, a która nie jest nieustannie chroniona przez policję, służby i prywatną ochronę. W Felcsút nie było żywej duszy, można wręcz dobijać się do płotu.
Obrazek

Stadion to nie wszystko. Węgierski premier, jak wielu dużych chłopców, lubi również kolej i postanowił podarować taką swemu matecznikowi. W tym celu wykorzystał ślad nieczynnej linii, na której położono tory wąskotorówki. I tu także napiszę, że absolutnie jestem za rozbudową transportu kolejowego, ale diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach! Wąskotorówka Felcsúti kisvasút liczy sobie sześć kilometrów i składają się na nią trzy stacje: przy stadionie, w wiosce oraz w sąsiednim Alcsútdoboz, skąd pochodził ojciec Orbana. Rząd uznał inwestycję za priorytetową w skali kraju i oprócz środków państwowych przekazał na nią dwa miliony euro z funduszy unijnych. Oficjalnie zakładano, że będzie ona nie tylko atrakcją turystyczną, ale posłuży również jako środek transportu dla okolicy i korzystać z niej będzie siedem tysięcy osób dziennie. W rzeczywistości obłożenie wynosi od 30 do 110 pasażerów na dzień, a przez wiele dni nie jeździ nią nikt, więc generuje nieustanne straty. Co prawda zapowiadano, że zostanie ona przedłużona do dworca w Bicske, gdzie można się przesiąść na pociągi do Budapesztu, ale na zapowiedziach się skończyło.
Oczywiście wąskotorówkę krytykuje węgierska opozycja, dostało się także Unii Europejskiej, która jak zwykle nie kontroluje, na co są wydawane przekazywane przez nią pieniądze (dziwnym przypadkiem politykom antyunijnym zupełnie nie przeszkadza korzystanie z unijnej, skażonej kasy ;)). Według złośliwych opinii linia służy jedynie jako dojazd na mecze i z powrotem, kiedy z pewnych powodów nie można skorzystać z samochodu.
Obrazek

Podjeżdżam pod odnowiony dworzec w Felcsút. Cisza, spokój, słyszę gdakanie kur z pobliskiego gospodarstwa. Na peronie działa lodziarnia, pod parasolem siedzi jeden znudzony facet. Zaglądam na rozkład, ale musiałbym spędzić tu zbyt dużo czasu, aby doczekać się przyjazdu pociągu.
Dodam, że premier planował jeszcze budowę w wiosce lotniska, ale z tego na razie nic nie wynikło.
Obrazek

Opuszczamy matecznik Orbana, przejeżdżamy nad M1, gdzie już zaczyna tworzyć się korek. To co będzie w Budapeszcie??
Obrazek

Na mapie mam zaznaczone ruiny w lesie tuż za autostradą. Parkuję na klepisku i uderzam między drzewa. Po kilku minutach wędrówki trafiam na marniejące resztki dawnej posiadłości astronoma-matematyka nazywającego się Károly Nagy. Przeniósł się on do Bicske tuż przed rewolucją węgierską, ale pomieszkał krótko, gdyż po upadku powstania emigrował. Pozostały po nim ruiny pałacu, obserwatorium oraz mauzoleum. Te ostatnie jest w najlepszym stanie, obserwatorium ledwo stoi, a pałacu nawet nie udało mi się w gąszczu znaleźć.
Obrazek

Po kilku kilometrach zajeżdżamy do miasteczka Zsámbék (niem. Schambek). Słynie one przede wszystkim z ruin romańsko-gotyckiego kościoła, należącego kiedyś do norbertanów.
Obrazek

Świątynię wzniesiono w XIII wieku. Przetrwała zawieruchy historii, przetrwała 145 lat okupacji tureckiej, ale w 1763 roku zniszczyło ją trzęsienie ziemi. Z jakiegoś powodu nie zdecydowano się na odbudowę, dodatkowo niemieccy osadnicy, przybyli w ten rejon po przegnaniu Turków, pozyskiwali z ruin kamień jako budulec do swoich gospodarstw.
Wejście na teren kościoła jest płatne, ale ponieważ wszystko doskonale widać zza płotu, więc ograniczamy się do obserwacji na odległość.
Obrazek
Obrazek

Pomnik samotnego czerwonoarmisty. Zgodnie z obecną modą dołożono do niego tabliczkę sugerującą, iż nie był Sowietą, ale Ukraińcem. Ciekawe, czy w ogóle takim się czuł, czy rodzina wie lepiej?
Obrazek

Zsámbék posiada więcej zabytków: pamiątką po Turkach są ruiny łaźni, służące dzisiaj jako fontanna. Kawałek dalej stoi barokowy kościół z obeliskiem Trianon.
Obrazek
Obrazek

Zsámbék to modelowy przykład niedużego, węgierskiego miasteczka: jakiś sklep, winiarnia, knajpa, trochę świętych figur i zmęczone upływem czasu budynki.
Obrazek

Wracamy na autostradę. Korek się rozwiązał, ale przed nami Budapeszt i wiem, że od pewnego czasu tworzą się gigantyczne zatory na wiecznie niedokończonej obwodnicy, a powodem jest remont mostu na Dunaju. Nie bardzo jest go jak minąć - objazd w kierunku północnym oznacza wizytę w samym centrum stolicy, a na południu najbliższa przeprawa nad rzeką oddalona jest o kilkadziesiąt kilometrów! Można tylko minimalizować straty czasowe, próbując objechać najbardziej zatłoczone odcinki.
Na razie na drodze panuje względny spokój, choć po wjeździe na obwodnicę widzę na wyświetlaczach informacje o korku. No dobra, ale w którym momencie on się zaczyna, gdzie zjechać? Oczywiście trafiłem na niego zaraz po minięciu zjazdu, dosłownie po dwustu metrach od miejsca, w którym mogłem opuścić obwodnicę! Gdyby zaczął się on ciut wcześniej, to udałoby mi się odbić, a tak... szlag!
Obrazek

Zauważam, że wokół mnie sama auta na zagranicznych blachach! W korku stoją tylko cudzoziemcy, Węgrzy wiedzieli, gdzie zjechać... No nic, trzeba zacisnąć zęby i zwieracze, bardzo powolutku posuwamy się do przodu.
Po siedmiu kilometrach i trzydziestu minutach docieram do kolejnego zjazdu i w ten sposób, chcąc nie chcąc, zaliczam teren zabudowany węgierskiej stolicy.
Obrazek

Boczne drogi, kilka rond, kilka świateł i w sumie po niecałej godzinie przekraczam w końcu Dunaj remontowanym mostem. A za nim jakby inny świat: ruch błyskawicznie się rozładowuje, chmury się kończą i robi się piękna pogoda.
Z M0 skręcam na krótką M31, a potem wbijam na M3 prowadzącą w kierunku wschodnim. Tutaj samochodów jest dziesięć razy mniej niż pod Budapesztem.
Co jakiś czas pojawiają się tablice informujące o parkingu lub stacji benzynowej, na większości z nich znajduje się czerwona nalepka z napisem "Not for transit".
Obrazek

Pierwszego września ubiegłego roku Orban przygotował dla swoich poddanych niespodziankę i de facto zamknął granice dla cudzoziemców. Przyjazd na Węgry stał się możliwy tylko w wyjątkowych sytuacjach, turystyka do nich nie należała. Gorzej niż za komuny. Oficjalny powód to oczywiście koronawirus, choć ten nie chciał się dostosować do życzeń premiera i nic sobie nie robił z zamkniętych granic, zaliczając kolejne fale i spadki. Jeśli ktoś w tym czasie chciał przejechać przez Węgry udając się do innego kraju, to mógł to zrobić korzystając jedynie z wybranych "korytarzy tranzytowych" i zatrzymywać się na kilku wyznaczonych stacjach oznaczonych nalepkami "For transit". Wypisz wymaluj jak w Niemieckiej Republice Demokratycznej, gdzie funkcjonowały "korytarze tranzytowe" pomiędzy RFN-em a Berlinem Zachodnim.
Pod koniec czerwca tego roku Orban znowu wszystkich zaskoczył i nie dość, że łaskawie otworzył granice, to jeszcze zniósł niemal wszystkie ograniczenia pandemiczne. Od państwa odgrodzonego od wszystkich pandemicznymi przepisami przeszedł do awangardy "powrotu do normalności". Czerwone nalepki jednak zostały. Może na wszelki wypadek na przyszłość? A może dla Ukraińców, ponieważ wjeżdżając od tamtej strony nadal obowiązują ograniczenia. W każdym razie masa turystów z Polski widząc ten czerwony kolor nadal była przekonana, że u Węgrów obowiązują jakieś "korytarze", w czym zresztą utwierdzała ich polska ambasada (nie wiem, czy to pokłosie dobrej zmiany, czy tam zawsze pracowali tacy niekompetentni ludzie?). W efekcie trudno było spotkać gdzieś na uboczu samochód na polskich blachach, nad czym bynajmniej nie ubolewałem ;). Tak na marginesie to niektóre kible na parkingach nie nadawały się nie tylko nie dla tranzytu, ale dla nikogo, kto nie chciał się uświnić...
Obrazek

Połykamy kilometr za kilometrem, popołudnie stopniowo zmienia się w wieczór. Zmieniamy autostradę na M35, którą od niedawna można dojechać aż do granicy rumuńskiej. To już nie tak daleko, ale zostawimy sobie ją na jutro, gdyż dzisiaj czeka na nas Debreczyn.
Obrazek

Debreczyn jest drugim największym miastem na Węgrzech, lecz to nie ma znaczenia, gdyż dla Madziarów wszystko poza stolicą jest prowincją i wsią ;). Wieczorny ruch uliczny bynajmniej wioski nie przypomina, choć akurat okolica naszego noclegu nie przytłacza ilością aut.
Obrazek

W pensjonacie przyjmuje nas starsza kobieta, która nie zna żadnego innego języka niż węgierski. Ba, nie zna nawet pojedynczych słów w innym języku (oczywiście na stronie rezerwacyjnej zapewniali, że znają angielski :D). Międzynarodową mową ciała i dźwięków udaje nam się porozumieć, więc po szybkim wrzuceniu bagaży do pokoju można się udać do restauracji, znajdującej się na parterze budynku. Liczyłem na konsumpcję jakiegoś gulaszu albo czegoś podobnego, a musieliśmy się zadowolić fit-sałatką i eko-burgerem, bo taki profil obowiązywał w lokalu :D. Na szczęście piwo mieli węgierskie... Muszę jednak przyznać, że jedzenie smakowało i porządnie napełniło brzuchy.
Obrazek

Na główny plac miasta mamy niedaleko, grzechem byłoby nie skoczyć na wieczorny spacer. Miasto tętni życiem, po ulicach kręcą się wypite dziewczyny z balonikami i zaczepiają kierowców. A my korzystamy zatem z okazji i zaliczamy spelunkę.
Obrazek

Współczesny pomnik świętego Stefana oraz drzewa sadzone w donicach.
Obrazek
Obrazek

Niedzielny poranek wita ciepłem i słońcem, więc idę na samotną przechadzkę, przy okazji wypatrujac piekarni. Na pobliskim skrzyżowaniu fotografuję kościół ewangelicki. Widziałem go już kilka razy, kiedy przejeżdżałem przez miasto, gdyż sąsiednie drogi to przelotówki.
Obrazek

Rzędy niskich domków to ponoć dawna dzielnica biedoty. Są ciągle używane i pierwsze wrażenie po obserwacji mieszkańców było takie, że nadal nie weszli do klasy średniej.
Obrazek

Wysokie bloki, a zaraz potem zupełne przeciwieństwo.
Obrazek
Obrazek

Skryta w cieniu spelunka, w której raczyliśmy się wieczornym piwem. Mimo wczesnej pory już siedzą w niej tambylcy.
Obrazek

Wschodnie Węgry to bastion protestantów, a konkretnie kalwinów. Ten odłam chrześcijaństwa bywa uważany za najbardziej patriotyczny i narodowy, w przeciwieństwie do katolicyzmu, którego hierarchia przez całe stulecia świetnie dogadywała się z Habsburgami. Debreczyn stał się całkowicie protestancki w XVII wieku, nazywano go "kalwińskim Rzymem". Dziś ewangelikami jest około jednej trzeciej mieszkańców miasta, co może nie brzmi imponująco, ale Węgrzy są narodem znacznie bardziej sekularyzowanym niż Polacy (przynajmniej statystycznie). Ich duma to Wielki Kościół Ewangelicki stojący na głównym placu, największa świątynia protestancka w kraju.
Obrazek

Chciałem zajrzeć do środka, ale akurat odbywało się nabożeństwo, więc odpuściłem. Odwracam się do tyłu - pokryta rusztowaniami wieża starszego Małego Kościoła Ewangelickiego.
Obrazek

Obowiązkowy pomnik Kossutha (w okresie rewolucji węgierskiej Debreczyn przez krótki moment pełnił rolę stolicy kraju, po zajęciu Pesztu i Budy przez Austriaków).
Obrazek

Ładna fontanna "millenijna" z 2001 roku, ale co innego okazało się ważniejsze: w tle widać secesyjny hotel "Aranybika" ("Złoty byk"), najbardziej znany w mieście i jeden z najsłynniejszych na Węgrzech (choć tylko czterogwiazdkowy). Mniejsza z politykami i artystami, którzy spędzali w nim czas, ale to prawdopodobnie właśnie w nim ponad czterdzieści lat temu nocowali moi rodzice podczas podróży poślubnej! :) Podobnie jak kiedyś w Szwecji, tak i tym razem wędruję po śladach rodzinnych historii. Mama i tata planowali wówczas odwiedzić Rumunię (kupili nawet leje), lecz z jakiś powodów do kraju Słońca Karpat nie dotarli.
Obrazek

Główny plac miasta - Kossuth tér - wydaje się jeszcze tkwić w oparach wieczoru i nocy. Ludzi prawie nie widać, a jedyny hałas wywołuje przejeżdżający z rzadka tramwaj. Jednym z nielicznych przechodniów był nieświeży facet, proszący o podanie godziny. Przy okazji przedstawił się jako Janos Bogas albo Bugaj (jeśli Bugaj, to może krewny mojego kumpla ze Śląska :D)
Obrazek

Idę przejść się jeszcze kawałek pomiędzy rzędami zabytkowych budynków. W jednym z nich przebywał w 1714 roku Karol XII, wracający z Konstantynopola do rodzinnej Szwecji.
Obrazek
Obrazek

Nowe obiekty to chyba jakieś sądy.
Obrazek

Debreczyńskie chodniki i ulice są elegancko uzupełnione ścieżkami dla rowerzystów. Najwyraźniej Orban nie uznał cyklistów za część wrogiego lobby.
Obrazek

Z ciekawostek, które rzuciły mi się w oko: tzw. brama siedmiogrodzka (seklerska) jako wejście do pizzerii oraz mozaika blisko mego pensjonatu, umieszczona na ścianie uniwersyteckiego Wydziału Inżynierii.
Obrazek
Obrazek

Do końca Wielkiej Wojny Debreczyn leżał w centralnej części Węgier, potem nagle stał się miejscowością przygraniczną. Mogło być jeszcze gorzej, gdyż apetyty Rumunów (którzy wojnę na polach bitew przegrali sromotnie) sięgały dalej na zachód aż do Cisy, a w tej okolicy nawet dzisiejsze przedmieścia Debreczyna mogły już być podległe władzy Bukaresztu. Ostatecznie granicę wytyczono tak, że biegnie około trzydziestu kilometrów na wschód od miasta. Do przejścia prowadzi prosta droga z jedną większą mieściną - Vámospércs. A w niej modne, kolorowe parasole.
Obrazek
Obrazek

Przejście Nyírábrány/Valea lui Mihai jest z gatunku tych mniej obleganych, więc nie spędzimy na nim zbyt dużo czasu, konkretnie nieco ponad dziesięć minut. Byłoby jeszcze szybciej, gdyby nie nadgorliwość funkcjonariuszy: Węgier przeglądał dokładnie wszystkie dokumenty, tradycyjnie zajrzał do bagażnika, a Rumun zniknął z papierami na prawie pięć minut. Skandal.
Obrazek
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Na urlop, w stronę Dunaju, w stronę Karpat, w stronę Morza Czarnego.

Post autor: Pudelek » 26 października 2021, 20:18

Przestawiamy zegarek godzinę do przodu.
Obrazek

Gdy kawałek za granicą zatrzymałem się, aby sprawdzić mapę, z lasu wyszedł jakiś zarośnięty facet. Z łamańca romańsko-słowiańsko-ugrofińskiego dowiedziałem się, że skończyła mu się benzyna i chce podjechać do miasta, aby napełnić nią plastikową butelkę. Okłamałem go, że nie rozumiem. Nie budził zaufania - niezbyt czysty na ciele, w brudnym ubraniu i z gębą przypominającą recydywistę. Niestety - i piszę to jako częsty użytkownik autostopu - ale wygląd często torpeduje możliwość podwózki i tak było tym razem.

Pierwsza miejscowość po rumuńskiej stronie to Valea lui Mihal (Érmihályfalva), miasteczko zamieszkałe głównie przez Węgrów. To w niej przed jedenastoma laty po raz pierwszy postawiłem nogę na rumuńskiej ziemi, kiedy wyszedłem z pociągu. Pamiętam zaniedbany dworzec, tragiczny kibel i uśmiechniętą panią kasjerkę, która przyniosła mi... miskę z wodą, abym mógł umyć ręce! Kwintesencja rumuńskich klimatów! W tym roku tylko przez nią przejeżdżamy.
Obrazek

Początkowo drogi są bardzo dobrej jakości, potem - po zjeździe na boczne - asfalt staje się pofałdowany i mocno poklejony, lecz nie ma tragedii. Od Marghity ponownie nawierzchnia przypomina płaski stół.
Zastanawiam się, które słoneczniki są ładniejsze? Rumuńskie czy węgierskie? Albo słowackie? :D A może wszystkie tak samo cieszą oko, bo w końcu wszystkie rosną na dawnych Wielkich Węgrzech?
Obrazek

Suniemy przed siebie bez większego pośpiechu. Rumuńskie szosy pełne są idiotycznych ograniczeń prędkości, obszarów zabudowanych w polach i lasach, ale prawie nikt ich nie przestrzega. Zastanawiam się, jak oni są w stanie spiąć budżet państwa, skoro nie ma polowania na kierowców?
Obrazek

Czasem zatrzymam się na chwilę, aby uwiecznić jakiś regionalny folklor. Na pierwszym zdjęciu pomnik wojenny w Ip (po węgiersku Ipp) upamiętniający ofiary masakry z września 1940 roku. Armia węgierska wkraczając w ten rejon po II arbitrażu wiedeńskim zabiła ponad 150 miejscowych Rumunów, prawdopodobnie przy pomocy ich przeważnie węgierskich sąsiadów. Pretekstem była śmierć dwóch madziarskich żołnierzy, choć ponieśli ją w wyniku niewłaściwego przechowywania granatów.
Obrazek

Na drugim zdjęciu dworzec autobusowy w Șimleu Silvaniei (węg. Szilágysomlyó).
Obrazek

Krajobraz zaczyna się zmieniać: Wielką Nizinę Węgierską (Rumuni tę część nazywają Niziną Cisy) zastępują Góry Zachodniorumuńskie (Munții Apuseni), czyli Karpaty - na razie jeszcze niezbyt imponujące metrażem, ale różnicę zaczyna być widać.
Obrazek

Dłuższy postój czeka nas w okolicach Zalău (węg. Zilah, niem. Zillenmarkt), za którym auto będzie musiało się trochę powspinać, gdyż trzeba osiągnąć jeden z niższych szczytów Gór Meseș (Munții Meseșului, Meszes-hegység). Na wysokości prawie pół tysiąca metrów w 106 roku n.e. Rzymianie wznieśli obóz wojskowy, mający chronić przeprawy przez Karpaty podczas prowadzonej wówczas wojny z Dakami. W kolejnych dekadach obóz stopniowo się rozbudowywał, wyrosła obok niego także osada cywilna, która w pewnym momencie razem z obozem otrzymała status miasta i jako Porolissum stała się stolicą prowincji. Współżycie rzymsko-dackie raczej przebiegało spokojnie i pokojowo, a miejscowi zaczęli się intensywnie romanizować.
Obrazek

Teren po Porolissum to jedno z największych stanowisk archeologicznych w Rumunii, ale, moim zdaniem, z punktu widzenia obcowania z historią rozczarowanie! Pozostałości rzymskich prawie nie zobaczymy, gdyż spoczywają w ziemi, a na powierzchni obudowano je współczesnymi elementami. W niektórych przypadkach nawet do tego się nie posunięto i po odkryciu po prostu zasypano je z powrotem, zwłaszcza, jeśli odnaleziono mozaiki. W efekcie chodzimy sobie po nagrzanej od słońca polanie i przyglądamy się trawie, z której wystają położone niedawno kamienie i prawie nowe kolumny, a na pocieszenie zostaje przeczytanie tablicy informacyjnej opisującej, co mogło się tam znajdować. Mi zawsze bardzo brakuje w takich miejscach zaznaczenia poziomu, do którego sięga oryginalny budulec, lecz tu prawdopodobnie nie byłoby co zaznaczać.
Obrazek
Obrazek

Być może lepiej wyglądają ruiny amfiteatru, które z powodu jakiegoś zagapienia przeoczyliśmy. Ze współczesności robi wrażenie zrekonstruowany fragment mury wraz z bramą Porta Praetoria.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Autentyczna jest zapewne droga rzymska oraz dwa sarkofagi, wykopane kilka lat temu.
Obrazek
Obrazek

Niewątpliwie ładne są również widoki na wszystkie strony otaczającego górę świata.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Nie uważam spędzonego tu czasu za stracony, lecz spodziewałem się czegoś więcej. Wstęp do ruin jest płatny (drobna suma).
Obrazek

Kolejne kilometry to powrót do główniejszej drogi, a następnie do jeszcze bardziej głównej. Na jednym ze skrzyżowań - w wiosce Creaka (Karika) - trafiamy na drewnianą cerkiew. Pasowała by mi raczej do Maramureszu.
Obrazek

Oprócz krajobrazu zmieniają się także krainy historyczne: od wczoraj przebywaliśmy w Kriszanie (stolicą węgierskiej części jest Debreczyn), a teraz wjeżdżamy do mojego ulubionego Siedmiogrodu i to od razu do jego stolicy, czyli Klużu (rum. Cluj, węg. Kolozsvár, niem. Klausenburg). Owa stołeczność jest nieformalna, choć w przeszłości Kluż był oficjalną stolicą Wielkiego Księstwa Siedmiogrodu. Jako, że współcześnie to drugie pod względem zaludnienia miasto Rumunii, więc nie dziwią mnie korki nawet w niedzielne popołudnie, zwłaszcza, że układ drogowy jest zazwyczaj w takich przypadkach beznadziejny.
Obrazek

Po raz pierwszy na wyjeździe odpalam nawigację, gdyż chciałem zatankować, a nigdzie nie widać stacji benzynowej. GPS znajduje taką na osiedlu, nie miałbym szans samodzielnie na nią trafić. Potem bezbłędnie prowadzi nas do miejsca noclegowego położonego w okolicy pełnej krętych, stromych i jednokierunkowych uliczek - tam dojechałbym bez pomocy, ale zależy nam na czasie, aby przed zmrokiem jeszcze trochę pozwiedzać.

Dzielnica, w której śpimy, to jakiś sektor szpitalny - co chwilę mijamy jakąś placówkę służby zdrowia, klinikę, nieustannie kursują karetki. I leży na wzgórzu, do centrum trzeba będzie zejść w dół.
Obrazek
Obrazek

Po pewnych perturbacjach związanych z samochodem (jak idiota zablokowałem sobie kierownicę i dopiero po konsultacjach telefonicznych udało się ją przywrócić do życia, choć miałem wrażenie, że prawie ją złamałem) maszerujemy na starówkę.
Obrazek

Historia Kluża, podobnie jak wielu rumuńskich miast, zaczyna się w czasach rzymskich - Imperium założyło w tym miejscu obóz Napoca, następnie podniesiony do rangi miasta i stolicy własnej prowincji. Po opuszczeniu Dacji przez Rzymian osadnictwo zanikło na prawie siedem stuleci. Dopiero w X wieku pojawili się tu Węgrzy i wznieśli opactwo oraz zamek. Wszystko zniszczyli Tatarzy, a nową osadę, początek dzisiejszego Klużu, wybudowali w XIII wieku koloniści sascy. Jej dzieje to dzieje całego Siedmiogrodu - Królestwo Węgier, podbój turecki, autonomiczne Księstwo Siedmiogrodu podczas trwania którego nastąpił dynamiczny rozwój. W okresie rozwoju nacjonalizmów Kluż stał się areną walk Rumunów o swoje prawa polityczne, samo miasto było jednak w przytłaczającej większości zamieszkałe przez Madziarów (ostatni habsburski spis wykazał ponad 80% tej narodowości). Mimo to w wyniku traktatu w Trianon włączono go do Rumunii, z krótką przerwą na lata II wojny światowej.
Współcześnie stosunki demograficzne są niemal dokładnym lustrzanym odbiciem tych sprzed stu lat - cztery piąte mieszkańców to Rumunii, Węgrów jest kilkanaście procent, co i tak daje kilkadziesiąt tysięcy osób. Na ulicach węgierskość daje się zauważyć, działają węgierskie instytucje kulturalne i naukowe. Z kolei Sasów - potomków założycieli średniowiecznego Kluża - została garstka.
W 1974 roku komuniści dodali to rumuńskiej nazwy drugi człon - "Napoca", więc oficjalnie istnieje Cluj-Napoca. Nicolae Ceaușescu nawiązał do rzymskiej przeszłości i chciał w ten sposób dogryźć Węgrom, gdyż wówczas obowiązywała teoria, iż Rumunii pochodzą od zromanizowanych Daków albo wręcz Rzymian. Ma ona tyle wspólnego z rzeczywistością, co wiara w Wielką Lechię i pochodzenie szlachty polskiej od starożytnych Sarmatów. Dzisiaj wiadomo (przynajmniej poza Rumunią), że naród rumuński to mieszanina wielu genów, a najwięcej znajdziemy w nich słowiańskich. Węgrzy mogą zatem podejść do "Napoki" ze spokojem, bo w żaden sposób nie zmienia ona faktu, iż Kluż stał się rumuński dopiero niedawno. W normalnym, nieoficjalnym użyciu Kluż-Napoka/Cluj-Napoca praktycznie nie jest stosowany, więc i ja będę się posługiwał historyczną, krótką nazwą ;).

Serce Kluża bije na Piața Unirii (placu Unii), a w czasach węgierskich Fő tér (Główny plac). Wznosi się na nim wielki gotycki kościół pod wezwaniem świętego Michała. Niestety, aktualnie remontowany, więc do środka nie zajrzymy.
Obrazek

Druga spora konstrukcja to pomnik króla Macieja Korwina - węgierski monarcha urodził się w Klużu. Dzieło to jest dobrym obrazem wzajemnych relacji węgiersko-rumuńskich.
Obrazek

Odsłonięto go w 1902 roku i już wówczas pojawiły się zgrzyty z niektórymi elementami kompozycji, a delegacji Rumunów w ogóle nie zaproszono na inaugurację. Po przejęciu władzy przez Bukareszt pomnik chciano zburzyć albo przenieść, skończyło się ściągnięciu królewskiego herbu i na dodaniu nowej tablicy, sugerującej, że monarchą był kiepskim, bo opuścili i pokonali go właśni poddani, a generalnie był z pochodzenia Rumunem. Gdy Kluż na krótko wrócił do Węgrów, ci przywrócili stan oryginalny, po czym w 1945 roku na rozkaz komunistów na cokole umieszczono neutralny napis "MATHIAS REX". Względny spokój panował do zmiany ustroju na demokratyczny, kiedy to burmistrzem Klużu został rumuński nacjonalista. Znowu kazał przymocować drażniącą Węgrów tablicę z okresu międzywojennego, próbował również całkowicie usunąć pomnik pod pretekstem prowadzonych na placu badań archeologicznych. Po tym jak stracił stanowisko konflikt został wyciszony, a dziesięć lat temu Maciej Korwin doczekał się kompleksowej renowacji. Pamiątką po burmistrzu-nacjonaliście są skromne ruiny Napoki, których przez brudne szkło praktycznie nie widać.
Obrazek

Bulevardul Eroilor (dawniej Deák Ferenc utca), biegnąca na południe od głównego placu ulica pełna kolorowych kamienic. Pomarańczowy kościół należy do grekokatolików.
Obrazek

Pomnik Wilczycy Kapitolińskiej, symbolizującej więź Rumunów z Rzymianami. Wieź ta jest pobożnym rumuńskim życzeniem, gdyż - tak jak pisałem wyżej - Rumunii nie są bezpośrednimi potomkami ludności żyjącej na tym terenie dwa tysiące lat temu. Oczywiście jakiś niewielki procent antycznych genów może znaleźć się w rumuńskiej krwi, ale nie ma żadnych dowodów na istnienie ciągłości osadniczej dacko-rzymsko-rumuńskiej. Po ewakuacji rzymskich garnizonów w końcu III wieku nastąpiło tzw. "mroczne tysiąclecie", kiedy próżno szukać wieści o mieszkańcach tych ziem (z wyjątkiem Siedmiogrodu, w którym od średniowiecza osiedlali się Węgrzy i Niemcy, przodkowie Rumunów przybyli dopiero po nich). Teoria o rzymskim pochodzeniu pojawiła się w szerszej świadomości w 18. stuleciu i była propagowana przez księży greckokatolickich, próbujących w okresie Oświecenia stworzyć podstawy nowego narodu rumuńskiego. A każdy naród potrzebuje własnych mitów, potrzebuje także uzasadnić obecność w danym miejscu - w przypadku Transylwanii dochodził do tego konflikt z Węgrami o to, "kto był pierwszy". W XIX wieku tworzenie nowoczesnego narodu przyspieszyło, dokonano romanizacji języka (przedtem traktowanego jako mowę słowiańską) i zaczęto wbijać ludziom do głów, że są prapraprawnukami Imperium Romanum. Stąd też Wilczyce w rumuńskich miastach, czasem będące prezentem od Włochów z okresu międzywojennego.
Obrazek

Kawałek dalej przy szerokim placu wznosi się kilka istotnych budynków. Pomarańczowy eklektyczny gmach to siedziba opery - do 1919 węgierskiej, a następnie rumuńskiej (węgierską wyeksportowano do mniej reprezentacyjnej lokalizacji). Za nią ciągnie się różowy "Pałac Sprawiedliwości".
Obrazek

Na przeciwko opery strzela w niebo potężny prawosławny sobór katedralny Zaśnięcia Matki Bożej. Powstał na przełomie lat 20. i 30. ubiegłego wieku w ramach polityki romanizacji nowych prowincji.
Obrazek

W tamtym czasie prawosławni stanowili niewiele więcej niż dziesięć procent mieszkańców, nie było więc potrzeby wznoszenia aż tak dużej świątyni, lecz chodziło o pokazanie, kto teraz rządzi w mieście. W ceremonii otwarcia uczestniczył król Karol II wraz z następcą tronu Michałem.
Obrazek

Trafiam na nabożeństwo, wiec znowu nie wejdę do środka z aparatem. Skupiam się na równie potężnym pomniku stojącym przed cerkwią - długo zastanawiałem się, co autor miał na myśli? Na jego szczycie macha ręką Avram Iancu, działacz narodowy z XIX wieku, tylko po co mu trąby??
Obrazek

To zapewne przypadek, że w europejskich krajach bogatych i rozwiniętych świątynie zamyka się albo zmienia ich funkcję na bardziej pożyteczną (nie dotyczy to oczywiście meczetów). Kraje biedniejsze i wstające z kolan nieustannie wznoszą nowe, krajobraz wiecznie jest nienasycony kościołami, na które zawsze znajdą się pieniądze. Nie inaczej jest w Rumunii - kilkaset metrów od prawosławnej katedry trwa budowa katedry greckokatolickiej. Trzeba przyznać, że mają rozmach.
Obrazek

Nowe często sąsiaduje ze starym - tuż obok oglądam zachowany fragment murów miejskich wraz z basztą, pochodzących z XV wieku.
Obrazek

"Besarabia to Rumunia" czyli tutejsza wersja napisów "Lwów jest polski" albo "Danzig ist deutsch".
Obrazek

Na obiado-kolację siadamy w restauracji, gdzie część stolików postawiono w bramie kamienicy. Na stole ląduje tradycyjna ciorbă de burtă oraz całkiem smaczne sarmale cu ciuperci, czyli miejscowe gołąbki z kapustą. Wokół nas latają natarczywe wróblopodobne ptaki, chyba nie jadły od tygodnia. Z ziemi nie chciały żreć, za to bardzo chętnie zaglądały na stół :D.
Obrazek
Obrazek

Słońce zaszło, ale ulice i place nie zamierzają się wyludniać.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Podczas powrotu na nocleg ciemne niebo kilka razy przeszyła błyskawica. Może to znak na dobrą pogodę? Nie sprawdzałem dziś prognozy, nie wiem co zapowiadali... Ledwie usiedliśmy na tarasie z piwem i książką, a zaczęło kropić. Może zaraz przestanie? - pomyślałem chowając się pod zadaszeniem bujanej kanapy. Fakt, kropić przestało, a zaczęło się oberwanie chmury, do którego zaraz potem doszedł grad. Nasz pokój był na poddaszu, więc w okno na dachu przez dobre pół godziny waliły zamarznięte kule wielkości piłek do ping-ponga.
- Jeśli samochód wytrzyma te bombardowanie, to będzie cud - stwierdziłem. Grad rąbie dalej, ściana wody nie ustępuje. Na korytarzach gasną światła. Wreszcie po godzinie się uspokaja... Wybiegam na ulicę - między chodnikami płynie rzeka sięgająca kostek, ale auto szczęśliwe nie odniosło żadnych obrażeń. W dolnych częściach Klużu nie skończyło się tak szczęśliwie, natura przewracała drzewa, niszczyła zaparkowane pod nimi pojazdy, trochę miejsc zalało. Gwałtowność opadów była na tyle intensywna, że jeszcze przed północną mówiono o nich w wiadomościach.
Obrazek

To nie był koniec niemiłych niespodzianek szykowanych przez Kluż: po zablokowaniu kierownicy i ulewie, w poniedziałek rano okazało się, że Teresę straszliwie boli ząb albo i dwa, bo dokładnie nie szło tego stwierdzić! Kolejne tabletki niewiele pomagają. Zacząłem szybko szukać w internecie jakiegoś gabinetu dentystycznego, gdzie można by się dogadać po angielsku, w końcu to drugie po stolicy miasto w kraju! Ale psinco... Co prawda wyświetliło się sporo dentystów, niektórzy nawet w naszej dzielnicy szpitalnej, ale nic w English! Co robić, wracać na Śląsk do sprawdzonego lekarza?? Zmarnować resztę wyjazdu? Z takim bólem i tak się nie da normalnie funkcjonować...
Na szczęście po iluś tam tabletkach zęby trochę się uspokajają, a ja ponownie ruszam do centrum - raz, aby wymienić walutę, a dwa, żeby jeszcze zobaczyć kilka miejsc. Na wszelki wypadek wolę sycić się Rumunią ile się da...

Główny plac jeszcze śpi.
Obrazek

Rumuńską odpowiedzią na pomnik Macieja Korwina jest pomnik hospodara Michała Walecznego. Postać symboliczna, bo zdołał po raz pierwszy w historii połączyć pod jednym berłem główne ziemie składające się na dzisiejszą Rumunię: Wołoszczyznę, Mołdawię i Siedmiogród. Co prawda udało mu się to tylko na rok (dokładnie był to rok 1600), bo potem wystąpili przeciwko niemu właściwie wszyscy, zarówno przeciwnicy zewnętrzni i jak wewnętrzni, ale pamięć o nim była jednym z fundamentów tworzenia samodzielnego państwa. Kompozycja rzeźbiarska powstała w 1976 roku, więc ma zupełnie inny styl niż secesyjna formacja węgierskiego monarchy.
Obrazek

Zachodzę nad Mały Szamosz (Someşul Mic), dopływ Cisy. Nad brzegami stoi trochę zaniedbanych budynków, na jednym z nich dostrzegam pozacierane węgierskie napisy.
Obrazek
Obrazek

To jest chyba współczesny węgierski teatr i opera - od zadu.
Obrazek

Pokłosie wieczornej ulewy: dywany z liści oraz zwalony przystanek autobusowy.
Obrazek
Obrazek

Żelazną kładką dla pieszych wracam na południowy brzeg rzeki, gdzie obok Parku Centralnego ustawiono kilka pomników. Wielki w kolorze białym upamiętnia ofiary reżimu komunistycznego (w grudniu 1989 zginęło w Klużu co najmniej 26 osób), mniejszy w kolorze czarnym Żydów - w 1944 roku Węgrzy zamknęli ich w getcie, a potem wywieźli do Auschwitz, w sumie kilkanaście tysięcy.
Obrazek
Obrazek

Na Piaţa Muzeului udaje mi się w końcu wejść do świątyni - kościoła franciszkanów pochodzącego z XIII wieku. Przed stuleciem Kluż był bardzo wymieszany religijnie - jedną czwartą stanowili wierni kościoła kalwińskiego, potem odpowiednio grekokatolicy, katolicy rzymscy, żydzi, prawosławni, luteranie i unitarianie. Dziś dominują prawosławni, ale przedstawiciele innych wyznać nadal są obecni (dla przykładu Siedmiogród to największe skupisko unitarian w Europie).
Obrazek

Niedaleko kościoła znajduje się jeden z najstarszych domów w mieście - gotycki, datowany na XV wiek. To w nim w 1443 roku miał się urodzić Maciej Korwin. Według tablicy z opisem w języku rumuńskim i angielskim monarcha był Rumunem. Zastanawiam się, gdzie przebiegają granice śmieszności przy tworzeniu nowej historii?
Obrazek

Otwarto kantor, więc wymieniam walutę i wracam na pokoje. Na szczęście ból w zębach trochę odpuścił, więc na razie nie ma mowy o kończeniu wyjazdu, tylko o szykowaniu się do dalszej drogi!
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Na urlop, w stronę Dunaju, w stronę Karpat, w stronę Morza Czarnego.

Post autor: Pudelek » 03 listopada 2021, 16:00

Turda (węg. Torda, niem. Thorenburg) to miasto położone w pobliżu Klużu. Posiada ruiny rzymskiego miasta, starówkę z ewangelickim kościołem warownym, kilka innych zabytkowych świątyń, nieczynny stary browar i kopię Wilczycy Kapitolińskiej, ale - bądźmy szczerzy - turyści odwiedzają ją tylko z jednego powodu, który zwie się Salina Turda (węg. Tordai sóbánya, niem. Salzbergwerk Thorenburg). Kopalnia soli jest uznawana za jedną z największych atrakcji Siedmiogrodu, a nawet i całej Rumunii.
Obrazek

Sól wydobywano w Turdzie już w starożytności, a w tej lokalizacji prawdopodobnie od średniowiecza, choć kopalń w mieście było wiele. Największy okres rozwoju obiektu przypadł na czasy panowania Habsburgów - od końca XVII do połowy XIX wieku - po którym nastąpił spadek znaczenia: w skutek przestarzałej infrastruktury kopalnia przegrywała rywalizację z innymi ośrodkami, aż w końcu w 1932 roku została zamknięta.
Następnie pełniła różne role, m.in. schronu i magazynu serów, po upadku komunizmu przeszła na funkcję uzdrowiskowo-leczniczą i zaczęła przyciągać masy turystów.

My docieramy tutaj w poniedziałek i jest to najlepsza opcja: raz, że będzie mniej ludzi, dwa - ceny biletów są trochę niższe od weekendowych. Polecam skorzystanie ze starego, południowego wejścia, przy którym zazwyczaj nie ma tłoku i można spokojnie (oraz bezpłatnie) zaparkować.
Obrazek

Po otwarciu i zamknięciu drzwi wejściowych stajemy na początku długiego korytarza - galerii Franciszka Józefa (Galeria Franz Josef - nieprzypadkowo wszystkie nazwy nawiązują do rodziny panującej). Można ją określić jako bramę do innego wymiaru. Jest to chodnik wybudowany w drugiej połowie 19. stulecia w celu łatwiejszego transportu soli - początkowo wożono ją na koniach, a potem na wózkach ciągniętych przez zwierzęta. Jego długość to ponad 900 metrów, co jakiś czas (co 10 sążni, czyli niecałe 20 metrów) spotykamy płyty z numeracją.
Obrazek
Obrazek

Elementy dawnego wyposażenia.
Obrazek

Pojawia się sól. Sprawdzałem - cholernie słona :D.
Obrazek
Obrazek

Fantazyjne wzory na ścianach i podłodze niczym w lodowych jaskiniach.
Obrazek

Sala (szyb) Józef (mina Iosif), głęboka na 115 metrów, nie jest obecnie udostępniana turystom, choć czynione są ku temu starania. Można na nią popatrzeć tylko z balkonu (a właściwie na górną część ścian), podobnie słynie ze znakomitego echa.
Obrazek

W niewielkim pomieszczeniu obejrzymy drewnianą wyciągarkę z 1881 roku, a także niewielką ekspozycję dotyczącą dawnego trybu pracy - wszystko z czasem pokrywa się coraz grubszą warstwą soli.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Do tej pory w korytarzach spotkaliśmy umiarkowaną ilość innych turystów (większość wchodzi głównym, nowym wejściem), ale nagle wszystko się zmienia, a mnie gęba rozdziawia się ze zdziwienia! Stajemy na górnym poziomie sali Rudolf (mina Rudolf), przytłaczającej swoim wyglądem i wymiarami (ponad 40 metrów głębokości, 50 szerokości oraz 80 długości). Liczby te w sumie nic nie mówią, ale widok na przyklejone z boków chodniki, a zwłaszcza widok z chodników sprawił, że na chwilę zaniemówiłem (zapewne swoje zrobił także mój lęk wysokości ;)).
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Rudolf to wyrobisko, gdzie najdłużej trwało wydobycie. Jego dolny poziom został kilkanaście lat temu przekształcony w "podziemny park rozrywki", tak więc podziwiamy z góry rozświetlone rozmaite atrakcje, takie jak amfiteatr, stoły do ping-ponga, mini-golf, a nawet diabelski młyn, prawdopodobnie jedyny taki podziemny na świecie! (Przepraszam za jakość zdjęć, ciężko robić je "z ręki" w takich warunkach, a czasem przez siatkę).
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Podziemna kasa (wszystkie te atrakcje są oczywiście dodatkowo płatne).
Obrazek

Z tego miejsca widać także jeszcze niższy poziom - salę Teresa (mina Terezia), a właściwie jej najbardziej fotogeniczny fragment, przypominający spodki kosmiczne! To także efekt kompleksowej renowacji kopalni, która miała uczynić ją jeszcze bardziej atrakcyjną (jeśli komuś same ściany i przestrzeń nie wystarczały).
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Na dół można dostać się windą albo piechotą. W tę stronę wybieramy windę, która ma tak małą przepustowość, że kolejka to co najmniej kwadrans czekania. Wykorzystywałem go na robienie zdjęć.
Obrazek

Na dole (to ponoć 120 metrów pod poziomem gruntu) prezentuje się całość jeszcze bardziej imponująco. Dużo osób narzeka na ten "lunapark", mnie on nie przeszkadzał. Zapozowałem nawet z faną ;).
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Chodniki na górnym poziomie i te niesamowite ściany! Na niektórych wymalowano czerwone kreski, podejrzewam, że w ten sposób oznaczono poziomy wydobycia w różnych latach.
Obrazek
Obrazek

Pora na salę Teresa, dokąd prowadzą wąskie, drewniane schody. To najstarsze wyrobisko w kopalni, w kształcie dzwonu; eksploatację rozpoczęto w 1690 roku, a zakończono dwieście lat później. W porównaniu do sali Rudolf jest tu ciemniej i... jeszcze bardziej niesamowicie, zwłaszcza patrząc w górę!
Obrazek

Mało co jest w stanie mocno mnie zachwycić, lecz tu się udało: miałem wrażenie przebywania na planie filmu sci-fi albo w jakimś wielkim mrowisku! Dziura po prawej to prześwit do sali Rudolf, a światełko wskazuje wierzchołek windy! Sala Teresa to hala posiadająca 90 metrów wysokości, lecz odległość do najwyższego punktu zwiększa się do 112!
Obrazek
Obrazek

Zbliżenie na windę, tak od nas odległą.
Obrazek

Większość powierzchni sali Teresa zajmuje jeziorko, głębokie na 6 metrów. Na jego środku utworzono sztuczną wyspę powstałą ze składowanej tu kiedyś soli niższej jakości. Nad wodą przejdziemy pomostami, po wodzie można pływać łódką, rzecz jasna za dopłatą. W najniższym wyrobisku jest także najczystsze powietrze, niemal pozbawione mikroorganizmów.
Obrazek
Obrazek

Wyspa i jeziorko oglądane z sali Rudolf. Skojarzenia z latającymi spodkami są u mnie oczywiste :D.
Obrazek

Z Rudolfa na najwyższy poziom postanawiam wejść schodami. To, bagatela, 172 stopnie i 13 pięter. Na każdym zaznaczono rok, w którym akurat prowadzono na tym poziomie eksploatację.
Obrazek

Zatrzymuję się na większości pięter, aby zrobić zdjęcia zmieniających się widoków. W pewnym momencie słyszę, jak przechodzący obok mnie facet mówi po polsku do swojej kobiety: "Oddychaj kochanie, krok po kroku, spokojnie"... Myślałem, że może jest w ciąży i zbliża się ku porodowi, ale pewnie zadziałała klaustro lub inna fobia.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Oprócz wymienionych do tej pory pomieszczeń w skład kopalni Turda wchodzi jeszcze:
* sala Antoni (mina Anton) - również głęboka (108 metrów), odizolowana od pozostałych i niedostępna dla turystów,
* sala Gizela (mina Ghizela) - płytka, gdyż sól wybierano w niej krótko, a dziś pełni funkcje uzdrowiskowe.

Cały kompleks zrobił na mnie niesamowite wrażenie - chyba nadużywam tego słowa, ale niezwykle rzadko się zdarza, aby to, co oglądałem najpierw na zdjęciach, okazało się na żywo jeszcze wspanialsze. Na polskich forach i blogach dość często znajdywałem opinie, iż "do Wieliczki to ona się nie umywa, to tylko lunapark", tyle, że Wieliczka to zupełnie inna bajka. To raczej wychodzi tradycyjny polonocentryzm tych, co to zawsze powiedzą iż "Polska jest najpiękniejsza". Ze swej strony zdecydowanie polecam wizytę w tym miejscu i wyrobienie sobie własnego zdania.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Na urlop, w stronę Dunaju, w stronę Karpat, w stronę Morza Czarnego.

Post autor: Pudelek » 13 listopada 2021, 15:24

Transylwania wielu kojarzy się z Drakulą, innym z Karpatami, a dla mnie to przede wszystkim kraina kościołów warownych. I, w mniejszym stopniu, zamków chłopskich. W ogóle Siedmiogród to ziemia z wielką reprezentacją zabytków średniowiecznych niewiele przekształconych w kolejnych epokach.

Zanim jednak zaczniemy podziwianie obiektów sprzed kilku wieków, to najpierw trafiam na wznoszącego się ku niebu Miga-21. Znalazłem się tu zupełnie przypadkowo, gdyż wyjeżdżając z Turdy... pomyliłem autostrady :D. Samolot stanowi pomnik poświęcony zmarłym lotnikom służącym w pobliskiej bazie.
Obrazek

Wracam na autobanę i po kilkunastu kilometrach już jadę we właściwym kierunku.

A wracając do tematu przewodniego - kościoły warowne, a szerzej świątynie warowne, znane są z wielu krajów Europy. Znajdziemy je m.in. we Francji, Niemczech, na Śląsku, w Polsce, czy wreszcie na dawnych polskich Kresach. Nigdzie jednak nie występują w takiej ilości jak w Siedmiogrodzie - szacuje się, iż znajdziemy w nim około sto pięćdziesiąt takich obiektów, czyli mniej więcej połowę z pierwotnej liczby. Wznoszone je w okresie średniowiecza (od XIII do XVI wieku) przeważnie w miejscowościach zamieszkałych przez ludność niemiecką (określaną zbiorczo jako Sasi siedmiogrodcy, chociaż niekoniecznie Sasami rzeczywiście byli). Znacznie rzadziej budowali je Szeklerzy, lud nadal nieodkrytego pochodzenia, dzisiaj zazwyczaj deklarujący się jako Węgrzy. Madziarowie "właściwi" generalnie nie stawiali świątyń obronnych, stąd położenie takich kościołów odpowiada zasięgowi osadnictwa niemieckiego w późnym średniowieczu - a więc południowy i południowo-wschodni Siedmiogród. Bywa tak, że każda sąsiednia wioska ma własny kościół obronny!

Oczywiście jest rzeczą niemożliwą, aby w trakcie krótkiego pobytu zobaczyć wszystkie. Do tej pory obejrzałem ze dwadzieścia albo i więcej takich budynków w Siedmiogrodzie, ale w ciągu kilku wizyt. W tym roku patrząc na mapę zaznaczyłem kilka obiektów "koniecznie do odwiedzenia" oraz uznałem, że na pewno jakieś nieplanowane trafią się po drodze.

Pierwszy oznaczony na liście do zwiedzania kościół znajduje się w Aiud (węg. Nagyenyed, niem. Straßburg am Mieresch).
Obrazek

Trójjęzyczne tablice sugerują, że miasto nadal zamieszkują trzy główne narody dawnego Siedmiogrodu, ale to fikcja. Węgrów faktycznie mieszka tutaj jeszcze kilkanaście procent, Niemców zostało też kilkanaście, lecz osób. Sasi opuszczali Rumunię w czasach komunizmu, lecz największy exodus nastąpił po jego upadku, kiedy to w ciągu roku lub dwóch większość przeniosła się do zjednoczonych Niemiec.

Kościół w Aiud obejrzymy jedynie przez szybę samochodu. Powodem jest gigantyczny korek - taki czeka na kierowców w praktycznie każdej mijanej miejscowości na drodze z numerem 1. Brak obwodnic i ogromny ruch połączony z licznymi skrzyżowaniami, światłami i przejściami dla pieszych powoduje, że czas przejazdu wydłuża się niemiłosiernie. Jeśli dodamy do tego brak wolnych miejsc parkingowych to wyszedł efekt taki, że postanowiłem jechać dalej.
Obrazek

Podobnie wygląda sytuacja w Teiuș (węg. Tövis, niem. Dreikirchen). Niemiecka nazwa sugeruje występowanie trzech kościołów i rzeczywiście takie tu są (różnych wyznań), lecz zamiast nich trafiliśmy na trzy przejścia dla pieszych na odcinku niecałego pół kilometra. Wszystkie ze światłami, co chwilę świeci się czerwone. Ja rozumiem, że piesi muszą przechodzić z jednej strony drogi na drugą, ale nieustannie zakorkowana miejscowość z tysiącami aut strzelających spalinami i ze zdenerwowanymi kierowcami to także nie jest dobre rozwiązanie.

Poniżej Teiuș z ulgą skręcam z "jedynki" na szosę o mniejszym numerze i od razu wielka zmiana: z tłoku robi się wręcz pusto! Aby jednak nie było tak idealnie, to po pewnym czasie dopada nas silna ulewa z gradem (kolejna w ciągu kilkunastu godzin). W tych warunkach nie ma możliwości kontynuowania jazdy, więc staję na poboczu i czekamy...
Obrazek

Kiedy się uspokaja, to zajeżdżam do wioski Țapu (Csicsóholdvilág, Abtsdorf). Mokre i puste ulice, przy których stoi charakterystyczna zabudowa.
Obrazek

Kościół wznosi się na górce i jest dość niski, więc nie widać go zza muru. Muszę zadowolić się wysoką wieżą bramną oraz ceglanym wejściem na cmentarz.
Obrazek
Obrazek

Pofałdowany krajobraz Wyżyny Transylwańskiej. Za górkami z drugiej strony znowu się mocno chmurzy i słychać odgłosy burzy.
Obrazek

Valea Viilor (Nagybaromlak, Wurmloch) była na liście pod pozycją "koniecznie do zobaczenia". Tutejszy kościół jest jednym z najsłynniejszych, wpisano go na listę UNESCO. Bardziej przypomina zamek niż świątynię: otaczają go solidne mury, ściany są wysokie i wyposażone w otwory strzelnicze oraz galerie dla obrońców, potężnie umocnione jest prezbiterium.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Niestety, jest też zamknięty - to dość częsta przypadłość nawet w takich miejscach. Co prawda spotkana starsza kobieta proponuje po niemiecku, aby dzwonić do opiekunki świątyni, która chętnie przyjdzie i otworzy drzwi, lecz nie mamy już na to czasu. Grzecznie pani dziękuję i ruszamy dalej.

Zupełnie inaczej prezentuje się kościół w Copșa Mică (Kiskapus, Kleinkopisch). Należy do węgierskich ewangelików i ciężko stwierdzić, czy jego skromna sylwetka byłaby w stanie zatrzymać jakiegokolwiek wroga.
Obrazek

W Mediaș (Medgyes, Mediasch) dogania nas kolejna silna ulewa, tym razem bez gradu, za to z widowiskowymi wyładowaniami. Po ustaniu opadów ulice zmieniają się w strumienie i jeziorka, czasem trzeba wręcz zaryć zderzakiem w wodę.
Obrazek
Obrazek

Kontaktuje się z nami właścicielka pensjonatu z Sighișoary i pyta się, kiedy dotrzemy na nocleg. Jest bardzo zdziwiona, gdy odpisujemy, że jedziemy wolno, bo co chwilę leje. U nich ponoć nie spadła ani kropla i nawet świeci słońce (to około czterdziestu kilometrów na wschód od Mediaș). W każdym razie z powodu zaawansowanej pory decyduję się odpuścić Biertan, który także jest wpisany na listę UNESCO. Trudno, będzie co oglądać podczas kolejnej wizyty.

Nie odpuszczam natomiast dwóch krótkich przystanków w wioskach, przez które i tak przejeżdżaliśmy. W Brateiu (Baráthely, Pretai) znajduje się późnogotycka trójnawowa bazylika z XIV wieku. Cyfry przy zegarze wskazują na koniec 19. stulecia jako datę ich namalowania. W pobliżu kościoła stoi fara, nadal służąca nielicznym niemieckojęzycznym ewangelikom.
Obrazek
Obrazek

W Daneș (Dános, Dunesdorf) z oryginalnej konstrukcji obronnej zostało niewiele.
Obrazek

Otaczający nas świat stał się mokry i wilgotny, na drogach pustki (czasem trafi się tylko przeładowana, wlokąca się ciężarówka)... Lubię takie wieczory, gdy nie muszę spać w namiocie ;).
Obrazek

W Sighișoarze (Segesvár, Schässburg) rzeczywiście suchutko.
Obrazek

Kobieta z pensjonatu twierdzi, że to u nich normalne: w okolicy leje, a w mieście nie. Ponoć chronią ich wzgórza, a dodatkowo mieszkańcy zawsze wiedzą, gdy zbliża się deszcz, zwłaszcza ten nadciągający z zachodu.

Sama Sighișoara jest tak interesującą miejscowością, że nadawałaby się na osobny wpis, ale już tu kiedyś byliśmy i teraz jedynie pokręcimy się po starówce w ramach zobaczenia, co zmieniło się przez ostatnie dziesięć lat. A nie zmieniło się prawie nic - centrum pełne jest starych domów, częściowo wyremontowanych, częściowo sypiących się. Po brukowanych uliczkach przechadzają się turyści (w ilościach raczej umiarkowanych), w swe progi zapraszają knajpki ulokowane w średniowiecznych kamienicach.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Starówka, otoczona murami obronnymi i basztami, także została doceniona przez UNESCO i wpisana na słynną listę. Najbardziej charakterystycznym zabytkiem jest ufortyfikowana wieża zegarowa. Na zdjęciu po prawej widzimy "Dom z Jeleniem" pochodzący z XVII wieku, reprezentujący tzw. renesans siedmiogrodzki.
Obrazek

Studzienka z dawnych czasów... Aż do połowy XX wieku większość ludności stanowili Niemcy, Węgrzy byli dopiero trzecią narodowością, ale z powodu polityki madziaryzacji używano wyłącznie węgierskiej nazwy. Dziś Węgrzy to kilkunastoprocentowa mniejszość, Sasów pozostało kilkuset.
Obrazek

Segesvarskie dachy.
Obrazek

Obiadokolację zjadamy w lokalu, który poznaliśmy jedenaście lat temu. Dziś w menu wegetarianizm: zupa warzywna z grzankami, zupa fasolowa z cebulą w chlebie i miks sałatek. Nadal smaczne.
Obrazek

Po zapadnięciu zmroku usiłujemy odnaleźć pewną spelunkę, ale trafiamy tylko na dość drogie knajpy obwieszone parasolami. Ostatecznie drugie piwo wypijamy przy pobliskim hotelu, gdzie - o dziwo - ceny nie porażają.
Obrazek

Przed snem jeszcze mnie nogi zachęcają do łażenia, więc biorę aparat i uderzam między mury miejskie. Robię trochę zdjęć na starówce, gdzie akurat kłóci się polska rodzina. Uwieczniam także bramę w wieży zegarowej, która jest bardzo fotogeniczna i co rusz ktoś się tam zatrzymuje do pozowania. Z ciemności obserwuję wdzięczące się do obiektywu kobiety płci przeciwnej. Często zastanawiam się nad tym skąd się to bierze, że ledwo jakieś dziewczę trochę podrośnie, to od razu musi przybierać dziwaczne pozy, wyginać nogi, podnosić kolana, prężyć to i owo, opierać ręce o biodra i tym podobne. Przeciętny facet przy robieniu normalnego zdjęcia stoi spokojnie, co najwyżej zrobi głupią minę, a przeciętna baba zawsze coś kombinuje... Czy to jeszcze tylko moda czy już odmiana zbiorowej psychozy? :D
Obrazek
Obrazek
Obrazek

W nocy trochę padało, ale poranek przyniósł delikatną nadzieję na zmianę pogody, choć na razie dominują chmury.
Obrazek

Nasz pensjonat (Pensiune Citadela) był kapitalnie położony - dosłownie sto metrów od wieży zegarowej. Budynek (kremowa fasada skryta za niebieską) ma co najmniej trzysta lat, co było widać we wnętrzach. Pewnym problemem stała się kwestia parkowania, ostatecznie zostawiłem samochód niżej, przy głównej drodze (między dwoma polskimi autami z rejestracjami zaczynającymi się na KR i WE).
Obrazek

Wieża zegarowa i brama ujęta od dołu. Ciekawostką jest fakt, że wieża do pewnego momentu służyła jako ratusz.
Obrazek

Ruszamy na poranny obchód starówki. Na jednym z placów widzę pomnik najsłynniejszej postaci urodzonej w mieście, a mianowicie Wlada Palownika. Charakterystykę tej postaci w skrócie a'la minister Czarnek przeprowadził jeden z polskich turystów, którego miałem okazję usłyszeć:
- A tu urodził się Drakula. Był wampirem i wbijał wrogów na pal. Jego ojcem był diabeł.
- Dziwne - podsumowała córka rozmówcy i to słowo świetne służy za komentarz.
Szkoda mi tu miejsca na prostowanie wszystkich krzywych historii, które dotyczą Wlada. Jedno tylko jest dość zabawne: Drakula uchodzi za symbol Transylwanii, a tymczasem zdecydowana większość jego żywota i działalności toczyła się w innych krainach, zwłaszcza na Wołoszczyźnie. W końcu Wład Palownik był hospodarem wołoskim, a nie siedmiogrodzkim i to głównie poza Karpatami zapewniał wrogom atrakcje w postaci zaostrzonej belki z drewna.
Obrazek

Inny znany segesvarczyk nazywał się Hermann Oberth. Przyszedł na świat pod koniec XIX wieku w rodzinie Sasów i już od lat 20. ubiegłego stulecia zajmował się pionierskimi badaniami nad rakietami. Wraz z Wernherem von Braunem pracował przy projektowaniu pocisków V2, a po wojnie pomagał Amerykanom w eksploracji kosmosu.
Obrazek

Na ulicach jeszcze jest pusto. W kościele katolickim odbywa się akurat msza po węgiersku.
Obrazek
Obrazek

Wdrapujemy się na wzgórze górujące nad miastem - to także najwyższy punkt starówki. Stoi na nim gotycka świątynia, lecz jeszcze jest zamknięta. Zaglądam zatem na chwilę na cmentarz ewangelicki, klimatyczny, otulony mgłą. Większość nagrobków jest niemiecka, sporadycznie trafią się madziarskie. I nagle na ścieżkę wyskoczyła sarenka! Nie wiem, kto był bardziej zdziwiony ;).
Obrazek

Pomnik Poległych z drugiej strony gotyckiego kościoła.
Obrazek

Liczne tablice nakazujące zakrywać twarz w przestrzeniach otwartych. Wówczas były one nieaktualne, ale najwyraźniej Rumuni uznali, że jeszcze mogą się przydać. I faktycznie - w momencie, gdy piszę te słowa Rumunia notuje kolejne rekordy i znowu przywróciła serię zakazów i nakazów.
Obrazek

Sighișoara żegna nas słońcem, jednak pogoda nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa na dziś.
Obrazek

Pierwszym z wielu przystanków w dalszej drodze będzie Saschiz (Szászkézd, Keisd). Wioska położona jest przy przelotówce, można w niej podziwiać sporo ładnej dla oka zabudowy oraz Fiata i Ładę na węgierskich blachach.
Obrazek
Obrazek

Główną atrakcję, oprócz mocno zrujnowanego zamku chłopskiego, stanowi kościół obronny z XV wieku. Przybrał on postać wysokiego gmachu i stojącej samodzielnie jeszcze wyższej wieży.
Obrazek
Obrazek

Kościół wpisano na listę UNESCO, ale we wtorek... nie przyjmuje turystów. Taki sobie dzień tygodnia wybrali na przerwę! Na szczęście zjawiła się grupka Węgrów z pastorem, więc jedna pani przyszła z kluczami i otworzyła nam wnętrza za darmo. Te - jak zazwyczaj u ewangelików - są raczej surowe.
Obrazek
Obrazek

Ciekawe tablice z listami poległych i zaginionych w czasie wojen światowych i komunistycznych wywózek: obok imienia i nazwiska podano numer domu.
Obrazek

W zwiedzaniu towarzyszy miejscowy kot akrobata. Kilka razy jest wyprowadzany, ale ciągle wraca i kombinuje, gdzie wejść. W pewnym momencie malowniczo paradował po balustradzie chóru ;).
Obrazek

Kilka kilometrów za Sachsiz następuje zmiana jednostki administracyjnej, lecz to tylko formalność. Widoki, zabytki i skład etniczny mijanych wiosek pozostaje bez zmian.
Obrazek

Jedno zdjęcie skrytego za murami kościoła obronnego w Bunesti (Szászbuda, Bundorf).
Obrazek

Dłuższy postój wypadnie w Viscri (Szászfehéregyháza, Deutsch-Weißkirch). Ta miejscowość położona jest z kolei na uboczu, dzięki czemu zachowała całkowicie oryginalny układ saskiej wioski bez nowych budynków. Boczne położenie oznacza również brak asfaltu, choć z jednej strony został on doprowadzony do... tabliczki unijnej!
Obrazek
Obrazek

Znowu zaczęło padać, na szczęście tylko na chwilę.
Obrazek

Viscri jest zromanizowaną wersją niemieckiego "Białego Kościoła". Pierwszą kaplicę wznieśli tutaj Szeklerzy, potem przybyli koloniści sascy i rozbudowali ją do obecnej formy obronnej. Powstał imponujący kompleks, zajmujący stosunkowo mało powierzchnię, posiadający cztery wieże, dodatkowo jeden bastion, a sam kościół jeszcze donżon.
Obrazek
Obrazek

Wnętrze jest bogatsze od tego w Sachsiz, ale też bardziej zaniedbane. W powietrzu czuć dość smutną atmosferę czasów, które już się skończyły i nigdy nie wrócą. Widać jednak, że obiekt żyje z turystów - działa kasa (niektórzy odwiedzający przybysze z bogatego Zachodu udawali, że jej nie dostrzegli), zorganizowano także kilka ekspozycji dotyczących życia i tradycji saskich.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Na wieżę kościelną wdrapywałem się po wąskich schodach dwa razy - za drugim, gdy wyszło słońce ;).
Obrazek
Obrazek

Współcześnie większość mieszkańców stanowią ponoć Cyganie, choć oficjalne spisy tego nie potwierdzają (jest ich "tylko" dwadzieścia pięć procent, a dominują Rumuni, lecz Romowie często się za nich podają). Zostało trochę Węgrów i garstka Niemców, ale obecni właściciele budynków starają się o nie dbać, zapewne także przy pomocy funduszy zagranicznych. Ściany są pomalowane na różne kolory, dachy bez dziur, śmieci nie leżą przy bramie. Charakterystycznymi elementami są okrągłe "autografy" dawnych gospodarzy wraz z datą budowy albo remontu, czasem dodano również datę niedawnej konserwacji. Czytałem także, że jeden z domów nabył kilkanaście lat temu brytyjski następca tronu, nie jestem jednak pewien, czy to rzeczywiście prawda.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Po odwiedzeniu Viscri zostały mi jeszcze dwa kościoły warowne wpisane na listę UNESCO - jest to Biertan, który wczoraj odpuściliśmy oraz Dârjiu na Szeklerszczyźnie.
Ale to nie koniec atrakcji na dziś, choć we wszystkich innych miejscach odbijemy się od drzwi albo bramy.
Na przykład w Dacii (kiedyś nazywała się Ștena, węg. Garat, niem. Stein) dostępu do kościoła broni płot.
Obrazek

Na obrzeżach miasta Rupea (Kőhalom, Reps) wznosi się zamek chłopski. Bardzo podobny do tego w Râșnovie, choć mniej znany, więc i mniej skomercjalizowany. W jego przypadku z powodu upływającego czasu ograniczyłem się do zdjęć z odległości oraz spod murów.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Inaczej było w samym miasteczku, tam chciałem zajrzeć do gotyckiego kościoła (oczywiście ewangelickiego), lecz ten okazał się być placem remontowym. Zaraz potem przyczepiło się kilku Cyganów: jeden chciał papierosa, drugi usiłował wcisnąć jakiś święty obrazek, a trzeci - kulawy - myślał, że jak mi zastawi pole cofania, to dostanie pieniądze. Ponieważ popularne słowiańskie przekleństwa nie pomagały, to musiałem użyć zderzaka.
Obrazek

W Rupei wróciliśmy na główną drogę, od której wystarczyło tylko trochę odbić, aby zajechać do pobliskiej mieściny z czymś ciekawym. Choć czasem szosa wyglądała tak jak na zdjęciu poniżej albo różnica pomiędzy dwoma pasami ruchu wynosiła metr.
Obrazek

To Homorod (Homoród, Hamruden). Tutejszy kościół warowny jest jednym z najstarszych i ma słuszne rozmiary (zwłaszcza wieża), ale ocenimy go wyłącznie zza murów.
Obrazek
Obrazek

Świątynię w Măieruș (Szászmagyarós, Nußbach) zasłaniają drzewa, więc nawet nie ma czego fotografować. W samej wiosce spis powszechny wykazał ponad czterdzieści procent Romów, co na ulicach jest doskonale widoczne, zauważam nawet jedno typowo cygańskie osiedle. Za to w piekarni mają dobre przegryzki, w sam raz na obiad.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Ciśniemy dalej. Dziś jedzie się w miarę sprawnie, więc mogę na spokojnie obserwować różne miejscowe obrazki: a to jakiś wóz pełen słomy skręca w bramę szpitala, a to ktoś na przyczepie wiezie tuczniki na rzeź...
Ostatni raz zatrzymuję się w Feldioarze (Földvár, Marienburg). Niemiecka nazwa nie jest przypadkowa - w XIII wieku swój zamek wybudowali tu Krzyżacy. Po wygnaniu Zakonu z Siedmiogrodu przejęli go chłopi i przekształcili we własną twierdzę. Dziś to w dużej mierze rekonstrukcja, gdyż oryginał zniszczyły najazdy i trzęsienia ziemi. Inny zabytek Feldioary to oczywiście ewangelicki kościół warowny, wzniesiony przez cystersów, którzy zajęli miejsce rycerzy w białych płaszczach.
Obrazek
Obrazek

Na horyzoncie majaczy Braszów. Za nim kończy się Siedmiogród i czeka coś złego...
Obrazek
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Na urlop, w stronę Dunaju, w stronę Karpat, w stronę Morza Czarnego.

Post autor: Pudelek » 03 grudnia 2021, 19:18

Braszów to południowo-wschodnie obrzeża Siedmiogrodu. Za nim zaczynają się wyższe góry, nad którymi niebo przybrało bardzo niepokojące barwy. Ewidentnie pogoda tam dokazuje.
Obrazek
Obrazek

Miasto mijamy obwodnicą (zwiedziłem je dokładnie podczas pierwszej wizyty w Rumunii) i wjeżdżamy na nieszczęsną drogę numer 1, prowadzącą na południe. Deszcz nas nie dopadnie, bo skupił się na innych. Szybko jednak powstał korek, w którym minęliśmy przełęcz Predeal (1033 metry n.p.m., oddziela Karpaty Południowe od Karpat Wschodnich) oraz granicę dwóch okręgów, a jednocześnie Transylwanii i Wołoszczyzny.
Obrazek

Zator wykorzystują sprzedawcy rozmaitych darów lasu (elegancko zapakowanych w koszyczkach), chętni mogą się także zaopatrzyć na licznych stanowiskach na poboczu.
Obrazek

Sądziłem, że korek spowodowany jest przejazdem przez popularne ośrodki wypoczynkowe, takie jak Bușteni, ale to tylko połowa prawdy...
Obrazek

Niedawno przeszła tędy nawałnica, widziana przez nas z daleka przed Braszowem. Potoki wody zrywały chodniki, zalewały i niszczyły domy, nawiozły masę błota. Trwa wielkie sprzątanie, drogę tarasuje ciężki sprzęt, wozy strażackie i policyjne, przemieszczają się funkcjonariusze. Zdjęcia robiłem w czasie jazdy, są wyraźnie niewyraźne.
Obrazek

Wszystko się zmienia, gdy z Karpat zjeżdżamy na Nizinę Wołoską. Nie dość, że zrobiło się płasko (co oczywiste), to również chmury zostają z tyłu, podnosi się temperatura i nie ma śladu po opadach.
Obrazek

Nocleg zaplanowałem na rogatkach Ploeszti (Ploiești). Peryferyjna dzielnica, bliska obwodnicy, a daleka od centrum, w którym i tak nie ma zbyt wielu zabytków (zostały zniszczone podczas bombardowań alianckich w czasie ostatniej wojny). Wszystko po to, aby znowu wieczorem nie kusiło człowieka na zwiedzanie i łażenie z aparatem: tylko przyjazd, kolacja i odpoczynek przy piwku albo innym napitku.
Po dotarciu do Ploeszti pojawia się problem: czytałem, że do naszego pensjonatu ciężko trafić, ale nie sądziłem, że aż tak! Pensjonat położony jest w bocznej uliczce, lecz przy głównej szosie brak tabliczek. Może będzie jakiś szyld, aby turyści wiedzieli, gdzie skręcić? Ależ skąd, szyldów co prawda wisi sporo, ale z innych przybytków! Krążę tam i z powrotem, wreszcie staję w zatoczce i odpalam GPS-a. Okazuje się, że do celu mam w linii prostej kilkaset metrów. Należało skręcić w jedną z ulic i... przejechać pod słupem wysokiego napięcia :D.
Obrazek

Pensiunea Casa Simoni prezentuje się kiczowato: pastelowe kolory, szumiąca fontanna udająca antyczną, sztuczne marmury, trawa z rolki. Imitacja luksusu i wysokiego poziomu. Kobieta z recepcji (wiek pięćdziesiąt plus) czeka już cała w nerwach: jesteśmy ostatnimi klientami, choć według informacji na ich stronie przyjmują na nocleg aż do północy (a jest ledwo siódma). No, ale ona już wyszykowana, odpicowana, wyperfumowana, a jej men gazuje w wystrzałowym samochodzie, więc pewnie wybierają się na coś bardzo ważnego. Baba nawet nie próbuje silić się na trochę uprzejmości, spieszy jej się strasznie, choć znajduje chwilkę czasu na rozmowę po włosku z innym nocującym. Tak, po włosku, gdyż to pewnie Włoszka - na taką wygląda, tak się zachowuje (a konkretnie jak stereotyp Włoszki), a po rumuńsku szprecha z obcym akcentem. Na pytanie:
- Można tu w pobliżu coś zjeść?
Przewraca oczami i rzuca:
- Tam dalej jest włoska restauracja.
- A coś z rumuńską kuchnią?
Przewraca oczami jeszcze bardziej i z głupim uśmiechem tłumaczy po italiańsku temu lepszemu klientowi, jakie to paskudztwa jedzą Rumuni.
Sam pokój był w porządku, choć sprawiał zimne wrażenie (wszędzie kafelki, dziwne, że łóżka nie wykafelkowali), więc za niego obiekt dostanie czwórkę, za wygląd słaby dostateczny, a za obsługę pałę!

Z braku innych opcji musimy skorzystać z włoskiej knajpy. Na szczęście mają także rumuńskie jedzenie, więc zamawiam kotlet "po segesvardzku" (czy jakoś tak), a Teresa makaron z owocami morza (Rumunia ma dostęp do morza, więc można na upartego uznać, iż to miejscowa potrawa :D).
Obrazek

Kolejny dzień - czwartek - ma być najtrudniejszy logistycznie z całego wyjazdu. Musimy przejechać z Ploeszti do środkowej części bułgarskiego wybrzeża. Odległość nie jest może przerażająca (niecałe pięćset kilometrów), ale po drodze może zdarzyć się wiele przypadków, które nas spowolnią albo zatrzymają, a jeszcze trzeba liczyć się z tym, że na miejscu będziemy musieli szukać noclegu. W takiej sytuacji planowałem wczesny wyjazd i nawet udało się wcześnie wstać, lecz potem zaczęły się schody, gdyż chciałem jeszcze odwiedzić jakiś kantor. Znalazłem ich na mapie Ploeszti kilka, jednak żaden jeszcze nie działał, nawet w pobliskim centrum handlowym (które otwierało się dopiero o dziesiątej!). Postanowiłem zatem chociaż zrobić zakupy i przy okazji popodziwiać piękną architekturę peryferyjnych dzielnic miasta, będącego na dziewiątym miejscu w kraju pod względem liczby mieszkańców.
Obrazek

Grille przy Kauflandzie to świetne miejsce, aby za dosłownie parę lei smacznie i szybko zjeść. Wiedzą to rumuńscy kierowcy, wiemy teraz i my! Tutejsze mici smakowały nawet lepiej niż w restauracjach.
Obrazek

Po zakupach i śniadaniu poszło już wszystko sprawnie, bo w kierunku Bukaresztu prowadzi stosunkowo nowa autostrada.
Obrazek

Gorzej z "obwodnicą" stolicy. Celowo piszę w cudzysłowie, gdyż jako żywo przypomina mi "obwodnicę" Opola - zwykła droga, tylko częściowo dwupasmowa, zwykłe kolizyjne skrzyżowania, częste światła i nieustanne korki. Sprawdziłem sobie wcześniej, który odcinek zwykle się zatyka i wymyśliłem, jak minąć go czwartorzędnymi drogami.
Na szczęście godzina była jeszcze na tyle wczesna, że korek do skrętu był niezbyt długi, a podczas oczekiwania mogłem podziwiać m.in. chińskie centrum handlowe z dojazdem zatarasowanym kamieniami.
Obrazek

Boczne szosy okazały się bardzo przyjemne i mało tłoczne. Dodatkowym plusem była okazja zajrzenia do monasteru Pasărea. To żeński klasztor zbudowany na początku XIX wieku nad brzegiem rzeki.
Obrazek

Po wyjściu z auta w końcu czuję, że mamy lato - do tej pory temperatury w ciągu dnia miały z przodu dwójkę, teraz pojawia się trójka i zrobiło się upalnie.
I taka mała ciekawostka - w ogrodzie stoi samochód z nalepką R. Takim symbolem posługiwała się Rumunia do 1981 roku, obecnie mają RO.
Obrazek

Mniszki nie patrzą na mnie zbyt przyjaźnie (czyżbym nie przypominał prawosławnego pątnika?), więc tylko wpadam do głównej cerkwi na jedno zdjęcie i się wynoszę.
Obrazek
Obrazek

Po kilkunastu kilometrach wkraczamy na autobanę A2. "Autostrada Soarelui" czyli "Autostrada Słońca" jest jedyną w pełni ukończoną w kraju. Posiada przyzwoitą nawierzchnię i panuje na niej ruch raczej umiarkowany, pomijając weekendy, kiedy to cały rumuński naród gremialnie udaje się nad morze.
Obrazek

Otaczający ją krajobraz jest dość monotonny, więc łatwo się znudzić. Lepiej jednak nie przegapić zjazdów, gdyż tych jest niewiele i potrafią być od siebie oddalone nawet o czterdzieści kilometrów. Stacji oraz parkingów także nie ma zbyt dużo i można w tamtejszych toaletach spotkać ponurych drabów-tirowców, którzy w momencie nagłego parcia na mycie rąk są w stanie człowieka stratować.
Obrazek

Punktem newralgicznym jest pobór opłat w Fetești. W weekendy potrafią się tu tworzyć wielokilometrowe korki (zwłaszcza, że na tradycyjne płatności przeznaczono aż jedną bramkę), teraz na szczęście wszystko idzie sprawnie i nawet pewna kobieta jadąca pod prąd nie psuje tego obrazu.
Obrazek

Za samochód osobowy musimy zapłacić 13 lei - to opłata za przejazd mostami nad Dunajami. Tak, Dunajami, gdyż w tym miejscu Dunaj rozdziela się na dwa ramiona, a pomiędzy nimi znajduje się ogromna, niezamieszkała wyspa. Ogólnie mostów widzimy tu sporo - najstarsze pamiętają końcówkę 19. stulecia, są też takie z czasów komuny i późniejsze; drogowe i kolejowe.
Obrazek
Obrazek

Wschodnie ramię Dunaju - granica pomiędzy Wołoszczyzną, a Dobrudżą. W tej drugiej jeszcze nie byłem, debiut! Aaa, i wreszcie dotarliśmy na Bałkany!
Obrazek

Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów mija przyjemnie, gdyż zmienił się krajobraz na bardziej zielony i bardziej pofałdowany.
Obrazek

W całkiem niezłym czasie osiągamy Konstancę (Constanța). Największy port Rumunii (tych zresztą nie ma ona zbyt wiele), największy port Morza Czarnego i jeden z największych w Europie. Przedmieścia nie wyglądają zbyt zachęcająco (udało mi się skorzystać z oferty kantoru, którego dojrzałem przy drodze), lecz wkrótce widzę rzędy żurawi portowych i niebieską taflę odbijającą słońce.
Obrazek
Obrazek

Morze, skryte za falochronem. Ogarnia mnie wewnętrzna radość, choć przecież widzę je nie pierwszy raz ;). I tylko zapach taki mało morski, bo śmierdzi smołą.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Planowałem zrobić w Konstancy przerwę i rozejrzeć się trochę po mieście. Niestety - ogromny parking przy porcie oraz wszystkie inne w okolicy są płatne, a zapłacić można jedynie poprzez smsa. Do tego jednak muszę posiadać rumuńską kartę SIM, a - jak łatwo się domyślić - takiej nie mam. To od pewnego czasu norma, że turysta ma problemy z parkowaniem, bo tradycyjne parkometry zostały zlikwidowane jako przestarzałe. Nowoczesność... Na domiar złego symbol Konstancy - słynne kasyno - akurat przechodzi remont, więc wygląda tak:
Obrazek

Nie będę ryzykował parkowania darmowego, więc ograniczam się do kilku zdjęć w pobliżu parkingu.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Zajeżdżam jeszcze na chwilkę do przystani dla żaglówek. Stąd odpływają także statki wycieczkowe, więc panuje tam typowy nadmorski harmider i gwar.
Obrazek

Nad pasem drzew góruje minaret meczetu sprzed stu lat. Muzułmanów żyje w Rumunii kilkadziesiąt tysięcy - to niewielka mniejszość - lecz najwięcej właśnie w Dobrudży. Przeważnie są to Turcy albo Tatarzy.
Obrazek
Obrazek

Gdyby ktoś chciał dostać udaru słonecznego, to przygotowano dla niego specjalne takie miejsce:
Obrazek

Po zbyt krótkiej wizycie opuszczamy Konstancę i kierujemy do granicy z Bułgarią.

Rumuńska linia brzegowa liczy ponad dwieście kilometrów, ale większość to niezagospodarowany teren Delty Dunaju. Dla masowej turystyki nadaje się tylko południowy odcinek - nieco ponad pięćdziesiąt kilometrów. W takiej sytuacji z tej przestrzeni starano się wycisnąć ile się da - tutejsze "kurorty", intensywnie tworzone za komuny i po jej upadku, są opisywane jako miejsca straszne, więc nawet nie próbuję do nich zaglądać. Spokojnie jadę główną drogą, wypatrując czegoś ciekawego - na przykład samolotu na rondzie (a w budynku w tle mieści się siedziba związku Turków w Rumunii).
Obrazek

Z rzadka między drzewami pojawiają się hotele albo dmuchane place zabaw.
Obrazek
Obrazek

Ciut większą uwagę poświęcam Mangalii - z mostu mam ładny widok na jezioro lub dawne koryto rzeki.
Obrazek
Obrazek

Zarośnięte tory łączą port z dworcem w centrum miasta.
Obrazek
Obrazek

Mangalia to również baza marynarki wojennej - stacjonują w niej korwety. Na zdjęciach widać kilka z nich - po lewej F-264 "Contraamiral Eustațiu Sebastian", rodzima konstrukcja z 1988 roku. Generalnie to rumuńska flota potęgą nie jest...
Obrazek
Obrazek

Gigantyczne zabudowania stoczniowe w sąsiedniej miejscowości 2 Mai (dziwaczna nazwa, ale upamiętnia zamach stanu z 1864 roku).
Obrazek

Za Maiem jest jeszcze wioska Vama Veche i zaraz potem granica.
Obrazek
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Na urlop, w stronę Dunaju, w stronę Karpat, w stronę Morza Czarnego.

Post autor: Pudelek » 09 grudnia 2021, 11:22

Do Bułgarii wracam po ośmiu latach. Nie napiszę, że to mój ulubiony kraj bałkański, ale wspominam go miło, więc chętnie tu ponownie zawitam. Na przejściu wita nas tablica.. z Kielc. Hmm, scyzoryk chyba gdzieś mam w schowku.
Obrazek

Kibelek, czyli krzaki. Dobrze, że oznaczono dojście.
Obrazek

Wjazd nastąpił przez przejście Vama Veche - Durankulak niejako z konieczności: w lipcu władze Bułgarii w swej nieograniczonej mądrości zdecydowały, iż turyści mogą przybywać do ich kraju tylko przez wyznaczone punkty graniczne. Powodem takich działań miały być braki w personelu medycznym, który miał sprawdzać paszporty COVID-owe - nie starczyło go na wszystkie przejścia. Nie wiem jaki jest średni poziom inteligencji w Bułgarii, ale jeśli do rzucenia okiem na kartkę papieru i wydania kilku dziwnych dźwięków (bo tak to wyglądało w naszym przypadku) potrzeba wykształcenia medycznego, to nie mam pytań... Efekt był taki, że na granicach tworzyły się korki, których normalnie można częściowo uniknąć, co z epidemiologicznego punktu widzenia było pięknym strzałem w stopę. W zawodach pod tytułem "Najgłupsze decyzje rządzących w czasie pandemii" poziom byłby bardzo wyrównany.
Dziś jednak mamy szczęście - odprawa zajęła około kwadransa. Rumun zbierał dokumenty i przekazywał Bułgarowi, ten znikał na chwilę w budynku i jakoś to szło.

Na zdjęciu prawdopodobnie dawny posterunek kontrolny pograniczników, umieszczony kilka kilometrów od właściwej granicy. Pierwsza linia kontroli za komuny i trochę później.
Obrazek

W tym wpisie zajmę się północną częścią bułgarskiego wybrzeża - uznajmy, że chodzi o Warnę i tereny ciągnące się nad nią. Większość to historyczna Dobrudża, o czym jeszcze napomknę.

Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów od granicy to pustki i okolica raczej średnio ciekawa. Wokół głównej drogi prawie nie ma osad, morze z nielicznymi miejscowościami jest oddalone i go nie widać. Po bokach pola uprawne i wiatraki. Nawet ruch samochodowy jest minimalny.
Obrazek
Obrazek

Jedno z nielicznych miejsc, gdzie z drogi można dostrzec niebieską taflę - za słonecznikami widać jezioro-rezerwat Durankulak (Дуранкулашко езеро), a za nim Morze Czarne.
Obrazek

Początkowo planowałem nocować właśnie w tej części Bułgarii. Potem, po głębokiej i dogłębnej analizie, przeniosłem potencjalną "bazę noclegową" nieco poniżej Warny. Na północ jednak powróciłem, aby zobaczyć kilka miejsc położonych nad morzem, w tym jedno z najbardziej fotogenicznych, czyli przylądek Kaliakra (Калиакра). Na dzień dobry kasują za wjazd samochodu 6 lewów, ale potem innych opłat już nie ma.
Obrazek

Nie da się ukryć, że przylądek jest bardzo popularny i stanowi jeden z żelaznych punktów turystów indywidualnych i grupowych, zwłaszcza tych bywających w Złotych Piaskach. Mija nas kilka autokarów, w tym co najmniej jeden polski i już z daleka widzę, że parking jest dość zatłoczony. W takim razie zostawiamy wóz w pewnym oddaleniu, obok pomnika z nagimi dziewczynami.
Obrazek

Kompozycja ta związana jest z legendą o czterdziestu dziewicach (stąd nazwa Brama Czterdziestu Dziewic), które wolały związać się włosami i wskoczyć do morza, niż dać pojmać się Turkom. I od razu wiadomo, że to musiało być dawno, bo gdzie by dzisiaj znaleźć tak dużo dziewic w jednym miejscu??
Obrazek

Przylądek był zamieszkały od najdawniejszych czasów. Jego strategiczne położenie docenili już w IV wieku p.n.e. Trakowie, następnie rozbudowali Rzymianie. Ówczesna forteca miała trzy mury obronne, wieże, powstało przy niej także miasto. Ich dzieło kontynuowali Bizantyjczycy, z kolei Słowianie i Proto-Bułgarzy nie byli zainteresowani osadnictwem. Dopiero w 14. stuleciu Kaliakra stała się ponownie znaczącym ośrodkiem, który w końcu na kilka stuleci wpadł w ręce Turków (w pobliżu doszło także do potyczki z chrześcijańską armią Władysława Warneńczyka). Archeolodzy mają co robić, a Bułgarzy uwielbiają odbudowywać zrujnowane zabytki, możemy więc podziwiać całkiem dużo konstrukcji, które wyglądają mniej lub bardziej nowo.
Obrazek
Obrazek

Pozostałości budynków mieszkalnych i łaźni z okresu rzymskiego oraz obwarowań (drugi - środkowy mur obronny) z epoki hellenistycznej. Ciężko stwierdzić ile tu oryginału, a ile inwencji rekonstruktorów.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Prawda jednak jest taka, że do przybywa się tu nie dla zabytków, lecz dla widoków! Kaliakra ma formę skalistego półwyspu, chodzi się wysoko nad morzem, z obu stron możemy cieszyć oko pięknymi, czerwonawymi klifami! Poniżej urwiska od strony Warny, czyli zachodniej.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Po przejściu trzech pasm obronnych brukowana droga obniża się. Pisałem, że miejsce jest popularne, ale na szczęście nie oznaczało to dzikich tłumów. To w sumie tylko w Kaliakrze spotkaliśmy w tym roku osoby mówiący po polsku w postaci całej grupy.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Powyżej ścieżki mieści się baza wojskowa. Przynajmniej teoretycznie, bo wygląda na opuszczoną, a na pewno na mocno zaniedbaną - pordzewiałe nadajniki i słupy otoczone płotem oraz zablokowana brama. Rozumiem, że bułgarskie wojsko nie jest żadną potęgą i na nadmiar funduszy raczej nie narzekają, ale żeby aż tak?
Obrazek
Obrazek

Na końcu półwyspu odnajdziemy:
* rzeźbę poskładanego łucznika,
Obrazek

* cerkiewkę św. Mikołaja,
Obrazek

* jakieś świeże ruiny, skałki i fale obijające się o kamieniste plaże.
Obrazek
Obrazek

Na terenie rezerwatu Kaliakra znajduje się ponad setka grot i jaskiń. W jednej z nich urządzono niewielkie muzeum z modelem dawnej twierdzy oraz z ekspozycją przedmiotów tu znalezionych.
Obrazek

W drodze powrotnej trzymamy się wschodniego brzegu, aby ocenić klify z tej strony. Podobno czasem w morzu pojawiają się delfiny, a na niektórych plażach opalają foki.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Ławeczka w sam raz na obalenie piwka albo winka ;). Tylko za bardzo nie można wychylać się do przodu.
Obrazek

Obok głównego parkingu zwrócił moją uwagę pomnik faceta w mundurze. Pomyślałem, że to zapewne jakiś radziecki gieroj, ale z drugiej strony, przy całej swej ogromnej sympatii Bułgarów do Rosjan, to akurat czerwonoarmistom nie mają oni za co pomników stawiać, gdyż wiedzieli skąd wieje wiatr i umiejętnie zmieniali sojusze. Najpierw trzymali się z Niemcami, lecz sprytnie nie wypowiedzieli wojny ZSRR (ba, jako członek Państw Osi Bułgaria utrzymywała z Moskwą oficjalne stosunki dyplomatyczne). Kiedy w 1944 roku Armia Czerwona wkroczyła do Bułgarii, to rząd najpierw ogłosił neutralność, potem lawirował, aż w końcu został obalony przez lewicowy zamach stanu, a nowi politycy u steru władzy błyskawicznie zmienili front. To się nazywa realpolitik!
W każdym razie na pomniku żołnierza radzieckiego nie przedstawiono, natomiast jest to i tak Rosjanin, a konkretnie admirał Fiodor Uszakow. W 1791 roku w bitwie u przylądka Kaliakra pokonał on flotę turecką.
Obrazek

W drodze do samochodu odbijamy polną drogą w kierunku urwiska, aby zobaczyć, co tam jest. Czuć smród padłego zwierza, a u dołu dostrzegamy ruiny jakiegoś budynku o datacji raczej nieantycznej.
Obrazek
Obrazek

Trzeci mur obronny, czyli - jak sądzę - ten najmłodszy, wzniesiony przez Rzymian. Tu wreszcie można przekonać się, ile przetrwało sprzed prawie dwóch tysięcy lat: w dole ciągnie się zielony pasek, który odgradza oryginalne dwa rzędy od pozostałych. Warto sobie z tego zdawać sprawę, gdy oglądamy "starożytne stanowiska archeologiczne" ;).
Obrazek

Kaliakrię, mimo swej popularności i dużego ruchu, warto odwiedzić. W tej części wybrzeża ciekawych miejsc jest znacznie więcej, ale do tego należałoby mieć do dyspozycji co najmniej kilka dni na jeżdżenie. Z braku laku musimy się ograniczyć do tego, co najważniejsze.
Obrazek

Wracamy w kierunku głównej drogi. W Byłgarewie (Българево) oszukują mnie w kantorze na kwotę 10 lewów. Jestem tym bardziej wściekły, że gdybym się trochę skupił, to zorientowałbym się przy kasie, a nie trzy minuty później. A taka przyjemna miejscowość, ma nawet nieczynną fontannę w narodowych barwach.
Obrazek

Na obrzeżach Kawarny (Каварна) zauważam fajny pomnik dwóch kobiet - narodowy w treści, socjalistyczny w formie. Albo odwrotnie. Takich spotkamy w Bułgarii sporo. I dobrze.
Obrazek

Zastanawiam się, co też takiego stoi po drugiej stronie drogi? Nowobogacki pałacyk? Nie, dom pogrzebowy, a na płocie liczne klepsydry. Cmentarz jest gdzieś dalej.
Obrazek

Kawarna to miejsce, od którego zaczyna się większy ruch na drogach, a także podwyższa się gęstość występowania miejscowości. Największa z nich to Bałczik (Балчик), słynący z pałacu rumuńskiej królowej. No właśnie, rumuńskiej, a nie bułgarskiej. Więc w tym momencie nie byłbym sobą, gdybym trochę nie poględził o historii Dobrudży :).

Do drugiej połowy XIX wieku cała ta kraina była w rękach Turków. W 1878 roku, przy udziale jak zwykle nieomylnych mocarstw zachodnich i Rosji, podzielono ją pomiędzy wybijające się na niezależność Rumunię i Bułgarię. Sporo mieszkało tam wówczas muzułmanów - Turków i Tatarów (i tak jest do dzisiaj). Granica rumuńsko-bułgarska pokrywała się z obecną. W 1913 roku południową część Dobrudży przekazano Rumunii, która w ten sposób stała się właścicielką całości. Pod koniec Wielkiej Wojny na chwilę Bułgaria ją odzyskała, a nawet nabyła część ziem rumuńskich i podeszła pod Kostancę. Ostatecznie traktat pokojowy z 1919 roku oddał ponownie całą Dobrudzę w ręce Rumunów. Decyzja ta nie była podyktowana względami demograficznymi (w południowej części Rumuni prawie nie mieszkali), ale miała być karą za opowiedzenie się Bułgarii po stronie Państw Centralnych.
To właśnie w okresie międzywojennym rumuńska królowa Maria tak się zachwyciła Bałczikiem, że w nadmorskim mieście wybudowano dla niej letni pałac. Monarchini musiała mieć chyba także rozdwojenie jaźni, bo ponoć często powtarzała, że mimo tego Bałczik i cała Dobrudża powinna zostać zwrócona Bułgarii. Za jej życia nic na to nie wskazywało (zmarła w 1938), trwało rumuńskie osadnictwo wojskowe i kolonizacja, choć i tak Rumuni nigdy nie stali się dominującą nacją w prowincji.
Nieoczekiwanie w 1940 roku Sofia zażądała od Bukaresztu oddania swoich dawnych ziem. Dla Rumunów, którzy niedawno stracili północny Siedmiogród na rzecz Węgrów, był to kolejny cios, ale znacznie mniejszy niż w przypadku Transylwanii, gdyż chyba nigdy tych terytoriów nie traktowano jako prawdziwie rumuńskich. Mimo to rumuńscy politycy próbowali zyskać przychylność Niemców w tej kwestii, walczyli, aby przynajmniej pozostały przy nich miasta Silistra i Bałczik. O ile w tym pierwszym przypadku było to wykonalne (Silistra leży nad Dunajem i tuż przy współczesnej granicy, w dodatku Rumuni akurat tam stanowili większość), ale Bałczik to chyba musiałby być enklawą!
Nic z tego nie wyszło. Traktat podpisany 7 września 1940 w Krajowej spełniał marzenia królowej Marii i Bułgarów: historia zatoczyła koło i Dobrudża znowu została podzielona tak samo jak w 1878 roku. Dokonano "dobrowolnej" wymiany ludności z obu stron regionu, a jedyne ustępstwo na rzecz Rumunii to zapłata przez Bułgarię miliona lejów jako odszkodowanie za rumuńskie inwestycje. Co ciekawe - Dobrudża to chyba jedyny przypadek zmian granicznych aprobowanych przez III Rzeszę, których po wojnie nie anulowano. Może w tym przypadku alianci doszli do wniosku, że akurat ta korekta była sprawiedliwa? Niewątpliwie jednak Rumunii stracili kawał wybrzeża i teraz muszą się gnieść na swoim skrawku...

No dobra, wracamy do Bałcziku. Jechałem trochę na ślepo, więc zamiast pod pałacem wylądowałem w centrum. Niezbyt ciekawym, ładniejsze są widoki na morze oraz niedalekie białe urwiska.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Podjeżdżamy w końcu w okolice pałacu i od razu mi się tam nie podoba. Ogromny ruch, pełno autokarów (co oczywiste - sporo rumuńskich), o samochodach osobowych nie wspominając. Zawalone i drogie parkingi, ciągną kasę za każdą godzinę. W knajpie karmią w miarę smacznie, ale kelner... zapomniał o wydaniu reszty. Wreszcie do kompleksu pałacowego trzeba kupić chyba co najmniej dwa osobne bilety i do tego poruszać się w tłumie, więc ostatecznie rezygnujemy. Może będzie na następny raz.

Na zdjęciu kolejna miejscowość przy brzegu - Kranewo (Кранево). Zieleń, dachy hoteli, a w tle Bałczik.
Obrazek

Warna (Варна) leży już poza Dobrudżą, ale niewątpliwie na jej bułgarską część silnie oddziałuje. To trzecie największe miasto w kraju i ważny port nad Morzem Czarnym. Pierwsi - jak zwykle - byli tu Trakowie, później przypłynęli Grecy, zjawili się Rzymianie. W średniowieczu władza Bizantyjczyków mieszała się z (Proto)Bułgarami. Po upadku Konstantynopola Warna na cztery wieki stała się grodem tureckim.
Przez Warnę przejeżdżałem cztery razy i dwa razy się w niej zatrzymywałem na zwiedzanie. Początkowe wrażenie nie było zbyt imponujące - nieustanne korki (brak obwodnicy) oraz ciągnące się kilometrami przedmieścia z dziesiątkami warsztatów samochodowych.
Obrazek
Obrazek

Centrum prezentowało się lepiej, ale pojawił się problem występujący w wielu miastach zagranicznych - konieczność zapłaty za parkowanie. W ramach walki z zacofaniem włodarze Warny postanowili usunąć wszelkie parkometry i obecnie jedyna możliwość opłacenia postoju to wysłanie smsa z bułgarskiego numeru. Ponoć są jakieś punkty sprzedające bilety parkingowe, lecz żadnego nie spotkaliśmy. Ja wiem, że dziś niemal każdy posiada smartfona lub chociaż komórkę, ale - na litość boską - kwestia zarządzania miejscami do parkowania należy do zadań samorządowych, a wpływy lądują w budżecie miejskim. Dlaczego zatem dyskryminuje się obywateli bez odpowiedniego sprzętu oraz turystów (jeszcze nie zgłupiałem, aby z takiego powodu nabywać bułgarską kartę SIM)? Co następne? Załatwisz sprawę w urzędzie tylko z odpowiednią aplikacją, a śmieci odbiorą jedynie zarejestrowanym na odpowiednim portalu? Paranoja...
Na szczęście w Warnie sprawę tę ratuje kilka obiektów prywatnych (a przynajmniej nie samorządowych), gdzie można normalnie zapłacić w budce przy wyjeździe. Podczas piątkowej wizyty zostawiłem wóz przy nabrzeżu niedaleko jakiegoś urzędu i poza koniecznością jazdy pod prąd wszystko działało sprawnie. W poniedziałek nie było już tam miejsc, więc wjechaliśmy na pustą przestrzeń na terenie portu. Ten parking chyba nigdy się nie zapycha.
Obrazek

Oprócz nagrzanego do granic możliwości asfaltu spotkamy tutaj knajpy oraz m. in. wesołe miasteczko.
Obrazek

O funkcjach portowych jednak nie zapomniano. Przy nabrzeżu stoją dźwigi, a kawałek dalej pływający kolos - Amis Justice zarejestrowany w Panamie, rok budowy 2017. Stał w Warnie kilka dni, a według strony rejestrującej ruch statków, to w momencie pisania tego tekstu właśnie zmierzał do wybrzeży Meksyku ;).
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Nie będzie zaskoczeniem, że Warna to główna baza bułgarskiej marynarki wojennej. Po drugiej stronie basenu widzę kilka okrętów: od lewej niszczyciele min Cibar (Tsibar) i Struma, zbiornikowiec Bałczik i jednostka ratunkowa Proteo. Niszczyciele są weteranami z floty belgijskiej i holenderskiej, a Proteo służył kiedyś pod włoską banderą.
Obrazek

Choć Bułgaria posiada znacznie dłuższą linię brzegową niż Rumunia, to nie można napisać, iż jej marynarka wojenna jest silniejsza od sąsiadów.

Zaraz obok portu trafiamy na ślady ze starożytności - pamiątka po rzymskim mieście Odessos. Są to ruiny łaźni tzw. południowych, przy czym ich datacja ma spory rozrzut - od III do VI wieku naszej ery. Ciepłe cegły upodobały sobie koty, a ich sierść przystosowała się do otoczenia ;).
Obrazek
Obrazek

Kilkaset metrów dalej znajdowały się łaźnie północne - starsze, bo z II wieku naszej ery. Był to ogromny kompleks, czwarty pod względem wielkości w całym Imperium, a największy na Bałkanach.
Obrazek
Obrazek

Po sąsiedzku, otoczona ogrodem, stoi cerkiew św. Atanazego z 1838 roku. W czasie komunizmu zamieniono ją na muzeum ikon, obecnie znów pełni funkcje sakralne.
Obrazek

Warneńska starówka to mieszanina budynków z przełomu XIX i XX wieku oraz z epoki Bułgarskiej Republiki Ludowej. Nieco chaotyczna, oszpecona setkami reklam zachęcających do wizyt w kasynach, lokalach międzynarodowych sieci lub do zjedzenia kebaba.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Główny plac - Niepodległości. Za komuny nazywał się "9 września" - to data zamachu stanu z 1944 roku. A propos nazw - od 1944 do 1956 roku Warna nosiła zaszczytne miano Stalin (Сталин).
Obrazek

Największy w mieście Sobór Zaśnięcia Matki Bożej, wzniesiony w stylu narodowym w 19. stuleciu. Niestety, oblepiony rusztowaniami, a drzwi dla zwiedzających zamknięto kwadrans przed naszą wizytą.
Obrazek

Dwa zauważone pomniki:
* Kałojana, średniowiecznego cara. Zwany niekiedy "Rzymianobójcom", bo skutecznie bił łacinników rządzących w Konstantynopolu,
* Borysa III, ostatniego cara panującego samodzielnie. Zmarł w 1943 roku, niedługo po spotkaniu z Hitlerem. Przyczyny śmierci były prawdopodobnie naturalne (m.in. zbyt duży stres), nie można jednak wykluczyć otrucia, bo stawiał się Adolfowi.
Obrazek
Obrazek

Gdzie tylko człowiek spojrzy do cienia, zwłaszcza na bocznych ulicach, tam zobaczy pełno kotów. Mieszkańcy regularnie je dokarmiają.
Obrazek

Podczas drugiej wizyty postanowiłem przejść się kawałek w pobliżu morza. Zza płotu mogłem zerknąć na wypasiony basen, którego błękit mocno kontrastuje z szarą niebieskością Czarnego.
Obrazek

Wzdłuż brzegu ciągnie się Ogród Morski (Морска градина). Nazywanie go ogrodem to szczyt skromności - w rzeczywistości mamy do czynienia z największym parkiem w kraju. Zaczęto go urządzać jeszcze pod koniec panowania tureckiego, a następnie Bułgarzy znacznie go powiększyli, sprowadzili tysiące roślin z całej Europy, zatrudnili specjalistów francuskich i wiedeńskich. Alejki ciągną się kilometrami, znajdziemy przy nich dziesiątki pomników, źródełek i fontann.
Obrazek
Obrazek

W parku funkcjonują też różne instytucje: planetarium, kasyno, amfiteatr, zoo, delfinarium... Na skraju mieści się Muzeum Marynarki Wojennej, lecz w poniedziałki oczywiście jest nieczynne. Przez płot można ocenić, że wystawa plenerowa nie jest zbyt zadbana...
Obrazek

Osobno stoi torpedowiec Dryzki - okręt-muzeum, na początku ubiegłego stulecia trzon sił morskich Bułgarii. Zasłynął w walkach z Turkami - w 1912 roku celnie trafił osmański krążownik Hamidiye. Co prawda nie zatopił go, ale uszkodził - zawsze coś.
Obrazek

W latach 50. Dryzki skreślono ze spisu floty i postanowiono uczynić z niego obiekt muzealny. Nieszczęśliwie ktoś się pospieszył i zdążył... pociąć go na złom. Ostatecznie kilka uratowanych elementów przełożono na bliźniaczy torpedowiec Strogi, po czym tę kompilację nazwano Dryzki :D.

Na tym punkcie zakończyłem wizytę w centrum Warny. Niewątpliwie samo miasto warte jest odwiedzin, choć określanie go jako "najpiękniejszy czarnomorski kurort" (taki opis znalazłem na jednym z blogów!) to bardzo gruba przesada.

Poza centrum miałem na liście jeszcze jedno miejsce - polski ślad, czyli Mauzoleum Władysława Warneńczyka. A pisząc poprawnie historycznie to raczej jagielloński ślad, bo choć Władysław był królem Polski, to nie płynęła w nim ani kropla polskiej krwi: ojciec Władysław II był oczywiście Litwinem, matka Zofia podobnie, w dodatku z częściowo zrutenizowanej rodziny.
Władysław III, monarcha młody i niedoświadczony, dał się podpuścić przedstawicielom papieża (czemu historia ciągle się powtarza?) i zerwał korzystny rozejm z Turkami. Źle przygotowana wyprawa zakończyła się miażdżącą klęską chrześcijan i śmiercią króla pod Warną. Jego ciała nigdy nie odnaleziono, mauzoleum jest więc puste. Znajduje się w dzielnicy, co za niespodzianka, Władisław Warnenczik (Владислав Варненчик). Mauzoleum nie cieszy się chyba statusem wielkiej atrakcji, gdyż po drodze próżno szukać jakichkolwiek znaków do niego prowadzących. Auto zostawiam na parkingu wśród bloków, jadłodajni i warsztatów samochodowych.
Obrazek

Nie byłem ani trochę zaskoczony, gdy odbiłem się od zamkniętej bramy. Poniedziałek. Co ciekawe - administracja muzeum-mauzoleum w ten dzień formalnie działa, ale zwiedzać nie można. Inna sprawa, że czytałem opinie, iż w pozostałe dni zamknięta brama to także częsty widok.
Obrazek

Na muzeum-mauzoleum składają się m.in. dwa trackie kurhany, ale przez kraty widzę tylko pofałdowany asfalt parkowej alei oraz płyty z herbami współczesnych krajów. Nie wiem tylko czy to symbole państw, które wchodziły w skład monarchii Warneńczyka, czy też tych, które wzięły udział w bitwie.
Hmmm, nie jestem pewien, czy będę próbował tu kiedyś zajrzeć jeszcze raz, choć kto wie?...
Obrazek
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Na urlop, w stronę Dunaju, w stronę Karpat, w stronę Morza Czarnego.

Post autor: Pudelek » 20 grudnia 2021, 16:53

Poszukując miejsca na założenie "bazy noclegowej" na bułgarskim wybrzeżu Morza Czarnego mój wzrok przyciągnęła miejscowość o dość pokręconej nazwie - Szkorpiłowci (Шкорпиловци, w angielskiej transliteracji Shkorpilovtsi). Położona jest ona czterdzieści kilometrów na południe od Warny i zdawała się spełniać wszystkie albo większość postawionych przeze mnie warunków.
Obrazek

Forma noclegu, jaka mnie interesowała, to kemping. W Bułgarii większość takich obiektów dzieli się na dwie kategorie: hałaśliwe, tłoczne molochy i mniejsze obiekty, oferujące kiepski stan sanitarny. Ewentualnie te dwie odmiany łączą się w jedno (molochy z kiepskim stanem sanitarnym), a wyjątki mają inne wady - na przykład położenie na odludziu. W Szkorpiłowci kemping znajduje się w miejscowości i także niemal zaraz przy morzu - dzieli go od brzegu kilkaset metrów, wystarczy przejść przez drogę. Poniżej pomiędzy drzewami widać niebieski kolor i molo, a to zdjęcie z kempingowego baru.
Obrazek

Prowadzący kemping to bardzo ciekawa postać - starszy pan w typie hipisa: długie włosy, kapelusz, luz. Ożenił się z Polką i ponad trzydzieści lat spędził w RP, więc mówi po polsku lepiej niż niejeden autochton znad Wisły. Wielu polskich turystów myślało wręcz, iż to rodak! Nieco zdradza go akcent, lecz wtedy przekonuje, że jest góralem :D. Z kolei na powtarzające się pytania dlaczego nauczył się polskiego odpowiada, że to z powodu... psa. Suka, rasowy owczarek, faktycznie reagowała tylko na polskie słowa, mówiły tak do niej nawet bułgarskie wnuki właściciela ;).
Trochę zdarzyło nam się porozmawiać - opowiadał, że głównie mieszkał w Warszawie, ale w pewnym momencie przeniósł się do Lidzbarka Warmińskiego, gdzie prowadził knajpę. Zatrudnił kilku miejscowych, lecz po pięciu latach musiał zwinąć interes: sąsiadom nie podobało się, że jakiś obcy robi u nich interes i "odbiera im pracę" (ciekawa logika, biorąc pod uwagę, że właśnie ją oferował), nie dawano mu spokoju, więc w końcu machnął na to wszystko ręką.
W przeszłości sporo podróżował, także na stopa. Nie można odmówić mu sprytu: we Francji wyciągał niby bułgarskie wino (w rzeczywistości rozlewane przez firmę w Polsce ze zlewek przywiezionych z Bałkanów) i częstował nim żabojadów. Ci oczywiście byli wstrząśnięci paskudnym smakiem i od razu przynosili swoje, swojskie napitki ;). Mnie poczęstował domową rakiją - wstrząsnęła, ale pozytywnie :).

Pod względem udogodnień kemping spełniał swoją rolę - w miarę regularnie czyszczone toalety i kuchnia. Wypożyczalnia sprzętu, w tym rowerów - co mnie szczególnie interesowało. Bar, o którym już wspominałem - można było w nim kupić piwo (tańsze niż w knajpach) oraz proste posiłki typu kebapcze albo banica.
Obrazek
Obrazek

Właściwie jedyny mankament kempingu to... jego popularność. Ludzie ciągną tam jak muchy do kupy, więc w weekend bez wcześniejszej rezerwacji można zapomnieć o możliwości noclegu. Przyjechaliśmy w środę i do dyspozycji były jedynie dwa wolne miejsca! Jedno z nich świetnie, bo w rogu, gdzie mieliśmy cień przez niemal cały dzień. Ale auto już się nie wcisnęło, musiałem je zostawić przy ulicy - to też wyszło na plus, gdyż cena wyszła niższa, a i mniej się nagrzewało ;).
Obrazek

Mimo tłoku noce przelatywały raczej na spokojnie, wszyscy starali się szanować innych. Wśród turystów dominowali Bułgarzy oraz Rumunii (wiadomo - ich wybrzeże jest krótsze i znacznie bardziej zabudowane), trochę Niemców, Francuzów, Czechów. I jedni Polacy - poznałem ich parcelę od razu, bo jako jedyni odgrodzili się od innych parawanem :D.
Za sąsiadów mieliśmy także psy, koty i... papugi. Zaraz obok w dużej przyczepie kwaterowała Koko. Przyjechał z nią wielki, łysy Niemiec z Nadrenii-Palatynatu i tak ptakiem przyciągał do siebie dzieci, że zacząłem się już zastanawiać, czy to nie jakiś wędrowny pedofil.
Obrazek

Szkorpiłowci dzieli się na dwie części - wioskę "właściwą", oddaloną od morza o jakieś dwa kilometry, oraz naszą dzielnicę przybrzeżną. Ta dzielnica to dwie ulice na krzyż, hotel z dumną nazwą, kilka pensjonatów, dwa sklepy spożywcze, kino letnie, rząd straganów typowych dla każdej miejscowości położonej nad morzem. Słowem - trudno ją nazwać metropolią, ale i totalnym zadupiem, mamy dostęp do tak ważnych zdobyczy cywilizacji, jak np. wesołe miasteczko.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Są oczywiście lokale. Właśnie dlatego chciałem uniknąć nocowania na odludziach - jak na takim działa tylko jedna knajpa, to może spocząć na laurach i mieć wszystko gdzieś, bo ludzie i tak nie mają wyboru. A tu był: pierwsza restauracja znajdowała się kilkanaście metrów od kempingu. Inna - dość droga - parę minut dalej. Do tego co najmniej dwa bary i smażalnie ryb, a także ośrodek wypoczynkowy dla Bułgarów, gdzie dwukrotnie udało nam się zamówić coś do jedzenia w okazyjnej cenie (pewne braki w komunikacji międzynarodowej poskutkowały tym, że panie w kuchni chciały mi zaserwować podwójne danie, choć zapłaciłem za jedno ;)). Na stole lądowały przede wszystkim dania z kuchni bułgarskiej - kawarma, papryka w sosie, grillowana, faszerowana i panierowana, sery w kociołku, grillowane cebule, bakłażany, sałaty szopka i selska. Do tego rzecz jasna mięso z rusztu, piwo i rakija na lepsze trawienie.
Obrazek

Śniadanie na bazie zakupów ze sklepu oraz z okolicznych straganów: okazało się, że kebapcze na zimno także świetnie smakuje, zwłaszcza popite taratorem albo piwem :D.
Obrazek

Najważniejsze jednak jest morze! Tutejsza plaża bywa uznawana za najdłuższą w Bułgarii - podobno ciągnie się na 12 lub 17 kilometrów. Aż tak dużo mi nie potrzeba, wystarczy kawałek. Rzecz jasna jej część została zajęta przez prywatne podmioty, które ustawiły bary, stoliki, leżaki z parasolami.
Obrazek
Obrazek

Znacznie więcej jest odcinków niezagospodarowanych. Najbliższy kempingowi posiada dodatkową atrakcję w postaci betonowego mola. Należy ono do akademii nauk, która prowadzi na nim jakieś badania Morza Czarnego (zasolenie i tym podobne), więc większość pomostu jest zablokowana bramą. Od czasu do czasu i tak ktoś przez nią przechodzi: dzień przed naszym przyjazdem wlazł na molo pijany facet i trzeba było wzywać odpowiednie służby, w tym ratownicze (ludzie się topili skacząc z wysokości do wody).
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Spod zamkniętej bramy i tak można zrobić fajne zdjęcia na okolicę. Najpierw spojrzenie na południe, potem na północ w kierunku Warny, a następnie prostopadle do lądu.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Ciekawostką jest wijąca się rzeczka, która jednak nie wpływa do morza, a wydaje się wsiąkać w piasek! Woda w niej ma temperaturę przypominającą lekko schłodzony wrzątek, lecz podłoże pełne jest śmieci i różnego syfu, więc wszyscy ostrzegają, aby lepiej się w niej nie kąpać.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Rzeczka od strony mostu drogowego.
Obrazek

Piasek parzy, a woda jest dość ciepła. Fale - jak to zwykle w Morzu Czarnym - niemałe, pływa się trudno. Wieje silny wiatr, więc ciężko ustawić parasol, ale można się schować pod molem. Od czwartku do soboty na plaży było dość spokojnie - problem stanowiły jedynie śmieci oraz smród fajek, bo Bułgarzy to palacze starej daty. Dawno nie widziałem, aby ktoś kurzył nawet przy jedzeniu! No i psy - te się strasznie rozgrymasiły. Co rusz jakiś przylatywał aby coś wykopać, zakopać, a najlepiej się wysikać. Ewentualnie zrobić kupę. Podobnie na kempingu - wspaniały buldog francuski napaskudził obok baru, a z kolei pupil Węgrów z rumuńskiej Krajowej (już sami Węgrzy w Krajowej to ewenement) był tak wytresowany, że za potrzebą zawsze chodził do sąsiadów :D.
Obrazek
Obrazek

Wszystko zmieniło się w niedzielę - do Szkorpiłowci zwalił się tłum! Raczej nie taki, jaki widuję na zdjęciach znad Bałtyku, ale ewidentnie ilość masy ludzkiej się zwiększyła. Na szczęście nadal jest tu tak dużo terenu, że każdy znajdzie własny kącik (nasz biały parasol cudem przetrwał wcześniejsze porywy wiatru i jako tako stał).
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Przybyli głównie Bułgarzy i trochę Rumunów. No i Cyganie. Okolice mola to właściwie romska enklawa. Co prawda Bułgarzy także mają dość ciemną karnację, ale Cyganów wyróżniał język i nie tylko. Nie, nie śmiecenie i palenie, gdyż to robili wszyscy. U Cyganów kobiety nie kąpały się i nie opalały w strojach plażowych, a w normalnym ubraniu. W sukniach, spódnicach, dżinsach. Małe dziewczynki jeszcze mają ciuchy plażowe, a nastolatki już nie. Panowie oczywiście nie muszą się zasłaniać.
Obrazek
Obrazek

A może to muzułmanie? W Bułgarii jest ich ponad pół miliona, w samym Szkorpiłowci kilkudziesięciu. Ale żeby wszyscy kąpiący się dookoła nimi byli, to byłby statystyczny cud! No i jak na wyznawców islamu to jednak panie są trochę za bardzo rozebrane... W dodatku nie mówili po turecku, a to przeważnie Turcy reprezentują muzułmanów w tym kraju.
Obrazek

Więcej ludzi, więc także więcej okazji do zdjęć. Próbuję uwieczniać atrakcyjne ciała, ale większość pobliskich kobiet jest przecież zasłonięta... Na plaży zagospodarowanej, przy płatnych parasolach i leżakach, płeć żeńska kąpie się już w strojach europejskich - zapewne Bułgarki - ale aż tak dużego zooma nie posiadam ;).
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Przyglądam się ludziom i dziwuję się światu. Wspominałem o tym niedawno przy okazji wizyty w Siedmiogrodzie - spora część pań nie potrafi już pozować bez kręcenia tyłkiem i podnoszenia nóżek ;).
Obrazek

Od dawna fascynuje popularność klapków. Rozumiem, że nosi się je pod prysznic albo na basenie, lecz żeby na co dzień, wszędzie? W klapkach latają terroryści w Nigerii, w klapkach biegają talibowie w Kabulu, w klapkach paradują bałkańscy maczo. I pomyśleć, że moje potrafią spaść po paru krokach, a co dopiero podczas biegu :D.
Obrazek

O dziwo, mój aparat nikogo nie denerwował, niektórzy pozowali i machali do zdjęć z wielką chęcią.
Obrazek

Dookoła gwar, śmiechy, kłótnie, dostojne matrony opieprzają dzieciaki oraz mężów, a ci nie zostają dłużni. Słychać muzykę z radyjek oraz smartfonów, szczeka pies. Maluchy biegają i krzyczą. Wyjątkowo mi to nie przeszkadza, książka sama się czyta, a chłodne piwo smakuje znakomicie, choć to zwykły sikacz ;).
Obrazek

Nawet temperatura nie przesadzała: w ciągu dnia dochodziła do 28-30 stopni, a więc ciepło, ale nie upalnie (wiatr od morza obniżał odczuwalną). Za to po zmierzchu potrafiła zaskoczyć negatywnie - 17 stopni w lipcu, w Bułgarii? Właściciel kempingu stwierdził, że zbliża się jesień.

Pewnego wieczoru pojawiła się dodatkowa atrakcja: usłyszeliśmy warkot, a potem zjawił się śmigłowiec. Eurocopter Panther, jedna z dwóch maszyn tego typu należących do bułgarskiej marynarki wojennej (a więc trzecia część bułgarskiego lotnictwa morskiego), ćwiczył opuszczanie i podnoszenie "koszyka".
Obrazek

W sobotnie popołudnie postanawiam zwiedzić okolicę z pozycji siodełka, zatem wypożyczam na kempingu rower. Najpierw jadę na południe do miejsca, gdzie pofalowane wzgórza schodzą wprost do morza. Docieram dość blisko, ale nie chce mi się nieść przez ostatni odcinek roweru, całego oblepionego piaskiem.
Obrazek
Obrazek

Molo zostało daleko z tyłu.
Obrazek

Ta część plaży została zajęta przez "dzikich" lokatorów - co rusz widzę skupiska wielkich parasoli oraz stojących obok nich samochodów, ktoś wbił nawet maszt z brytyjską flagą. Las nad plażą pełen jest przyczep, bungalowów, namiotów, stoją dziesiątki zaparkowanych aut, czasem jeden obok drugiego. Spotykam drewniane i plastikowe wariacje na temat pryszniców, ale zastanawiam się jak mieszkańcy tego nieoficjalnego pola biwakowego korzystają z toalety? Odpowiedź przychodzi za jednym zakrętem, gdy wpadam na kobietę... sikającą na środku drogi. Uśmiechnęła się przepraszająco i dalej robiła swoje; ja przynajmniej staram się chodzić w krzaki... Jeśli tak tu wygląda strona sanitarna setek osób bytujących przez dni albo tygodnie, to musi być bardzo sympatycznie. Unoszący się w powietrzu zapach zdaje się to potwierdzać - to już na Przystanku Woodstock radziliśmy sobie lepiej...
Obrazek
Obrazek

Wracam do wioski, myję z piasku rower i pedałuję na północ. Mijam skrzyżowania wśród pól słoneczników i podjeżdżam pod górkę, a następnie przecinam las, w którym znaki ostrzegają przed czarną dupą.
Obrazek

Podjazd, zjazd i wyjeżdżam na szerszy teren.
Obrazek

Siedem kilometrów od kempingu znajduje się Nowo Orjachowo (Ново Оряхово), liczące sobie około stu mieszkańców. Typowa ulicówka, w centrum której znajduje się sklep, knajpa, kran z wodą pitną oraz skromny pomnik jakiegoś lokalnego gieroja, zmarłego w 1944 roku.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Zaglądam do knajpy, bo mimo zaawansowanego popołudnia żar leje się z nieba. Chciałem zamówić piwo, lecz facet przede mną brał mentę, zatem małpuję go i proszę dodatkowo o kieliszek zielonego trunku z kostką lodu. Sympatyczna barmanka pyta się mnie z uśmiechem, czy jestem fotografem.
- Tylko amatorskim - odpowiadam uśmiechając się równie sympatycznie.
Siadam na tarasie i wolno popijam chłodne napoje, przyglądając się ulicy.
Obrazek

Panuje duży ruch, bo sporo samochodów jedzie od strony morza, a wiele posiada rejestracje z Sofii i Bukaresztu. Co chwilę któryś się zatrzymuje, aby zrobić szybkie zakupy na jednym z kilkunastu straganów rozstawionych wzdłuż szosy - mieszkańcy sprzedają tam warzywa i owoce, podejrzewam, że z własnych ogródków, bo niestandardowe kształty, barwy i rozmiary na pewno nie przeszłyby weryfikacji w sieciowych sklepach. To właśnie tutaj zaopatrywałem się w produkty na śniadanie.
Obrazek

Siedzi się bardzo przyjemnie, lecz czas goni... Zajeżdżam jeszcze za wioskę na teren Starego Orjachowa (Старо Оряхово), największej osady gminy, lecz nie jej siedziby. Na jej skraju stoi stadion. Niby żadna atrakcja, ale reklamowali go na wszystkich tablicach w okolicy, więc chciałem zobaczyć te cudo. I oto on:
Obrazek

Chyba pierwszy raz widzę, aby przy wyjeździe z takiego parkingu ustawiać wypasione drogowskazy, znacznie nowsze od innych. Ewidentnie mieli dużo pieniędzy do wydania.
Obrazek

Przez Nowo Orjachowo wracam do lasu i mozolnie wdrapuję się na górkę. Gdy kończą się drzewa moim oczom ukazuje się zjazd (choć na zdjęciu tego za bardzo nie widać), pola słoneczników i zabudowa nadmorskiej części Szkorpiłowci (ciekawe, czy ta nazwa się odmienia?).
Obrazek
Obrazek

Na skrzyżowaniu odbijam w prawo, do Szkorpiłowci "właściwego". Te nie składa się tylko z jednej ulicy, ma bardziej rozrzuconą zabudowę. Centrum tworzy duży asfaltowy plac, przy którym znajduje się cerkiew, poczta, przystanek autobusowy, sklepy oraz - co oczywiste - knajpa.
Obrazek

W niewielkim parku zobaczymy pomnik z dwoma łysymi głowami - to wyjaśnienie skąd się wzięło obecne miano miejscowości. Głowa po lewej należała do Hermanna (Hermenegilda) Škorpila, a po prawej do Karla Škorpila. Dwaj pochodzący z Czech bracia przybyli w latach 80. XIX wieku do Bułgarii i stali się "ojcami" miejscowej archeologii. Byli przy wszystkich najważniejszych odkryciach archeologicznych tamtejszej epoki i w uznaniu ich zasług wioskę nazywaną z turecka Făndăklii (Фъндъклии) przemianowano na Szkorpiłowci. Nie jestem pewien, czy prowadzili badania także i tu, ale faktem jest, że przy morzu odnaleziono resztki fortecy i muru obronnego z IV-VI wieku n.e.. Mur biegł w miejscu, w którym codziennie przechodziłem z kempingu na plażę.
Obrazek

Tu także wstępuję na zimne piwko i zadowolony siadam pod parasolem obserwując życie wioski. W Szkorpiłowci akurat brak straganów, więc nastawione są na przyjezdnych, którzy tędy nie kursują.
Upał nieco zelżał, na ulicach pojawili się starsi ludzie.
Obrazek

Droga w stronę dzielnicy nadmorskiej pachnie świeżo wylanym asfaltem, a z kolei poza terenem zabudowanym przygotowano wygodną ścieżkę dla pieszych. Zastanawiam się tylko do czego miały służyć te daszki?
Obrazek

Bliskość morza miała ten plus, że mogłem nad nie przychodzić o dowolnej porze, bo i tak miałem blisko. W niedzielę wybrałem się już po zachodzie słońca: tłumy zniknęły, kąpali się jeszcze tylko pojedynczy Cyganie. I jedna całkiem goła baba, w dodatku sąsiadka z kempingu (dla odmiany jej facet był całkowicie okryty, gdyż udawał surfera) :D.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

W ostatni dzień poświęciłem się i wstałem na wschód słońca, który przypadał w okolicach szóstej. Prawie się spóźniłem - jeszcze wchodząc na piasek wydawało się, że do pojawienia się tarczy nad horyzontem mam kilka minut, a gdy dochodziłem do mola, to nagle zaczęło one wręcz wyskakiwać niczym piłka!
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Fale obijają się o słupy, a jednocześnie woda paruje. Morze i o tej porze jest stosunkowo ciepłe, a gdy kąpałem się w nocy, to w ogóle była zupa.
Obrazek

Zdziwiłby się ktoś, gdyby sądził, że początek dnia będzie witał samotnie. Na plaży kręci się już trochę osób - dominują wędkarze, ale są też inni miłośnicy fotografii, spacerowicze, biegacze i wyprowadzacze psów. Pojawił się nawet pierwszy parasol - komuś bardzo zależało, aby zaklepać sobie dobre miejsce.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Wschód słońca można uznać za całkiem fajne pożegnanie z Morzem Czarnym.
Obrazek
Obrazek
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Na urlop, w stronę Dunaju, w stronę Karpat, w stronę Morza Czarnego.

Post autor: Pudelek » 28 grudnia 2021, 21:15

Czytając artykuły, blogi i internetowe przewodniki można odnieść wrażenie, że Bułgaria to wybrzeże i oprócz niego to już nic ciekawego. A jest dokładnie odwrotnie - większość najciekawszych miejsc wcale nie leży nad morzem. Pierwsze z opisywanych przeze mnie ma do morskich fal blisko, gdyż znajduje się kilkanaście kilometrów na zachód od Warny.
Obrazek

Mowa o terenie zwanym Pobiti Kamyni (Побити камъни), a w języku polskim Kamienny Las. Na rozległej przestrzeni stoją tu dziesiątki kolumn i tysiące innych mniejszych kawałków - coś w rodzaju połączenia ruin starożytnych budynków i rzadkiego gołoborza, a wszystko to na suchej trawie przemieszanej z piaskiem. Niekiedy nawierzchnia określana jest wręcz jako pustynia, jedna z nielicznych w Europie pochodzenia naturalnego i jedyna w Bułgarii.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Aż do 19. stulecia brano je rzeczywiście za wytwory ludzkie z czasów antycznych, ale badania dowiodły, iż to dzieło matki natury. W jaki sposób powstał ten skalny kompleks? Za głupi jestem na własne tłumaczenie, więc posłużę się cytatem z Wikipedii: Dawniej na obecnych piaskach znajdowały się pokłady wapienia (do dziś zalega on jeszcze w wielu miejscach). Woda opadowa z dwutlenkiem węgla, wsiąkając, rozpuszczała wapień. Przenikał on do piasku w formie nacieków (kolumn) z dwuwęglanu wapnia. Z czasem piasek usunięty został dzięki wietrzeniu, a odporniejsze słupy wapienne zostały odsłonięte.
Najnowsze badania stwierdziły, iż (...) ten fenomen geologiczny jest skamieniałym systemem typu "cold hydrocarbon seepage". Precypitacja węglanowych kolumn zbudowanych z bardzo lekkiego izotopowego węgla (w niskomagnezowym kalcycie) to wynik utleniania wędrujących węglowodorów przez archeony
. I wszystko jasne :D.

Kamienne kolumny dochodzą do wysokości sześciu metrów, a ponieważ są płytko osadzone w piasku, więc wiele z nich się przewróciło albo pomogła im w tym miejscowa ludność.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Jest bardzo gorąco - żar leje się z nieba i odbija od ziemi oraz skał. Kamienny Las zwiedzamy sami, choć na leśnym parkingu stały ze dwa auta (w tym taksówka), mijaliśmy także kasę biletową, ale zamkniętą.
Ciszę przerywają jedynie odgłosy cykad.
Obrazek
Obrazek

Do Kamiennego Lasu dojedziemy z Warny drogą numer 2, ale w lipcu 2021 roku akurat była w remoncie, więc trzeba skorzystać z równoległej autostrady (zjazd jest oznaczony). Wyremontowany odcinek drogi przecina skalne zgrupowanie na dwie części, ale ta północna jest znacznie mniejsza.
Obrazek

Coraz bardziej oddalamy się od morza w kierunku zachodnim - trochę autostradą, a trochę bocznymi pustawymi szosami.
Obrazek

Rzeźba terenu jest zróżnicowana - obok płaskich pól nagle wyrastają skalne ściany płaskowyżu.
Obrazek
Obrazek

Przecinamy wyludnioną wioskę Madara (Мадара) i wspinamy się samochodem w las pod bramę Rezerwatu Archeologiczno-Historycznego, tuż obok urwiska.
Obrazek

W rezerwacie można oglądać pamiątki historyczne z wczesnego średniowiecza oraz przyrodnicze. W niektórych jaskiniach urządzono kaplice, w innych odnaleziono ślady bytności człowieka z Paleolitu.
Obrazek
Obrazek

Są także ruiny świątyń pogańskich - używano ich, gdy kraj był już oficjalnie chrześcijański. Do tego zarys średniowiecznego kompleksu zakonnego. Wszystko to z pięknymi skałami w tle.
Obrazek
Obrazek

Najważniejszy jest jednak Jeździec z Madary, inaczej Madarski konik (Мадарски конни) - relief wykuty w piaskowcowej ścianie, 23 metry nad poziomem gruntu.
Obrazek

Z daleka widać go słabo, gdyż zarysy zlewają się z wypukłościami skały, a także swoje zrobił deszcz, wiatr i słońce. Gdy podejdziemy bliżej to całość staje się bardziej wyraźna: jeździec na galopującym koniu trzymający w ręku włócznię (choć niektórzy zamiast niej widzieli... róg do wina). Za nim biegnie pies, a pod koniem leży umierający lew. Wszystko to w rozmiarach zbliżonych do żywych oryginałów.
Obrazek

O płaskorzeźbie tej nie wiadomo wiele pewnego, poza tym, że jest jedynym takiego typu zabytkiem w Europie i jednym z najbardziej znanych symboli Bułgarii (znalazł się m.in. na monetach). Z tego powodu została wpisana na Listę Dziedzictwa UNESCO. Wszelkie inne dane są jedynie przypuszczeniami. Relief powstał najprawdopodobniej w VII lub w VIII wieku. Być może przedstawia jednego z chanów Protobułgarów - koczowniczego ludu pochodzenia huńskiego, który w 7. stuleciu dotarł na Bałkany. Przybysze podporządkowali sobie zamieszkujących te tereny Słowian i sami dość szybko się zeslawizowali, dając początek dzisiejszemu narodowi bułgarskiemu.
Forma płaskorzeźby (paradny szyk konia, jeździec trzymający włócznię) przypomina motyw jeźdźca trackiego występującego na tym terenie w starożytności, lecz w tym okresie Trakowie już praktycznie nie istnieli, gdyż niemal zupełnie rozpłynęli się w etnosie słowiańskim. Takie ukazywanie wojowników jest także znane w tradycji środkowoazjatyckiej, czyli tam, skąd pochodzili praprzodkowie Protobułgarów. Najbardziej powszechna opinia wskazuje, że na rumaku uwieczniono chana Terweła, który wsławił się zwycięskimi wojnami z Bizancjum, a wykute obok płaskorzeźby napisy w średniowiecznej grece (z tej odległości niemożliwe do zobaczenia) odnoszą się do wydarzeń z VIII wieku, kiedy panował.

Zajrzeliśmy do grot, obejrzeliśmy konika, tymczasem mnie zaczęło ciągnąć do urwiska. Ponoć można wejść na jego szczyt, a u góry znajdują się ruiny twierdzy. Na mapie zaznaczone są schody, więc idę je w pojedynkę zobaczyć. Stwierdziłem, że tylko rzucę okiem.
Wejście rzeczywiście tam jest - po minięciu granicy lasu wdrapujemy się po skałach, schodach wykutych i metalowych, czasem trafi się jakiś mostek. Idę tylko kawałeczek.
Obrazek

Po kawałeczku idę kolejny kawałeczek, potem następny i następny. Już z tej wysokości są fajne widoki, ale ciągle zastanawiam się, co będzie wyżej. I tak krok po kroku... Gdzieś w internecie przeczytałem, że do wspinaczki potrzebne są solidne buty, ale to przesada: przy bezdeszczowej pogodzie w zupełności wystarczą sandały :).
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Kurde, a może jeszcze kilka schodów i jeszcze jeden kawałeczek?
Obrazek

Jak się można domyślić wylazłem na samą górę ;). Widoki ze stumetrowej ściany przedstawiają pobliską Madarę oraz płaską okolicę, na horyzoncie ograniczoną kolejnymi pasmami skał. Z dołu słychać stukot pociągu - lokomotywa ciągnie dwa wagony osobowe.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

A tak wygląda krajobraz z drugiej strony urwiska - równo i płasko!
Obrazek

Próbuję się dodzwonić do Teresy, która została w lesie. Nic z tego, brak zasięgu. W takim razie odpuszczam sobie dojście do ruin twierdzy (które i tak są w dużej mierze współczesną rekonstrukcją), a i nic nowego stamtąd nie zobaczę. W miejscu gdzie stoję też jest bardzo ładnie.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Podczas powrotu w dół spotykam Teresę, której się na tyle dłużyło, że w końcu poszła za mną. Zatem wchodzimy razem jeszcze trochę w kierunku szczytu i dopiero potem złazimy do lasu i samochodu.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Madara przyciąga grupy turystów, ale większość z nich ogranicza się do zobaczenia płaskorzeźby i jaskiń. Na górę wchodzi ledwie garstka osób - upał oraz ilość schodów skutecznie zniechęcają. Spotkałem rodzinkę ze Śląska, która próbowała wprowadzić na urwisko małe dzieci i psa (zwierzak wyglądał gorzej niż dzieci); skończyło się długim postojem w zacienionym przejściu między skałami i szybkim powrotem. Niemniej miejsce na pewno godne jest wizyty i spędzenia w nim godzinki lub dwóch.

W wiosce znajdują się jeszcze resztki rzymskiej willi, ale wyleciała mi ona z głowy. Robię ostatnie zdjęcie skalnych ścian, a na pierwszym planie stoi dawna turecka fontanna przerobiona na pomnik poległych.
Obrazek

Kolejnym punktem programu "Bułgarii prawdziwej" (tak nazwałem ten odcinek, ponieważ życie toczy się tu nieco inaczej niż na turystycznym wybrzeżu, a i cudzoziemców pojawia się znacznie mniej) miał być Szumen (Шумен). Miasto to posiada szereg ciekawych obiektów do zwiedzenia - m.in. twierdzę oraz monumentalny Pomnik Twórców Państwa Bułgarskiego. W przypadku tego drugiego określenie "pomnik" to minimalizm, powinno się raczej napisać o "kompleksie architektonicznym". Niestety, straciliśmy za dużo czasu w innych miejscach, więc już wiem, że trzeba będzie wybrać tylko jedną rzecz do zobaczenia. Decyduję się na wizytę w meczecie Tombuł - to największa muzułmańska świątynia w Bułgarii i drugi największy meczet na Bałkanach (większy posiada tureckie Edirne). Trzeba przyznać, że z zewnątrz prezentuje się imponująco.
Obrazek

Meczet powstał w pierwszej połowie XVIII wieku. Według legendy architektowi podziękowano ścięciem głowy, aby już nigdy więcej nie wybudował czegoś tak pięknego (ta legenda jest dość popularna w różnych lokalizacjach). Reprezentuje tzw. barokowy styl turecki.
Obrazek

Za drzwiami wita nas uśmiechnięty mężczyzna. Meczet można zwiedzać po uiszczeniu opłaty (bilet jest niewiele tańszy od całego zespołu architektonicznego w Madarze). Warto, bo wnętrza są jeszcze ładniejsze niż zewnętrza bryła - motywy kwiatowe i geometryczne, cytaty z Koranu. Całość została kilka lat temu odnowiona za pieniądze sułtana Omanu.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Piętro przeznaczone dla kobiet - a konkretnie ta gustowna klatka. Na szczęście turyści nie są w niej zamykani, ale chusty trzeba założyć, a trzewiki zdjąć, jak to w każdym meczecie, który nadal pełni funkcje religijne.
Obrazek

Zbliża się pora popołudniowej modlitwy Asr. Młody muezzin bierze mikrofon i zaczyna śpiewać oraz zawodzić do mikrofonu, aby przypomnieć wiernym o ich obowiązkach. Pierwszy raz słyszę to ze środka meczetu.
Obrazek

Z meczetem sąsiaduje dziedziniec z fontanną oraz budynki szkół i biblioteki.
Obrazek

Szumen to jedno z większych skupisk muzułmanów w Bułgarii. W prowincji stanowią oni około 1/3 mieszkańców, w samym mieście nieco mniej. W zdecydowanej większości są oni Turkami, stąd napisy w ich języku na plakacie reklamującym islamską edukację. Zwłaszcza zdjęcie dziewczynki w hidżabie i w makijażu wygląda zachęcająco.
Obrazek

Podjeżdżam na chwilę do centrum, aby chociaż z dołu popatrzeć na Pomnik Twórców Państwa Bułgarskiego. Do potężnej, socrealistycznej kompozycji prowadzi z miasta aleja z tysiąc trzysta kamiennymi stopniami (w 1981 roku tyle lat minęło od oficjalnego początku bułgarskiej państwowości).
Obrazek
Obrazek

Rzędy schodów zaczynają się w parku obok teatru, a tam wśród zieleni stoi Pomnik Wyzwolenia. Przedstawia on komunistycznego partyzanta, stojącego na wysokim cokole (miejscowi nazywają go "Rozrzutnikiem") oraz związanego pokonanego faszystę.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

A tu Twórcy Państwa Bułgarskiego widziani z obwodnicy Szumenu.
Obrazek

Dociskam pedał gazu połykając kolejne kilometry - drogi o tej porze są już puste, a sporo odcinków ma pas do wyprzedzania, więc jedzie się nieźle.
Obrazek

Ostatni nocleg w Bułgarii zarezerwowałem w Gecowie (Гецово), wsi obok Razgardu. Miejscowość na pierwszy rzut oka nie wyróżniała się absolutnie niczym wyjątkowym, poza położeniem obok głównej arterii komunikacyjnej w kierunku granicy. Co do tego miejsca noclegowego od początku miałem jakieś złe przeczucia, gdyż wpisy w internecie pojawiały się o nim rzadko i niemal nigdy od cudzoziemców...
Najpierw nie umiemy go znaleźć, gdyż został źle zaznaczony na mapie. Potem wreszcie trafiamy pod dobry adres przy zakurzonej, szutrowej ulicy. Działa tam warsztat samochodowy i stoi pełno samochodów, a obok znajduje się obiekt noclegowy Kapanski Stan wraz z restauracją. Przynajmniej w teorii, bo wyglądają na zamknięte.
Obrazek

Siedzący na chodniku chłopak mówi nam po polsku "dzień dobry", ale czy się dobrze zakończy, to zaraz się okaże. Zagaduję do faceta, który chyba jest szefem warsztatu.
- A, nocleg? Momencik - po chwili namysłu zaprasza do środka i zaczyna gdzieś wydzwaniać, a potem kłócić się telefonicznie z kobietą, która pewnie jest właścicielką tego przybytku. Ta twierdzi, że na dziś nie miała żadnych rezerwacji, a facet nerwowo tłumaczy, że nie dość, iż mamy wydruk ją potwierdzający, to jeszcze znalazł nas w komputerze. Mijają minuty, w ogólnosłowiańskim narzeczu wyjaśniamy sobie pewne kwestie, wreszcie dostaję do ucha smartfona, przez który kobieta mówi po angielsku to, co i tak już zrozumieliśmy wcześniej po bułgarsku: "Przepraszamy za zamieszanie, za chwilę pokój będzie gotów".
Napięcie schodzi, więc od razu proszę o zimne piwo ;). Restauracja faktycznie nie funkcjonuje i to raczej od dawna, ale napoje procentowe posiadają i sprzedają. Jeszcze tylko trzeba przebrnąć przez kwestie finansowe, bo babcia naszego rozmówcy była przekonana, że cena z internetu to tylko opłata za rezerwację i trzeba do niej dołożyć standardową kwotę za pokój :D.
Koniec końców mamy całkiem przyzwoity nocleg i to w miejscu zupełnie nieturystycznym, co pozwala rzucić okiem na taką "zwykłą" Bułgarię. A ta jest najbiedniejszym państwem Unii Europejskiej, doskonale to widać podczas wieczornego spaceru po wiosce: wiele ulic bez asfaltu, zaniedbane domy, znaczna część opuszczonych. Budowano je z tego, co wpadło w ręce. Jednak rumuńska prowincja zwykle wygląda trochę bardziej zasobnie.
Obrazek
Obrazek

Prawie nie spotykamy innych ludzi, bo co to robić po zmroku? Knajp nie ma (pierwszy raz nie zjemy kolacji w lokalu), sklepy też już dawno zamknięte. Innych atrakcji również nie widzieliśmy, wszyscy pochowali się w gospodarstwach. Po głównym placu hula ciepły wiatr.
Obrazek

Poranek sugeruje, że czeka nas upalny dzień. Im dalej od Morza Czarnego, tym cieplej: na wybrzeżu temperatura lekko przekraczała 30 stopni, a w głębi lądu zaczyna dochodzić do 40-tki.

Idę się przejść na spacer i przy okazji zrobić zakupy na śniadanie. Poniżej warsztat wraz z naszym noclegiem (z pokoju mieliśmy wyjście na balkon).
Obrazek
Obrazek

Ulice znowu są niezbyt ludne. Mijam opuszczoną szkołę podstawową i zaglądam pod ładną cerkiew św. Demetriusza. Obok świątyni stoi kontener, do którego jedna babka wrzuca dymiące się śmieci. Czekam przez chwilę, czy czasem całość nie zajmie się ogniem...
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Klepsydry ale nie z pogrzebów, lecz wspomnienia rocznic śmierci - po kilku miesiącach albo latach.
Obrazek

Robię zakupy w małym markecie obok głównego placu. Wybór mają dość skromny.
Obrazek
Obrazek

W cieniu drzew czają się dwa pomniki. Jeden przedstawia żołnierza, zatem wiadomo, że upamiętnia poległych. Mieszkańcy ginęli w wojnach bałkańskich, światowych, a jeden nawet w Hiszpanii. Druga postać to Geco Nedełczew (Гецо Неделчев), komunistyczny partyzant, tutaj urodzony, zabity w 1944. To od niego pochodzi współczesna nazwa miejscowości. Początkowo nazywała się ona z tureckiego Chasanłar (część wioski była zamieszkała przez Turków, ale opuścili ją po wyzwoleniu Bułgarii), potem Borisowo (na cześć urodzin następcy tronu Borysa), aż wreszcie aktualnie.

Podczas latania z aparatem zagaduje mnie śniady chłop. Pyta się mnie, czy mówię po rosyjsku, a może chociaż po cygańsku? Przedstawia się jako Rumun, ale od dawna mieszkający w Bułgarii. Cieszy się, że fotografuję pomniki, bo to ważne obiekty.
Obrazek

Po spakowaniu zajeżdżamy do Razgradu (Разград), leżącego dosłownie zaraz obok (w czasach komunistycznych Gecowo było jego dzielnicą). Stolica obwodu zaczyna swoją historię w czasach starożytnych - na jej dzisiejszych obrzeżach Rzymianie założyli obóz wojskowy Abritus, który przekształcił się w miasto otoczone solidnymi murami, które jednak nie powstrzymały przed jego kilkukrotnym zdobyciem i zniszczeniem.

Antyczne mury częściowo zrekonstruowano, można je obejrzeć w parku, a obok pobliskiej szkoły zorganizowano lapidarium pod gołym wiekiem. Obok kamieni z inskrypcjami łacińskimi i greckimi są także młodsze - z XIX wieku.
Obrazek
Obrazek

Ślady samego miasta zobaczymy kawałek dalej - zarysy domów, budynku publicznego z kolumnami. Brązowym paskiem oznaczono poziom, do którego sięgają oryginalne elementy.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Nad toaletami umieszczono napis Latrina. I pomimo, że drugi głosi iż pecunia non olet, to kibelek jest darmowy ;).
Obrazek

W centrum Razgardu udaje się zaparkować bez problemu, bo zamiast konieczności wysyłania smsów władze miasta zostawiły starą, sprawdzoną metodę, tzn. parkingowego, a właściwie parkingową. Płacimy za dwie godziny i idziemy się rozejrzeć. Najpierw na targowisko, gdzie za śmieszne pieniądze zjadamy kebabcze z dodatkiem ostrej papryki.
Obrazek

Obwód Razgrad to jeden z dwóch w kraju, gdzie większość stanowią muzułmanie. Jak już pisałem wcześniej, są to przeważnie Turcy, ale także niewielka grupa Pomaków, czyli Słowian, którzy w czasach Imperium Osmańskiego przeszli na islam, głównie z powodów ekonomicznych, czasem też pod przymusem. Pod odzyskaniu przez Bułgarię niepodległości ich sytuacja stała się nieciekawa - traktowano ich jako zdrajców i odszczepieńców, a za rządów Teodora Żiżkowa na siłę próbowano asymilować. Zbułgaryzowano im imiona i nazwiska, zlikwidowano szkolnictwo, zdarzały się aresztowania i zabójstwa. Podobne działania przedsięwzięto przeciwko Turkom, którzy zaczęli emigrować do dawnej ojczyzny, ale Pomacy nie znali tureckiego ani nie byli częścią tureckiej kultury, więc dla nich nie było to dobre rozwiązanie.
W każdym razie w tym regionie wyznawców Allaha zostało sporo, choć nie w samym mieście (nazywanym przez Turków Hezagrad) - tu ich procent zbliża się do dwudziestu. Jest to jednak jedyne miejsce, gdzie widziałem kobiety w chustach.
Obrazek

Po zrzucaniu osmańskiej niewoli Bułgarzy wpadli w szał niszczenia wszystkiego, co tureckie. Chęć zemsty zwyciężyła nad zdrowym rozsądkiem i obecnie w bułgarskich miastach jest bardzo mało zabytków z czasów tureckich. W Razgradzie uchowała się wieża zegarowa z 1864 roku.
Obrazek

Kolejnymi pamiątkami po panowaniu sułtanów są dwa meczety. W centrum wznosi się meczet Ibrahima Paszy, którego budowę ukończono w 1616 roku. Wizualnie to typowa świątynia z tamtego okresu. Od dawna zamknięta - po całych dekadach niszczenia wzięto się wreszcie za remont.
Obrazek
Obrazek

W Razgradzie jest sporo intrygujących rzeźb - jakiś Prometeusz, dziecko drapiące się w nogę, a nawet bezwstydni kochankowie.
Obrazek

Ostatnie bułgarskie zakupy - już częściowo do domu...
Obrazek

...i suniemy na północ, w stronę Dunaju. Droga przecina mało ludne, mało leśne i lekko pofałdowane krajobrazy Niziny Naddunajskiej.
Obrazek

Na samym końcu czeka Ruse (Русе), ponad stutysięczne miasto nad Dunajem. Planowałem się po nim trochę poszwendać, lecz jak zwykle nie ma już na to czasu.
Przy wjeździe widzę interesujący obiekt, więc zatrzymuję się, aby go obejrzeć. To kolumna nazywana "Pomnikiem Rusofilów".
Obrazek

Trochę zajęło mi znalezienie odpowiedzi na pytanie o co może tu chodzić... A historia z rusofilami wyglądała tak: w 1886 roku zdetronizowano Aleksandra Battenberga, pierwszego nowożytnego władcę Bułgarii. Książę był Niemcem, ale wyniesiono go na tron przy poparciu Rosjan. Potem jednak Rosjanom podpadł, obalili go oficerowie o prorosyjskich poglądach, których z kolei zastąpił premier o profilu antyrosyjskim. Nastąpiła zmiana monarchy (na kolejnego Niemca, lecz już z rodu Koburgów), która nie spotkała się z poparciem stronnictwa prorosyjskiego. Garnizon w Ruse wszczął bunt, ten został stłumiony, a jego dowódców rozstrzelano. Dziś w tym miejscu spotykają się wielbiciele Rosji, których w Bułgarii jest cała masa.

Zjeżdżamy w dół, do poziomu rzeki. Na jednym ze skrzyżowań w oddali miga wysoka na ponad dwieście metrów wieża telewizyjna.
Obrazek

Krótki postój nad brzegiem. Rumunia na wyciągnięcie ręki, po niecałym tygodniu od jej opuszczenia. Dunaj przekroczyć można niby promem, ale w rzeczywistości jest tylko jedna opcja jego pokonania...
Obrazek
Obrazek

Ta opcja to słynny Most Przyjaźni, zwany też Mostem Dunajskim albo po prostu Mostem Giurgiu-Ruse. Przerzucono go w 1954 i do niedawna był jedynym mostem na całej granicy bułgarsko-rumuńskiej.
Wjazd na przejście graniczne jest idiotyczny, bo z ronda, gdzie tworzy się korek. Potem czeka się w kolejce do punktu poboru opłat (brak bułgarskiej kontroli granicznej) i można zmieniać kraj.
Obrazek
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
ODPOWIEDZ