Śladami urynoterapii ;) (wędrówa z Hrubieszowa do Tomaszowa)
Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy
Śladami urynoterapii ;) (wędrówa z Hrubieszowa do Tomaszowa)
Nasza tegoroczna wędrówka wzdłuż granic wyjątkowo pozytywnie zapadła mi w pamięć. Nawet teraz, po upływie kilku miesięcy, na samo wspomnienie cieszy mi się gęba! Wyjazd ten był absolutnie nietypowy - przede wszystkim pod względem kontaktów z miejscowymi. Nie przypuszczałam, że teraz, w Polsce, można spotkać taką masę pomocnych, bezinteresownych i chętnych do integracji ludzi. Tego jakoś nie było na poprzednich “Podlasiach”, a na pewno nie w takiej przytłaczającej ilości. Tu każdy dzień wnosił taką masę przygód, niespodziewanych spotkań, atrakcji i dobrej energii, że ciężko to wręcz ogarnąć we wspominaniu. Są wyjazdy mniej lub bardziej udane, fajne, bardzo fajne lub przeciętne. I są te magiczne. Ten zdecydowanie należał do tych ostatnich. Nie wiem co było przyczyną? Czy dobrze dobrany teren, którym wędrowaliśmy, czy wesoła ekipa, czy spotykane osoby? Czy może mix tego wszystkiego, z dużą dawką wiosny łamiącej się w lato i aromatu kwitnącego rzepaku?
5:30. Lubię przychodzić na pociąg ciut wcześniej, ale dziś to przesadziłam. Godzine! Za oknem oławskiego dworca budzi się dzień. Ptaszki śpiewają, mokra od deszczu nawierzchnia pachnie, z minuty na minutę łazi coraz więcej ludzi i burczy więcej aut. Przesypują się kolejne literki na rozkładzie pociągów. Uwielbiam ten rozkład. Nie jakiś cyfrowy wyświetlacz, tylko tablica, gdzie każda literka i cyfra to osobny kartonik. I jak sie cokolwiek zmienia to tak fajnie turkocze.
Zjadam bułkę z oscypkiem, oblewam się herbatą z automatu i aż podskakuje z radości, że cały, caluśki wyjazd jeszcze przede mną. Bo licznik czasu tejże eskapady jeszcze nie ruszył! To nastąpi dopiero gdy wsiądę do pociągu!
W Opolu spotykam się z Pudlem i razem suniemy w kierunku Lublina.
W Kielcach pociąg ma 20 minut planowanego postoju. Pudel biegnie pozwiedzać przydworcowe okolice. Na tej stacji ma miejsce chyba jakieś przeczepianie lokomotywy czy wagonów, bo w pewnym momencie pociąg rusza, a ja wpadam w panikę! Bo Pudla nie ma! Jak ja wytaszczę w Lublinie dwa plecaki, jak ledwo swój mogę podnieść? Jak się potem pozbieramy do kupy?? A!!!!!!
Na szczęście był to fałszywy alarm. Pociąg po przejechaniu kilku metrów staje. Uffff… Pudel zdążył. Wraca nie sam, ale z dwoma gruzińskimi bułami na ciepło, które są bardzo smaczne.
W Lublinie niemiła niespodzianka - rozwalili mój ulubiony skwerek z lumpeksem i alejkami z dawnych lat Kolejną galerie będą tu zapewne stawiać pod przykrywką niby - dworca... Nie mam jednak czasu długo się smucić, bo akurat spotykamy Iwonę i Szymona - i jedziemy na oddalony nieco dworzec PKS. A ten jest niezmiernie klimatyczny!
Wnętrze dworcowej hali oferuje ścienną mozaikę i stylowe krzesełka.
Jest tu hotelik, w którym chętnie bym kiedyś zanocowała. Obecnie używany głównie przez przybyszy zza wschodniej granicy, więc spacerując po dworcu można się choć odrobinę poczuć jak po teleportacji do jakiś Kutów czy innego Kramatorska.
Jest też przemiły bar - tak fajny, że aż dusza boli, że czeka nas dwugodzinna podróż busem, więc nie bardzo jest opcja wstąpienia na piwo…
Jakaś babeczka handluje obnośnie biżuterią, a inna, jej dawna znajoma, która napatoczyła się przypadkiem, robi zapas kółeczek do pępka. Przymierza kilka sztuk w różnych kolorach i fasonach, zaczepiając przechodzących facetów czy są odpowiednio “twarzowe”
W dworcowym kibelku witają użytkownika oryginalne tapety tematyczne.
W męskim jest jeszcze ciekawiej! Można się zestresować jak przyjdzie do korzystania z pisuaru!
(zdjęcie zrobione przez Pudelka)
W Hrubieszowie leje. Próbuję znaleźć knajpę, którą odwiedziliśmy 3 lata temu. Wygląda jednak na to, że jej już nie ma. Pytam nawet kilku miejscowych - i albo rozkładają ze zdziwieniem ręce, a jeden prawie się wzrusza i z rozrzewnieniem wspomina czasy jej funkcjonowania. Musimy więc szukać kolejnej.
Ktoś zagląda do jednej z mijanych kapliczek. Wnętrze jest nabite babciami, bo właśnie trwa majówka, a pogoda nie bardzo pozwala na celebrowanie pod gołym niebem. Uwielbiam majówki! Szkoda, że tu tak trochę głupio wbijać na małą przestrzeń, z deklaracją przyłączenia się do śpiewów. A poza tym jesteśmy w grupie i szukamy knajpy. Może jeszcze kiedyś trafi się jakaś przestronniejsza kapliczka albo lepsze okoliczności otaczającej aury?
W końcu odnajdujemy piwiarnię “Warka” i dosyć długo celebrujemy rozpoczęcie wyjazdu, przy ciepłym żarciu, napitku i deszczu bębniącym o parasole.
A potem, mimo wciąż płaczącego nieba, ruszamy ku naszemu przeznaczeniu. Ku przygranicznym wioskom, nadbużańskim chaszczom, biwakom przy ogniu! A póki co w pełnym deszczowym rynsztunku wędrujemy mokrą wstęgą szos.
A! Na obrzeżach miasta mijamy kolejną knajpę, do której nas zaprasza wesoły, mocno już zjarany chłopak. Niestety jest dosyć późno, a za jasności chcemy dotrzeć na planowane miejsce noclegu. Koleś jeszcze woła za nami “Kocham was”, a pozytywny nastrój strzyka mu uszami!
Na biwak zatrzymujemy się przy wieży widokowej w Gródku. Przestaje padać, a nawet między chmurami przebłyskuje zachodzące słońce. Jego ciepłe promienie rozświetlają szary dotychczas świat. Wszyscy więc łapią za aparaty i biegają w kółko, aby wykorzystać tą ulotną chwilę (bo szlag wie kiedy znowu zacznie lać?
A to nasze miejsce noclegowe. Tu na pagórku straszliwie wieje, ale trzyścianowa wiata jest w miarę zaciszna.
Latarnie też stają na wysokości zadania i nie świecą nam nocą w oczy. Może to szczęśliwie atrapy, których zadaniem jest jedynie wyglądać odpowiednio nowocześnie?
Robimy sobie małą imprezkę
A potem układamy się do snu na ławach, których ilość jest idealnie dopasowana do stanu liczebnego ekipy. Jeden jedyny raz na tym wyjeździe naciągam na siebie wszystkie zabrane ubrania, ciesząc się bardzo, że zabrałam i puchową kurtkę.
O 7:30 budzi mnie wiatr, który zmienił kierunek i wpada do wiaty wykorzystując brak czwartej ściany. Na szczęście się wypogodziło, wyciągamy więc gęby do słońca obserwując jak po zalewiskowych łąkach dreptają bociany, bażanty i czaple.
W dali też widzimy transgraniczny most, którym sobie właśnie popyla towarówka.
Dziś idziemy w kierunku Czumowa. Pierwszy cel - pałac, który tak oto ciekawie prezentuje się z wieży.
Za pałacem widać szyby ukraińskiej kopalni w Nowowołyńsku. To jedna z nowszych kopalni na Ukrainie, bo zbudowana już po upadku Sajuza. Z informacji, które Pudel gdzieś wyszperał wynika, że została ona zlikwidowana ze względu na nierentowność jeszcze zanim została na dobre otwarta! Więc sobie stoi, a węgla żadnego tam nigdy nie wydobyto. Ot taki poziom absurdu.. Wielka szkoda, że tam niestety dziś nie pójdziemy!
Jeden z szybów na dużym zbliżeniu. Acz sfotografowany nie z tego pagórka z wieżą, tylko gdzieś dalej na trasie.
Ruszamy! Jakoś tak wychodzi, że zostaję mocno z tyłu. Mnie więc pierwszą wyhacza pogranicznik na motorze. Zdziwiony jest bardzo widokiem samotnej dziewczyny z przerośniętym plecakiem. Mówię mu, że sobie wędrujemy wzdłuż granic, że w grupie tuptamy. Koleś spisuje moje dane (jak to oni mają w zwyczaju), po czym zaczyna zadawać moc dziwnych pytań, na które mimo chęci odpowiedzieć nie potrafię. Wychodzi bardzo zabawnie:
- Gdzie reszta waszej ekipy?
- Nie wiem (no poszli gdzieś naprzód i liczę, że na którymś ze skrzyżowań będą na mnie czekać)
- A jak oni się nazywają?
- Nie wiem (znam tylko ich imiona)
- Gdzie będziecie spać?
- Nie wiem (skąd mam wiedzieć co będzie wieczorem? Jest dopiero rano!)
A skądinąd to spotkanie z pogranicznikiem zwróciło moją uwagę na bardzo ciekawą kwestię. Sporo osób, które znam nieraz od wielu lat, z wyjazdów czy wspólnych imprez - znam tylko ich imiona czy nawet tylko pseudonimy. Dokładniejsze dane po prostu nigdy nie były mi potrzebne, żeby się umówić, spotkać, coś załatwić, pojechać gdzieś wspólnie i miło spędzić czas. Z drugiej strony - czy to jest istotne czy to Kowalski czy Wiśniewski? I co to zmienia w naszych kontaktach i znajomości? No może tyle, że w razie potrzeby mogę ich zasypać do służb. A tu, nawet gdybym miała takowe chęci - nie mogę! Może to i więc lepiej nie wiedzieć?
Pozostali zostali znalezieni i upolowani pod pałacem.
Do czumowskiego pałacu idziemy na raty, aby nie nosić wszystkich bambetli. Część zwiedza, część wyleguje się na suchej, wygrzanej trawce przy skrzyżowaniu.
Pałac położony jest na obrzeżach miejscowości. Fajna droga tam prowadzi, pylista, meandrująca pomiędzy drzewami i łanami rzepaku.
Mieszkaniec pałacu wpuszcza nas na teren, więc mamy okazję obejrzeć sobie budowlę ze wszystkich stron.
Obok stoi też maluch i jelcz.
Zaraz za budynkiem płynie Bug i jest granica.
Nawet w ogrodzie stoi słupek i tablica.
Skarpy i brązowe, spokojnie płynące wody. Jak tu nie pokochać Bugu?
W Czumowie trafiamy też na opuszczony dom przepięknie utopiony w krzakach bzu.
Przyroda jakoś zawsze ma się najlepiej, gdy znikną ludzie ze swoją nienawiścią do zieleni.
Na pierwszy rzut oka stan domu nie wskazuje na to, aby wewnątrz czy w obejściu mogło się zachować coś ciekawego. Totalna ruina, tylko komin sterczy. A tu ci niespodzianka! Wśród wysokich traw stoi sobie trabant! I nawet odrobinę nie zardzewiał Ot niezniszczalny samochód, który przetrwa tysiąc lat
A w szopie przegląd regałów z minionych czasów.
Sklepik jest niestety zamknięty, ale zgodnie z tradycją i tu warto się zatrzymać. Na rampie, pod czymś wyglądający jak dawny skup mleka, pstrykamy sobie pamiątkową fotkę.
Lokalny stary cmentarzyk. Z lekka zapomniany i owiany atmosferą melancholii.
A tu jakby ktoś mazakiem wymalował te napisy? Albo farbką plakatową?
Chrystusik za wachlarzem z liści.
I drugi, jakby uśmiechający się z przekąsem...
Suniemy w stronę Ślipcza, pylistymi szutrówkami, wśród rzepaku i tablic z kłosami.
(zdjęcie zrobione przez Pudelka)
Mijamy domki wzniesione z budulców bardzo wszelakich.
I bez! Duuuuużo bzu! To jest wielka zaleta wędrówek w tym terminie! Co chwilę wpadasz we władanie oszałamiającego zapachu!
Kawałek za wsią znajdujemy cudne osiedle wiat! Każdy z nas mógłby tu mieć swój pokój! Budowla jest chyba głównie używana na jakieś festyny lub lokalne kiermasze. Miejsce jest dla nas wielkim zaskoczeniem, bo przeglądając przed wyjazdem satelitarne mapy - myślałam, że to będzie jakiś opuszczony PGR!
Nawet telewizor tu mają - na szczęście taki, który nie emanuje żadną propagandą... To chyba jakiś model pośredni - przejściowy pomiędzy starymi lampowymi, a obecnymi plaskatymi wynalazkami
Mój dobytek w pełnej krasie! Ładnie się prezentuje, gorzej się nosi takowe coś, co przekroczyło magiczną wagę 20 kg
Niestety jest za wcześnie, abyśmy tu zostali na nocleg. Palimy więc tylko niewielkie ognisko celem podsmażenia kiełbasek i po posileniu się tuptamy sobie dalej.
(zdjęcie zrobione przez Pudelka)
Zaglądamy jeszcze w lasy za wiaty. Co chwilę śmiga tam jakiś miejscowy. To rowerem, to z koszykiem, to jakaś parka... Co tam może być?? A tam po prostu płynie sobie Bug.
Wszędzie rośnie zielona trawka, wyjąwszy tereny wokół słupków graniczych. Zarówno polski jak i ukraiński otoczone są wypaloną, zeschłą roślinnością. Czy zlewają każdy słupek jakimś syfem, żeby był lepiej widoczny i nie zarastał? A potem to wszystko spływa do rzeki?
Po drodze mijamy skarpy, które są zdecydowanie zamieszkane. Tajemniczych gospodarzy jednak nie spotykamy.
Miejscowi nas bacznie obserwują gdy tuptamy przez Ślipcze.
Kapliczka z morałem. Nie bądź jak wąż i nie kradnij bananów i brzoskwiń, bo spotka cię należyta kara poprzez rozdeptanie
Atrakcją okolicy są tutaj kurhany. Jeden przypomina mały pagórek sterczący wsród pól, drugi całkiem na odwrót - dziurę w ziemi. Bo do tego drugiego dobrali się archeolodzy.
Spokój i czar bocznych dróg...
Rozmawiamy tu też z miłą babką. Zaprasza nas, żeby wstąpić na kawę do jej mamy, która nieopodal prowadzi agroturystykę. Wracamy kawałek pod nr 15. Oprócz kawko - herbatek trafiamy na prawdziwą ucztę! Jest ciasto z wiśniami, różne placki i domowy chleb z boczkiem! A my przed chwilą napchaliśmy się kiełbasą pod wiatami i te wszystkie pyszności nie mogą się zmieścić! Cóż za niefart! A wiśnie z ciasta patrzą na mnie i się śmieją!
Słuchamy różnych ciekawych opowieści: o organizowanych tutaj spływach kajakowych, o moście pontonowym w czasie “dni otwartych” z Ukrainą czy o przesadnie ostrożnych turystach, będących mocno na bakier z geografią. Ponoć odwoływali rezerwacje w agroturystyce z powodu wojny w Donbasie. No bo Donbas na wschodzie i Hrubieszów na wschodzie. Przezorny zawsze ubezpieczony i lepiej zostać w domu jak strzelają ponad tysiąc kilometrów dalej. Najbardziej zapada mi jednak w pamięć mrożąca krew w żyłach opowieść wędkarska. O grasującej tu rybie mordercy. Chłopak poszedł połowić rybki, a że poczuł się zmęczony to przywiązał sobie żyłkę do ręki i się zdrzemnął. Wykorzystując tę chwilę jego nieuwagi bużański potwór złapał się na haczyk i wciągnął nieszczęśnika w przepastne wodne odmęty. Wędkarz nie przeżył i pewnie teraz w mgliste noce czai się nad okolicznymi meandrami w postaci utopca polując na nieostrożnych kajakarzy. Nie pamiętam jakie były losy ryby - czy została na haczyku czy może się zerwała? Czy była smaczna? Czy może w brzuchu miała już 5 ludzkich rąk? Nie pamiętam. Ale chyba był to sporych rozmiarów sum.
Długo gawędzimy obserwując też domowe ptactwo. Zwłaszcza fajna jest kaczka, która z upierzenia i kolorów wygląda jak taka dzika kaczka krzyżówka, ale biega wyprostowana jak pingwin.
Jakby ktoś był zainteresowany noclegiem we wspomnianej agroturystyce zostawiam namiar:
Potem gospodarze odwożą nas do Kryłowa, a po drodze odwiedzamy “Czapliniec”. Miejsce, o którym trzeba wiedzieć, bo tak to zapewne w pełnej nieświadomości byśmy minęli ten mały, z lekka robaczywy lasek. Skądinąd gospodarze też się o tym miejscu dowiedzieli w sposób deczko nietypowy - od szwedzkiego ornitologa, który u nich nocował.
“Czapliniec” to fragment dzikiego, dżunglowatego lasu, pełnego czaplich gniazd na wysokich sosnach!
Kurde, a ja bym głowę dała, że czaple to gniazdują gdzieś w szuwarach, przy wodzie, a nie na czubku drzewa jak bocian!
Teraz akurat jest sezon na pisklęta, które niesamowicie kwiczą. Jedno biedne wypadło chyba z gniazda i biega rozpaczliwie w kółko co chwilę się przewracając. Nie wiemy co z nim zrobić, więc staramy się nie zbliżać, bo wyraźnie się nas boi.
Podejmuję szereg prób sfotografowania czapli i ich siedliska. Nie jest to proste, jako że siedzą na wysokości trzeciego piętra i jeszcze za gęstą plątaninę gałęzi.
A to sama nie wiem co to jest. To coś z lewej ma jakby dziub i zamknięte oczy. To z prawej - wyraźnie widoczne kosteczki… Czy to są zdechłe czaple, które zaplątały się w konary i nie spadły na ziemie? I sobie tam wiszą i kruszeją na słoneczku?
Zdjęcie dokładnie obejrzałam dopiero w domu, więc niestety nie mogłam już zrobić powtórnego ujęcia. Tam na miejscu to trochę na ślepo celowałam w górę trzęsącym się, maksymalnym zoomem, więc nie zawsze udawało się trafić akurat w tą czaplę, w którą planowałam
Teren pod drzewami jest usiany skorupkami porozbijanych jajek i gęstym dywanem czaplich odchodów. Jedna porcja świeżej dostawy łajna ląduje na mnie. Mawiają ludziska, że to na szczęście? Będe go więc mieć sporo, bo czapla sobie nie żałowała, a i widać odżywiała się ostatnio zacnie Tym miłym akcentem kończymy ornitologiczną przygodę i suniemy w stronę kolejnych ciekawostek. W końcu czeka nas nocleg na bezludnej wyspie!
cdn
5:30. Lubię przychodzić na pociąg ciut wcześniej, ale dziś to przesadziłam. Godzine! Za oknem oławskiego dworca budzi się dzień. Ptaszki śpiewają, mokra od deszczu nawierzchnia pachnie, z minuty na minutę łazi coraz więcej ludzi i burczy więcej aut. Przesypują się kolejne literki na rozkładzie pociągów. Uwielbiam ten rozkład. Nie jakiś cyfrowy wyświetlacz, tylko tablica, gdzie każda literka i cyfra to osobny kartonik. I jak sie cokolwiek zmienia to tak fajnie turkocze.
Zjadam bułkę z oscypkiem, oblewam się herbatą z automatu i aż podskakuje z radości, że cały, caluśki wyjazd jeszcze przede mną. Bo licznik czasu tejże eskapady jeszcze nie ruszył! To nastąpi dopiero gdy wsiądę do pociągu!
W Opolu spotykam się z Pudlem i razem suniemy w kierunku Lublina.
W Kielcach pociąg ma 20 minut planowanego postoju. Pudel biegnie pozwiedzać przydworcowe okolice. Na tej stacji ma miejsce chyba jakieś przeczepianie lokomotywy czy wagonów, bo w pewnym momencie pociąg rusza, a ja wpadam w panikę! Bo Pudla nie ma! Jak ja wytaszczę w Lublinie dwa plecaki, jak ledwo swój mogę podnieść? Jak się potem pozbieramy do kupy?? A!!!!!!
Na szczęście był to fałszywy alarm. Pociąg po przejechaniu kilku metrów staje. Uffff… Pudel zdążył. Wraca nie sam, ale z dwoma gruzińskimi bułami na ciepło, które są bardzo smaczne.
W Lublinie niemiła niespodzianka - rozwalili mój ulubiony skwerek z lumpeksem i alejkami z dawnych lat Kolejną galerie będą tu zapewne stawiać pod przykrywką niby - dworca... Nie mam jednak czasu długo się smucić, bo akurat spotykamy Iwonę i Szymona - i jedziemy na oddalony nieco dworzec PKS. A ten jest niezmiernie klimatyczny!
Wnętrze dworcowej hali oferuje ścienną mozaikę i stylowe krzesełka.
Jest tu hotelik, w którym chętnie bym kiedyś zanocowała. Obecnie używany głównie przez przybyszy zza wschodniej granicy, więc spacerując po dworcu można się choć odrobinę poczuć jak po teleportacji do jakiś Kutów czy innego Kramatorska.
Jest też przemiły bar - tak fajny, że aż dusza boli, że czeka nas dwugodzinna podróż busem, więc nie bardzo jest opcja wstąpienia na piwo…
Jakaś babeczka handluje obnośnie biżuterią, a inna, jej dawna znajoma, która napatoczyła się przypadkiem, robi zapas kółeczek do pępka. Przymierza kilka sztuk w różnych kolorach i fasonach, zaczepiając przechodzących facetów czy są odpowiednio “twarzowe”
W dworcowym kibelku witają użytkownika oryginalne tapety tematyczne.
W męskim jest jeszcze ciekawiej! Można się zestresować jak przyjdzie do korzystania z pisuaru!
(zdjęcie zrobione przez Pudelka)
W Hrubieszowie leje. Próbuję znaleźć knajpę, którą odwiedziliśmy 3 lata temu. Wygląda jednak na to, że jej już nie ma. Pytam nawet kilku miejscowych - i albo rozkładają ze zdziwieniem ręce, a jeden prawie się wzrusza i z rozrzewnieniem wspomina czasy jej funkcjonowania. Musimy więc szukać kolejnej.
Ktoś zagląda do jednej z mijanych kapliczek. Wnętrze jest nabite babciami, bo właśnie trwa majówka, a pogoda nie bardzo pozwala na celebrowanie pod gołym niebem. Uwielbiam majówki! Szkoda, że tu tak trochę głupio wbijać na małą przestrzeń, z deklaracją przyłączenia się do śpiewów. A poza tym jesteśmy w grupie i szukamy knajpy. Może jeszcze kiedyś trafi się jakaś przestronniejsza kapliczka albo lepsze okoliczności otaczającej aury?
W końcu odnajdujemy piwiarnię “Warka” i dosyć długo celebrujemy rozpoczęcie wyjazdu, przy ciepłym żarciu, napitku i deszczu bębniącym o parasole.
A potem, mimo wciąż płaczącego nieba, ruszamy ku naszemu przeznaczeniu. Ku przygranicznym wioskom, nadbużańskim chaszczom, biwakom przy ogniu! A póki co w pełnym deszczowym rynsztunku wędrujemy mokrą wstęgą szos.
A! Na obrzeżach miasta mijamy kolejną knajpę, do której nas zaprasza wesoły, mocno już zjarany chłopak. Niestety jest dosyć późno, a za jasności chcemy dotrzeć na planowane miejsce noclegu. Koleś jeszcze woła za nami “Kocham was”, a pozytywny nastrój strzyka mu uszami!
Na biwak zatrzymujemy się przy wieży widokowej w Gródku. Przestaje padać, a nawet między chmurami przebłyskuje zachodzące słońce. Jego ciepłe promienie rozświetlają szary dotychczas świat. Wszyscy więc łapią za aparaty i biegają w kółko, aby wykorzystać tą ulotną chwilę (bo szlag wie kiedy znowu zacznie lać?
A to nasze miejsce noclegowe. Tu na pagórku straszliwie wieje, ale trzyścianowa wiata jest w miarę zaciszna.
Latarnie też stają na wysokości zadania i nie świecą nam nocą w oczy. Może to szczęśliwie atrapy, których zadaniem jest jedynie wyglądać odpowiednio nowocześnie?
Robimy sobie małą imprezkę
A potem układamy się do snu na ławach, których ilość jest idealnie dopasowana do stanu liczebnego ekipy. Jeden jedyny raz na tym wyjeździe naciągam na siebie wszystkie zabrane ubrania, ciesząc się bardzo, że zabrałam i puchową kurtkę.
O 7:30 budzi mnie wiatr, który zmienił kierunek i wpada do wiaty wykorzystując brak czwartej ściany. Na szczęście się wypogodziło, wyciągamy więc gęby do słońca obserwując jak po zalewiskowych łąkach dreptają bociany, bażanty i czaple.
W dali też widzimy transgraniczny most, którym sobie właśnie popyla towarówka.
Dziś idziemy w kierunku Czumowa. Pierwszy cel - pałac, który tak oto ciekawie prezentuje się z wieży.
Za pałacem widać szyby ukraińskiej kopalni w Nowowołyńsku. To jedna z nowszych kopalni na Ukrainie, bo zbudowana już po upadku Sajuza. Z informacji, które Pudel gdzieś wyszperał wynika, że została ona zlikwidowana ze względu na nierentowność jeszcze zanim została na dobre otwarta! Więc sobie stoi, a węgla żadnego tam nigdy nie wydobyto. Ot taki poziom absurdu.. Wielka szkoda, że tam niestety dziś nie pójdziemy!
Jeden z szybów na dużym zbliżeniu. Acz sfotografowany nie z tego pagórka z wieżą, tylko gdzieś dalej na trasie.
Ruszamy! Jakoś tak wychodzi, że zostaję mocno z tyłu. Mnie więc pierwszą wyhacza pogranicznik na motorze. Zdziwiony jest bardzo widokiem samotnej dziewczyny z przerośniętym plecakiem. Mówię mu, że sobie wędrujemy wzdłuż granic, że w grupie tuptamy. Koleś spisuje moje dane (jak to oni mają w zwyczaju), po czym zaczyna zadawać moc dziwnych pytań, na które mimo chęci odpowiedzieć nie potrafię. Wychodzi bardzo zabawnie:
- Gdzie reszta waszej ekipy?
- Nie wiem (no poszli gdzieś naprzód i liczę, że na którymś ze skrzyżowań będą na mnie czekać)
- A jak oni się nazywają?
- Nie wiem (znam tylko ich imiona)
- Gdzie będziecie spać?
- Nie wiem (skąd mam wiedzieć co będzie wieczorem? Jest dopiero rano!)
A skądinąd to spotkanie z pogranicznikiem zwróciło moją uwagę na bardzo ciekawą kwestię. Sporo osób, które znam nieraz od wielu lat, z wyjazdów czy wspólnych imprez - znam tylko ich imiona czy nawet tylko pseudonimy. Dokładniejsze dane po prostu nigdy nie były mi potrzebne, żeby się umówić, spotkać, coś załatwić, pojechać gdzieś wspólnie i miło spędzić czas. Z drugiej strony - czy to jest istotne czy to Kowalski czy Wiśniewski? I co to zmienia w naszych kontaktach i znajomości? No może tyle, że w razie potrzeby mogę ich zasypać do służb. A tu, nawet gdybym miała takowe chęci - nie mogę! Może to i więc lepiej nie wiedzieć?
Pozostali zostali znalezieni i upolowani pod pałacem.
Do czumowskiego pałacu idziemy na raty, aby nie nosić wszystkich bambetli. Część zwiedza, część wyleguje się na suchej, wygrzanej trawce przy skrzyżowaniu.
Pałac położony jest na obrzeżach miejscowości. Fajna droga tam prowadzi, pylista, meandrująca pomiędzy drzewami i łanami rzepaku.
Mieszkaniec pałacu wpuszcza nas na teren, więc mamy okazję obejrzeć sobie budowlę ze wszystkich stron.
Obok stoi też maluch i jelcz.
Zaraz za budynkiem płynie Bug i jest granica.
Nawet w ogrodzie stoi słupek i tablica.
Skarpy i brązowe, spokojnie płynące wody. Jak tu nie pokochać Bugu?
W Czumowie trafiamy też na opuszczony dom przepięknie utopiony w krzakach bzu.
Przyroda jakoś zawsze ma się najlepiej, gdy znikną ludzie ze swoją nienawiścią do zieleni.
Na pierwszy rzut oka stan domu nie wskazuje na to, aby wewnątrz czy w obejściu mogło się zachować coś ciekawego. Totalna ruina, tylko komin sterczy. A tu ci niespodzianka! Wśród wysokich traw stoi sobie trabant! I nawet odrobinę nie zardzewiał Ot niezniszczalny samochód, który przetrwa tysiąc lat
A w szopie przegląd regałów z minionych czasów.
Sklepik jest niestety zamknięty, ale zgodnie z tradycją i tu warto się zatrzymać. Na rampie, pod czymś wyglądający jak dawny skup mleka, pstrykamy sobie pamiątkową fotkę.
Lokalny stary cmentarzyk. Z lekka zapomniany i owiany atmosferą melancholii.
A tu jakby ktoś mazakiem wymalował te napisy? Albo farbką plakatową?
Chrystusik za wachlarzem z liści.
I drugi, jakby uśmiechający się z przekąsem...
Suniemy w stronę Ślipcza, pylistymi szutrówkami, wśród rzepaku i tablic z kłosami.
(zdjęcie zrobione przez Pudelka)
Mijamy domki wzniesione z budulców bardzo wszelakich.
I bez! Duuuuużo bzu! To jest wielka zaleta wędrówek w tym terminie! Co chwilę wpadasz we władanie oszałamiającego zapachu!
Kawałek za wsią znajdujemy cudne osiedle wiat! Każdy z nas mógłby tu mieć swój pokój! Budowla jest chyba głównie używana na jakieś festyny lub lokalne kiermasze. Miejsce jest dla nas wielkim zaskoczeniem, bo przeglądając przed wyjazdem satelitarne mapy - myślałam, że to będzie jakiś opuszczony PGR!
Nawet telewizor tu mają - na szczęście taki, który nie emanuje żadną propagandą... To chyba jakiś model pośredni - przejściowy pomiędzy starymi lampowymi, a obecnymi plaskatymi wynalazkami
Mój dobytek w pełnej krasie! Ładnie się prezentuje, gorzej się nosi takowe coś, co przekroczyło magiczną wagę 20 kg
Niestety jest za wcześnie, abyśmy tu zostali na nocleg. Palimy więc tylko niewielkie ognisko celem podsmażenia kiełbasek i po posileniu się tuptamy sobie dalej.
(zdjęcie zrobione przez Pudelka)
Zaglądamy jeszcze w lasy za wiaty. Co chwilę śmiga tam jakiś miejscowy. To rowerem, to z koszykiem, to jakaś parka... Co tam może być?? A tam po prostu płynie sobie Bug.
Wszędzie rośnie zielona trawka, wyjąwszy tereny wokół słupków graniczych. Zarówno polski jak i ukraiński otoczone są wypaloną, zeschłą roślinnością. Czy zlewają każdy słupek jakimś syfem, żeby był lepiej widoczny i nie zarastał? A potem to wszystko spływa do rzeki?
Po drodze mijamy skarpy, które są zdecydowanie zamieszkane. Tajemniczych gospodarzy jednak nie spotykamy.
Miejscowi nas bacznie obserwują gdy tuptamy przez Ślipcze.
Kapliczka z morałem. Nie bądź jak wąż i nie kradnij bananów i brzoskwiń, bo spotka cię należyta kara poprzez rozdeptanie
Atrakcją okolicy są tutaj kurhany. Jeden przypomina mały pagórek sterczący wsród pól, drugi całkiem na odwrót - dziurę w ziemi. Bo do tego drugiego dobrali się archeolodzy.
Spokój i czar bocznych dróg...
Rozmawiamy tu też z miłą babką. Zaprasza nas, żeby wstąpić na kawę do jej mamy, która nieopodal prowadzi agroturystykę. Wracamy kawałek pod nr 15. Oprócz kawko - herbatek trafiamy na prawdziwą ucztę! Jest ciasto z wiśniami, różne placki i domowy chleb z boczkiem! A my przed chwilą napchaliśmy się kiełbasą pod wiatami i te wszystkie pyszności nie mogą się zmieścić! Cóż za niefart! A wiśnie z ciasta patrzą na mnie i się śmieją!
Słuchamy różnych ciekawych opowieści: o organizowanych tutaj spływach kajakowych, o moście pontonowym w czasie “dni otwartych” z Ukrainą czy o przesadnie ostrożnych turystach, będących mocno na bakier z geografią. Ponoć odwoływali rezerwacje w agroturystyce z powodu wojny w Donbasie. No bo Donbas na wschodzie i Hrubieszów na wschodzie. Przezorny zawsze ubezpieczony i lepiej zostać w domu jak strzelają ponad tysiąc kilometrów dalej. Najbardziej zapada mi jednak w pamięć mrożąca krew w żyłach opowieść wędkarska. O grasującej tu rybie mordercy. Chłopak poszedł połowić rybki, a że poczuł się zmęczony to przywiązał sobie żyłkę do ręki i się zdrzemnął. Wykorzystując tę chwilę jego nieuwagi bużański potwór złapał się na haczyk i wciągnął nieszczęśnika w przepastne wodne odmęty. Wędkarz nie przeżył i pewnie teraz w mgliste noce czai się nad okolicznymi meandrami w postaci utopca polując na nieostrożnych kajakarzy. Nie pamiętam jakie były losy ryby - czy została na haczyku czy może się zerwała? Czy była smaczna? Czy może w brzuchu miała już 5 ludzkich rąk? Nie pamiętam. Ale chyba był to sporych rozmiarów sum.
Długo gawędzimy obserwując też domowe ptactwo. Zwłaszcza fajna jest kaczka, która z upierzenia i kolorów wygląda jak taka dzika kaczka krzyżówka, ale biega wyprostowana jak pingwin.
Jakby ktoś był zainteresowany noclegiem we wspomnianej agroturystyce zostawiam namiar:
Potem gospodarze odwożą nas do Kryłowa, a po drodze odwiedzamy “Czapliniec”. Miejsce, o którym trzeba wiedzieć, bo tak to zapewne w pełnej nieświadomości byśmy minęli ten mały, z lekka robaczywy lasek. Skądinąd gospodarze też się o tym miejscu dowiedzieli w sposób deczko nietypowy - od szwedzkiego ornitologa, który u nich nocował.
“Czapliniec” to fragment dzikiego, dżunglowatego lasu, pełnego czaplich gniazd na wysokich sosnach!
Kurde, a ja bym głowę dała, że czaple to gniazdują gdzieś w szuwarach, przy wodzie, a nie na czubku drzewa jak bocian!
Teraz akurat jest sezon na pisklęta, które niesamowicie kwiczą. Jedno biedne wypadło chyba z gniazda i biega rozpaczliwie w kółko co chwilę się przewracając. Nie wiemy co z nim zrobić, więc staramy się nie zbliżać, bo wyraźnie się nas boi.
Podejmuję szereg prób sfotografowania czapli i ich siedliska. Nie jest to proste, jako że siedzą na wysokości trzeciego piętra i jeszcze za gęstą plątaninę gałęzi.
A to sama nie wiem co to jest. To coś z lewej ma jakby dziub i zamknięte oczy. To z prawej - wyraźnie widoczne kosteczki… Czy to są zdechłe czaple, które zaplątały się w konary i nie spadły na ziemie? I sobie tam wiszą i kruszeją na słoneczku?
Zdjęcie dokładnie obejrzałam dopiero w domu, więc niestety nie mogłam już zrobić powtórnego ujęcia. Tam na miejscu to trochę na ślepo celowałam w górę trzęsącym się, maksymalnym zoomem, więc nie zawsze udawało się trafić akurat w tą czaplę, w którą planowałam
Teren pod drzewami jest usiany skorupkami porozbijanych jajek i gęstym dywanem czaplich odchodów. Jedna porcja świeżej dostawy łajna ląduje na mnie. Mawiają ludziska, że to na szczęście? Będe go więc mieć sporo, bo czapla sobie nie żałowała, a i widać odżywiała się ostatnio zacnie Tym miłym akcentem kończymy ornitologiczną przygodę i suniemy w stronę kolejnych ciekawostek. W końcu czeka nas nocleg na bezludnej wyspie!
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam tą mniej uczęszczaną, cała reszta jest wynikiem tego ,że ją wybrałam..."
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Śladami urynoterapii ;) (wędrówa z Hrubieszowa do Tomaszowa)
Zwiedzanie Kryłowa zaczynamy od przystanku PKS, bo tu wysiadamy z auta. Przystanek robi wrażenie gigantycznego, ale większa część jego powierzchni jest pozamykana.
Nie mam pojęcia co się tam mieści, do jakich celów służy i kto jest szczęśliwym posiadaczem klucza. Ogólnodostępny jest tylko mały pokoik, ale na zimno czy zacinające deszcze to i to jest dobre.
Potem kierujemy się w stronę knajpy.
Ponoć dziś jest pierwszy dzień kiedy jest otwarta, więc zebrało się sporo ludzi. Ekipy są wesołe i chętne do nawiązywania nowych znajomości. Oczywiście banda z plecakami wzbudza zainteresowanie. Jedna babka zaprasza nas nawet do swojego ogródka na rozbicie namiotów, ale jak tu odmówić sobie noclegu na wyspie? Zwłaszcza, że mam w pamięci ten sprzed 6 lat i te przecudne poranne mgły! Tak bardzo marzy mi się powtórka!
Pogranicznicy jeżdżą po wsi jakby się wściekli. Ciagle śmiga uliczkami jakieś auto, quad czy motor. Nie wiem czy nasza obecność jest tego przyczyną, czy zawsze mają tu takie zwyczaje.
Bug w okolicach mostu prezentuje się wyjątkowo dziko i klimatycznie. Bo to nie jest główne koryto rzeki, a boczna odnoga, starorzecze, gdzie woda płynie wolniej, wszystko szybciej zarasta i posiada ową nutkę bagiennego klimatu, która zawsze dodaje atmosfery tajemniczości.
Wiosna to piękny czas! Można się nacieszyć tyloma odcieniami zieleni!
Mija nas bóbr. Niedługo mamy okazję się nim cieszyć, plaśnięcie ogona i już futrzane ciałko znika w podwodnych krainach.
Przy moście stoją takowe drewniane konstrukcje, chyba dla ochrony mostu przed płynącymi pniami czy krą? Wyglądają jak chatka! Np. dla bobra, któremu się nie chce budować własnej
Suniemy na wyspę, starając się nie wleźć w oczy żadnym mundurowym. Lepiej dla nas, żeby nie wiedzieli, że tam jesteśmy. Poprzednim razem, gdy spaliśmy w wiacie, przyjechał w nocy patrol i próbował nas wyprosić, tłumacząc, że na samej granicy przebywac w nocy nie można, że jak Ukraińcy zobaczą światło to będą problemy, że to jakiś pas ziemi niepewnej i inne podobne temu bzdury. Dopiero kiedy zobaczyli kabaczka nam odpuścili. Ba! Wtedy w ogóle zmienili front - chcieli nam przynosić poduszki i jedzenie. Czasu minęło sporo, ale na wszelki wypadek wolimy nie sprawdzać jakie aktualnie mają tu zwyczaje i korby.
Wyspa za każdym moim pobytem wygląda inaczej. W 2002 roku, gdy odkryłam to miejsce po raz pierwszy, to chyba pies z kulawą nogą się tu nie zapędzał. Była tu dżungla roślinności, a do ruin zamku ciężko było się w ogóle dokopać. W 2015 roku była w miarę nowa wiata i bardzo przyjemny wychodek. Teraz spora część wyspy jest wykoszona i stoi dużo gipsowych zwierząt. Jak ktoś nie wie jak wygląda łoś albo ryba - to tylko walić do Kryłowa w celach edukacyjnych!
Kurde, można się poczuć jak w parku miejskim.. Na dodatek nasza wiata jest oblepiona kamerami - jedna wisi na zewnątrz i dwie w środku. Na dachu jebutny panel słoneczny… Nosz… masakra… Ale cóż robić… Rozstawiamy namioty, rozpalamy ognicho.
A! I zapomniałam wspomnieć, że tym razem odkrywamy drugi most na przeciwległym kraniuszku wyspy (a może wcześniej go nie było?) W miejscu najmniejszego przesmyku wody wisi takowa bujana kładka.
Dziś wieczorem dołącza do nas Kasia z Podlasia. Zmierza do nas autostopem i będzie docierać już mocno po zmroku. Wychodzę po nią na kładkę - coby nie musiała nas szukać w ciemnościach - i co najważniejsze, żeby przypadkiem nie kręciła się w rejonie głównego mostu i nie wpadła w objęcia pograniczników. Bo trzeba dać im szansę, by mogli przeoczyć naszą obecność na wyspie.
Kasia przyjeżdza z wałówą. Taką typowo podlaską! Jedzie z nią bimber i moje ulubione domowe wino!
Czas mija i jakoś nikt nie przychodzi nas przegonić. W końcu rozbitków na bezludnej wyspie spowija ciemność, a niedługo potem potoki deszczu gaszą ogień i przeganiają nas do wiaty, gdzie kontynuujemy nasiadówkę, rozmowy i konsumpcję. Tak... Solidna wiata to jest świetny wynalazek na niepewną pogodę!
Powoli rozchodzimy się do ociekających wodą namiotów, a bębnienie deszczu towarzyszy nam prawie do rana. Kasi nie chce się rozstawiać namiotu w deszczu. Śpi na ławce w wiacie zawinięta w tropik.
Poranek wstaje pogodny. Straż nas nie niepokoiła. Miło. Dzielne chłopaki patrzyły widać w inną stronę. A może nie musiały przychodzić, bo całą noc nas podglądały na kamerkach?? I mieli zarąbiste reality szoł na nudnej zmianie - “patrz, ta z warkoczami znowu idzie się wylać za namiot!”, “ty, a ten z kucykiem otwiera dziesiątego browara! Ten to ma spust!”
Rano jedna z kamer przechodzi w inny tryb pracy - chyba jej przyświeciło w panelik i stąd taka nadaktywność. Co chwilę robi bzzzzzzz.. i odwraca się w inną stronę szukając nowych ofiar...
Słonko dogrzewa, wietrzyk wieje, pranie się suszy. Jak widać większość namiotów jest idealnie dobrana kolorystycznie do barwy wiosennej trawy. Grunt to maskowanie dopasowane do zastanych warunków!
Wiatę otaczają regularne pagórki, powstałe chyba nie siłami przyrody. Wyglądają na jakieś okopy albo inne wały starego grodziska?
Nieco irytujący dźwięk kamery zostaje jednak niedługo zagłuszony.. Przez księdza… Nie wiem co to za nowa moda, aby msze nadawać przez megafon. Kryłów nie jest jedynym miejscem gdzie to napotkaliśmy. Nie wiem kto za tym stoi i jakie są jego intencje… Bo wydawałoby się, że osoby związane z kościołem i decyzyjne w takich kwestiach powinny być raczej wierzące i religijne, i ich celem nie jest profanacja oraz zirytowanie i zniechęcenie do siebie wszystkich dookoła. Ja do fanatyków religijnych nie należę, ale mimo wszystko odczuwam pewien niesmak, że leci msza, a ja sobie wpierdzielam kanapki. A potem idę się wysrać w krzaki, a do taktu ksiądz intonuje “Baranku Boży”. Nosz k… Wszystko ma swój czas i miejsce! Nie wiem też jak znoszą to miejscowi. Bo my jesteśmy tu raz i tą absurdalną sytuację można sobie poczytać za lokalny folklor.. Ale jak ktoś ma domek koło kościoła? I mu to nadają kilka razy dziennie?? I my jesteśmy od źródła hałasu chyba z kilometr! Jak to musi koszmarnie ryczeć tam???
Grzmiąca wieża w pełnej krasie.
Jakby było mało kamery i księdza, przychodzi też pan z kosiarką, której wizg spowija dodatkowo okolicę. Ech... Te wyjazdy na łono przyrody, te ciche zapomniane wsie nadbużańskie i niczym niezmącony spokój sielskiego przedpołudnia...
Główny nurt Bugu, gdzie idę umyć pysk i przeprać koszulkę - będzie waliła mułem do końca wyjazdu
Ciężko się przepchac do wody i nie zniszczyć żadnej pajęczyny. Staram się je omijać bo są takie cudne!
Na brzegu, oprócz kiczowatych rzeźb, stoją też jakieś dziwne konstrukcje.
Próby ochraniania obywatela przed nim samym osiągnęły już w Polsce taki poziom absurdu, że ciężko to w ogóle skomentować.
Gdyby do naszego kraju przyjechał żądny przygód obcokrajowiec i za grosz nie kumał lokalnego języka, to grunt żeby przyswoił sobie dwa słowa “zakaz wstępu”. To już może swobodnie zwiedzać, bo tak są oznaczone wszystkie ciekawe miejsca. Czy to ruiny zamku, czy bunkier, czy opuszczony pałac, czy nieczynny kamieniołom, czy nie jedna z fajniejszych wież widokowych. Jest to bardzo przydatna informacja, że akurat to miejsce koniecznie warto odwiedzić. Kryłowski zamek też oczywiście jest na owym szlaku tak oznakowanych atrakcji.
Piwnice zamkowe mają niesamowity klimat. Nie docierają tu żadne dźwieki z zewnątrz. Tylko brzęk kilku much odbija się echem od ceglanych ścian. Po ciemnych murach pełgają słoneczne promienie wpadające przez różne szczeliny. Pachnie wilgocią. W jednej ze śnian coś drapie. Podchodzę, ale nic nie widać. Jakiś kornik się przekwalifikował? Jakby ktoś gwożdziem skrobał w betonową zaprawę...
Dziś jakoś nie możemy się wybrać, śniadanie się przedłuża Sielanka trwa! W końcu przecież nigdzie się nam nie spieszy!
Tu, w Kryłowie, po raz pierwszy pojawia się temat urynoterapii. Temat ten, nie wiedzieć czemu, będzie nas prześladował przez cały wyjazd, nawracając w najbardziej nieoczekiwanych momentach Chyba wszystko zaczyna się od tej opowieści: Pudel gdzieś przeczytał artykuł na temat różnych powodów skłaniających ludzi do rozwodu. Ponoć jakieś starsze małżeństwo, które dotychczas żyło zgodnie - podzielił mocz Kobitka na emeryturze zainteresowała się medycyną ludową i niekonwencjonalnymi sposobami leczenia różnych chorób. W lodówce, w szafkach, wszędzie stały zapasy "płynnego złota". Nie wiem czy mąż był tylko zachęcany do użytkowania tych specyfików czy również przymuszany? W końcu wystąpił o rozwód. Sędzia się nie wahał. Przyznał mu rację od razu.
Kasia tutaj coś bardzo obrazowo opowiada. Czy to może była ta mrożąca krew w żyłach historia o tureckich tirowcach? którzy wolą inne zajęcia dla rąk niż trzymanie kierownicy?
W końcu pakujemy majdan i ruszamy! Zanim zacznie się kolejna msza albo pogranicznicy uznają, że jednak osiedlilismy się tu na stałe Zatem plecaki włóż i w bój!
Dzielna drużyna opuszcza wyspę przez kładkę.
Wychodząc z Kryłowa odwiedzamy jeszcze pozostałości pałacu. Nie zostało za wiele, ale w tych rejonach i to stanowi atrakcję. To nie Dolny Śląsk, gdzie fikuśnie wygląda każda stodoła, o stajniach nie wspominając
Zachowała się takowa cienista aleja.
Brama wjazdowa…
I dawna pałacowa oranżeria.
Teraz ktoś używa ten budynek do celów gospodarczych, a nieopodal powiewa kolorystycznie dobrane pranie!
Tęczowa Kasia. Czy to jakaś agroturystyka czy może napis jest rodzajem wizytówki na drzwiach?
Na obrzeżach Kryłowa natrafiamy na stary cmentarz. W odróżnieniu od wczorajszego w Czumowie, tu jest sporo polskich napisów.
Powyginane, metalowe krzyże wyglądają jakby z dachu dawnej cerkwi.
No i tuptamy dalej. Na jakiś czas schodzimy z dróg i zagłębiamy się w nadrzeczny chaszcz.
Pozdrawiamy! Tacy bylismy w maju 2021!
cdn
Nie mam pojęcia co się tam mieści, do jakich celów służy i kto jest szczęśliwym posiadaczem klucza. Ogólnodostępny jest tylko mały pokoik, ale na zimno czy zacinające deszcze to i to jest dobre.
Potem kierujemy się w stronę knajpy.
Ponoć dziś jest pierwszy dzień kiedy jest otwarta, więc zebrało się sporo ludzi. Ekipy są wesołe i chętne do nawiązywania nowych znajomości. Oczywiście banda z plecakami wzbudza zainteresowanie. Jedna babka zaprasza nas nawet do swojego ogródka na rozbicie namiotów, ale jak tu odmówić sobie noclegu na wyspie? Zwłaszcza, że mam w pamięci ten sprzed 6 lat i te przecudne poranne mgły! Tak bardzo marzy mi się powtórka!
Pogranicznicy jeżdżą po wsi jakby się wściekli. Ciagle śmiga uliczkami jakieś auto, quad czy motor. Nie wiem czy nasza obecność jest tego przyczyną, czy zawsze mają tu takie zwyczaje.
Bug w okolicach mostu prezentuje się wyjątkowo dziko i klimatycznie. Bo to nie jest główne koryto rzeki, a boczna odnoga, starorzecze, gdzie woda płynie wolniej, wszystko szybciej zarasta i posiada ową nutkę bagiennego klimatu, która zawsze dodaje atmosfery tajemniczości.
Wiosna to piękny czas! Można się nacieszyć tyloma odcieniami zieleni!
Mija nas bóbr. Niedługo mamy okazję się nim cieszyć, plaśnięcie ogona i już futrzane ciałko znika w podwodnych krainach.
Przy moście stoją takowe drewniane konstrukcje, chyba dla ochrony mostu przed płynącymi pniami czy krą? Wyglądają jak chatka! Np. dla bobra, któremu się nie chce budować własnej
Suniemy na wyspę, starając się nie wleźć w oczy żadnym mundurowym. Lepiej dla nas, żeby nie wiedzieli, że tam jesteśmy. Poprzednim razem, gdy spaliśmy w wiacie, przyjechał w nocy patrol i próbował nas wyprosić, tłumacząc, że na samej granicy przebywac w nocy nie można, że jak Ukraińcy zobaczą światło to będą problemy, że to jakiś pas ziemi niepewnej i inne podobne temu bzdury. Dopiero kiedy zobaczyli kabaczka nam odpuścili. Ba! Wtedy w ogóle zmienili front - chcieli nam przynosić poduszki i jedzenie. Czasu minęło sporo, ale na wszelki wypadek wolimy nie sprawdzać jakie aktualnie mają tu zwyczaje i korby.
Wyspa za każdym moim pobytem wygląda inaczej. W 2002 roku, gdy odkryłam to miejsce po raz pierwszy, to chyba pies z kulawą nogą się tu nie zapędzał. Była tu dżungla roślinności, a do ruin zamku ciężko było się w ogóle dokopać. W 2015 roku była w miarę nowa wiata i bardzo przyjemny wychodek. Teraz spora część wyspy jest wykoszona i stoi dużo gipsowych zwierząt. Jak ktoś nie wie jak wygląda łoś albo ryba - to tylko walić do Kryłowa w celach edukacyjnych!
Kurde, można się poczuć jak w parku miejskim.. Na dodatek nasza wiata jest oblepiona kamerami - jedna wisi na zewnątrz i dwie w środku. Na dachu jebutny panel słoneczny… Nosz… masakra… Ale cóż robić… Rozstawiamy namioty, rozpalamy ognicho.
A! I zapomniałam wspomnieć, że tym razem odkrywamy drugi most na przeciwległym kraniuszku wyspy (a może wcześniej go nie było?) W miejscu najmniejszego przesmyku wody wisi takowa bujana kładka.
Dziś wieczorem dołącza do nas Kasia z Podlasia. Zmierza do nas autostopem i będzie docierać już mocno po zmroku. Wychodzę po nią na kładkę - coby nie musiała nas szukać w ciemnościach - i co najważniejsze, żeby przypadkiem nie kręciła się w rejonie głównego mostu i nie wpadła w objęcia pograniczników. Bo trzeba dać im szansę, by mogli przeoczyć naszą obecność na wyspie.
Kasia przyjeżdza z wałówą. Taką typowo podlaską! Jedzie z nią bimber i moje ulubione domowe wino!
Czas mija i jakoś nikt nie przychodzi nas przegonić. W końcu rozbitków na bezludnej wyspie spowija ciemność, a niedługo potem potoki deszczu gaszą ogień i przeganiają nas do wiaty, gdzie kontynuujemy nasiadówkę, rozmowy i konsumpcję. Tak... Solidna wiata to jest świetny wynalazek na niepewną pogodę!
Powoli rozchodzimy się do ociekających wodą namiotów, a bębnienie deszczu towarzyszy nam prawie do rana. Kasi nie chce się rozstawiać namiotu w deszczu. Śpi na ławce w wiacie zawinięta w tropik.
Poranek wstaje pogodny. Straż nas nie niepokoiła. Miło. Dzielne chłopaki patrzyły widać w inną stronę. A może nie musiały przychodzić, bo całą noc nas podglądały na kamerkach?? I mieli zarąbiste reality szoł na nudnej zmianie - “patrz, ta z warkoczami znowu idzie się wylać za namiot!”, “ty, a ten z kucykiem otwiera dziesiątego browara! Ten to ma spust!”
Rano jedna z kamer przechodzi w inny tryb pracy - chyba jej przyświeciło w panelik i stąd taka nadaktywność. Co chwilę robi bzzzzzzz.. i odwraca się w inną stronę szukając nowych ofiar...
Słonko dogrzewa, wietrzyk wieje, pranie się suszy. Jak widać większość namiotów jest idealnie dobrana kolorystycznie do barwy wiosennej trawy. Grunt to maskowanie dopasowane do zastanych warunków!
Wiatę otaczają regularne pagórki, powstałe chyba nie siłami przyrody. Wyglądają na jakieś okopy albo inne wały starego grodziska?
Nieco irytujący dźwięk kamery zostaje jednak niedługo zagłuszony.. Przez księdza… Nie wiem co to za nowa moda, aby msze nadawać przez megafon. Kryłów nie jest jedynym miejscem gdzie to napotkaliśmy. Nie wiem kto za tym stoi i jakie są jego intencje… Bo wydawałoby się, że osoby związane z kościołem i decyzyjne w takich kwestiach powinny być raczej wierzące i religijne, i ich celem nie jest profanacja oraz zirytowanie i zniechęcenie do siebie wszystkich dookoła. Ja do fanatyków religijnych nie należę, ale mimo wszystko odczuwam pewien niesmak, że leci msza, a ja sobie wpierdzielam kanapki. A potem idę się wysrać w krzaki, a do taktu ksiądz intonuje “Baranku Boży”. Nosz k… Wszystko ma swój czas i miejsce! Nie wiem też jak znoszą to miejscowi. Bo my jesteśmy tu raz i tą absurdalną sytuację można sobie poczytać za lokalny folklor.. Ale jak ktoś ma domek koło kościoła? I mu to nadają kilka razy dziennie?? I my jesteśmy od źródła hałasu chyba z kilometr! Jak to musi koszmarnie ryczeć tam???
Grzmiąca wieża w pełnej krasie.
Jakby było mało kamery i księdza, przychodzi też pan z kosiarką, której wizg spowija dodatkowo okolicę. Ech... Te wyjazdy na łono przyrody, te ciche zapomniane wsie nadbużańskie i niczym niezmącony spokój sielskiego przedpołudnia...
Główny nurt Bugu, gdzie idę umyć pysk i przeprać koszulkę - będzie waliła mułem do końca wyjazdu
Ciężko się przepchac do wody i nie zniszczyć żadnej pajęczyny. Staram się je omijać bo są takie cudne!
Na brzegu, oprócz kiczowatych rzeźb, stoją też jakieś dziwne konstrukcje.
Próby ochraniania obywatela przed nim samym osiągnęły już w Polsce taki poziom absurdu, że ciężko to w ogóle skomentować.
Gdyby do naszego kraju przyjechał żądny przygód obcokrajowiec i za grosz nie kumał lokalnego języka, to grunt żeby przyswoił sobie dwa słowa “zakaz wstępu”. To już może swobodnie zwiedzać, bo tak są oznaczone wszystkie ciekawe miejsca. Czy to ruiny zamku, czy bunkier, czy opuszczony pałac, czy nieczynny kamieniołom, czy nie jedna z fajniejszych wież widokowych. Jest to bardzo przydatna informacja, że akurat to miejsce koniecznie warto odwiedzić. Kryłowski zamek też oczywiście jest na owym szlaku tak oznakowanych atrakcji.
Piwnice zamkowe mają niesamowity klimat. Nie docierają tu żadne dźwieki z zewnątrz. Tylko brzęk kilku much odbija się echem od ceglanych ścian. Po ciemnych murach pełgają słoneczne promienie wpadające przez różne szczeliny. Pachnie wilgocią. W jednej ze śnian coś drapie. Podchodzę, ale nic nie widać. Jakiś kornik się przekwalifikował? Jakby ktoś gwożdziem skrobał w betonową zaprawę...
Dziś jakoś nie możemy się wybrać, śniadanie się przedłuża Sielanka trwa! W końcu przecież nigdzie się nam nie spieszy!
Tu, w Kryłowie, po raz pierwszy pojawia się temat urynoterapii. Temat ten, nie wiedzieć czemu, będzie nas prześladował przez cały wyjazd, nawracając w najbardziej nieoczekiwanych momentach Chyba wszystko zaczyna się od tej opowieści: Pudel gdzieś przeczytał artykuł na temat różnych powodów skłaniających ludzi do rozwodu. Ponoć jakieś starsze małżeństwo, które dotychczas żyło zgodnie - podzielił mocz Kobitka na emeryturze zainteresowała się medycyną ludową i niekonwencjonalnymi sposobami leczenia różnych chorób. W lodówce, w szafkach, wszędzie stały zapasy "płynnego złota". Nie wiem czy mąż był tylko zachęcany do użytkowania tych specyfików czy również przymuszany? W końcu wystąpił o rozwód. Sędzia się nie wahał. Przyznał mu rację od razu.
Kasia tutaj coś bardzo obrazowo opowiada. Czy to może była ta mrożąca krew w żyłach historia o tureckich tirowcach? którzy wolą inne zajęcia dla rąk niż trzymanie kierownicy?
W końcu pakujemy majdan i ruszamy! Zanim zacznie się kolejna msza albo pogranicznicy uznają, że jednak osiedlilismy się tu na stałe Zatem plecaki włóż i w bój!
Dzielna drużyna opuszcza wyspę przez kładkę.
Wychodząc z Kryłowa odwiedzamy jeszcze pozostałości pałacu. Nie zostało za wiele, ale w tych rejonach i to stanowi atrakcję. To nie Dolny Śląsk, gdzie fikuśnie wygląda każda stodoła, o stajniach nie wspominając
Zachowała się takowa cienista aleja.
Brama wjazdowa…
I dawna pałacowa oranżeria.
Teraz ktoś używa ten budynek do celów gospodarczych, a nieopodal powiewa kolorystycznie dobrane pranie!
Tęczowa Kasia. Czy to jakaś agroturystyka czy może napis jest rodzajem wizytówki na drzwiach?
Na obrzeżach Kryłowa natrafiamy na stary cmentarz. W odróżnieniu od wczorajszego w Czumowie, tu jest sporo polskich napisów.
Powyginane, metalowe krzyże wyglądają jakby z dachu dawnej cerkwi.
No i tuptamy dalej. Na jakiś czas schodzimy z dróg i zagłębiamy się w nadrzeczny chaszcz.
Pozdrawiamy! Tacy bylismy w maju 2021!
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam tą mniej uczęszczaną, cała reszta jest wynikiem tego ,że ją wybrałam..."
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Śladami urynoterapii ;) (wędrówa z Hrubieszowa do Tomaszowa)
Zaraz za Kryłowem skręcamy w boczne ścieżki prowadzące w podmokłe łąki.
Tuptamy wzdłuż Bugu, którego nawet główne koryto wygląda jak moje ulubione odrzańskie starorzecza - wszędzie pełno uschniętych czy powalonych drzew, pokręconych konarów, rozłupanych pni, zwieszających się nad wodą gałęzi. Spływ kajakiem po Bugu to musi być naprawdę nie lada radocha! Bo krajobraz zmienia się co chwilę!
Dzielna drużyna przemierza morze zieloności Czyj plecak największy i najbardziej rosochaty?
(zdjęcie Pudla)
Niezły labirynt jest tu niekiedy do pokonania! I nie wypłyń za środek rzeki Niekiedy jest to chyba niemożliwe do wykonania
Droga miejscami gubi się wśród łanów kwiatów, spomiędzy których dominują obecnie jaskry.
Bug na tym odcinku bardzo meandruje. Co chwilę odsłania się jakąś malownicza skarpa.
I kolorowe słupki, wybijające się z otaczającej zieleni - stały element krajobrazu naszych wiosennych wędrówek.
I znów trafiamy na samochód straży granicznej. Chyba jeszcze na żadnej naszej przygranicznej trasie nie było aż tylu patroli!
Na rozległych łąkach pasie się ogromne stado półdzikich krów. Nie widać przy nich żadnego pasterza. Łażą więc sobie zupełnie luźno.
A może dały nogę z jakiejś fermy i teraz rozkminiają jak czmychnąć za granicę? Bo im się zdaje, że tam trawa bardziej zielona?
Idziemy, idziemy, a wieżę kościoła w Kryłowie wciąż widać
Mostek na jednym z niewielkich cieków wodnych wpadających do Bugu.
Mijamy też kilka malowniczych starorzeczy, najczęściej w postaci malutkich jeziorek o większym lub mniejszym stanie zabagnienia.
Jedno największe nawet zostało upamiętnione tablicą. Ławeczka okazuję się być dobrym miejscem na pamiątkową fotkę i łyczek podlaskiego bimbru
Nadbużańskie ścieżki opuszczamy w okolicy wsi Prehoryłe.
Bo Kasia ma tu misję Pan, który wczoraj podwoził ją na stopa, opowiadał, że w tej wsi mieszkają ludzie pamiętający rzeź dokonaną tu przez UPA. Kasia twierdzi więc, że musimy znaleźć tych ludzi i z nimi porozmawiać. Początkowo podchodzę do owej kwestii nieco sceptycznie. Niby fajnie by było, ale mam spore wątpliwości na szanse powodzenia takiej akcji. No bo co? Będziemy zaczepiać ludzi na ulicy pytając o zbrodnie sprzed 70 lat? “Te, panie, opowiedz nam jak tu UPA ludzi mordowało”. Raczej nas oleją albo co gorsze pogonią kijem...
I nawet nie wiedziałam jak bardzo się mylę! I że życie bywa totalnie nieprzewidywalne! Pierwsza zagadana przez Kasię na środku szosy babka zsiada z roweru i proponuje abyśmy usiedli w wygodniejszym miejscu. Przenosimy się pod kapliczkę. Nasza nowa znajoma urodziła się już po wojnie, w latach 50 tych. Ale temat mocno wgryzł się w jej życie, bo od dziecka nad wsią krążyły opowieści starszych. Świadkiem tragicznych wydarzeń była m.in. jej matka. Ich rodzina cudem uniknęła śmierci, bo ktoś ich na czas ostrzegł i uciekli do lasu. Dobytek oczywiście cały spłonął… Cała opowieść matki jest nagrana na płytę, którą babka obiecuje Kasi wysłać. Bo tyle pozostało ze wspomnień... Teraz we wsi już nikt z bezpośrednich świadków wydarzeń nie żyje.
Od lat jeździłam w tereny dotknięte tą historią. W Bieszczadach, na Wołyniu - temat UPA przewijał się nieraz i w różnych formach. Że spokojne wioski, że zamieszkane przez mieszaną polsko - ukraińską ludność, że w miarę zgodni sąsiedzi i nagle BUM! W wyniku politycznych zawirowań przebudzone demony wychodzą na żer. Ale nigdy dotychczas nie słyszałam, że jeszcze dobre 10 lat wcześniej nim się UPA rozszalało, swoją ważną cegiełkę do nienawiści na pograniczu dołożyli Polacy! Jak to jest możliwe, że dowiaduję się o tym dopiero tu, pod Hrubieszowem, w 2021 roku! O tym nie wspomniała nigdy szkolna historia, nie pisały opracowania o Bieszczadach. Ba! nie wspominali również wielbiciele Bandery, z którymi nieraz miałam okazję rozmawiać po drugiej stronie granicy! Albo słyszałam, ale to do mnie jakoś nie dotarło? A zaczęło się w 1938 roku, gdy polska władza zleciła rozbiórkę wielu cerkwi i siłową poloninazję lokalnej ludności wschodniego obrządku. I nie były to jakieś incydentalne sprawy, ale masowa i konsekwentna akcja. Ekipy likwidacyjne wparowywały nieraz w środku nabożeństwa, budynki były wysadzane w powietrze, niszczono na oczach miejscowych wyposażenie czy cudowne ikony. Ponoć jak wcześniej pozdrawiano się tu “pochwalony” - to od tego czasu zaczęto mawiać “powalony” - jak powalone były cerkwie… Nie obyło się także bez ofiar.. Bo jak się ktoś buntował na taką sytuację to była krótka piłka i w łeb..
Ciekawe jest to, że spotkana przez nas pani, mimo rodzinnych doświadczeń, bardzo obiektywnie patrzy na tą historię, dostrzegając racje obu stron… Taka umiejętność spojrzenia z boku na tak emocjonalne i tragiczne wydarzenia - to naprawdę rzadkość.
Nierozerwalnie związane z tamtymi czasami i wydarzeniami są też opowieści o polskich partyzantach. Najbardziej znana w okolicy była grupa pod dowództwem “Rysia”, który wsławił sie walkami i z Niemcami, i z Ukraińcami. Dzielny był z niego chłopak - udało mu się wyrwać z dziesiątek zasadzek, które na niego robiono. Dorwali go w końcu w Kryłowie i chyba rozerwali na kawałki. Do dziś nikt nie wie, gdzie jest jego grób. Tak… O “Rysiu” jeszcze nieraz na tym wyjeździe usłyszymy! Jego duch wciąż unosi się nad pograniczem i jest żywy we wspomnieniach miejscowych.
I tak to z poznaną na środku szosy panią z rowerem rozmawiamy ponad godzinę. Ale chwila! Gdzie jest Pudel? Ktoś mówi, że pojechał stopem w stronę Dołhobyczowa. Ale dlaczego? Pudel jest chyba z nas wszystkich największym miłośnikiem historii - i taką okazję wręcz namacalnego obcowania z ową historią świadomie przepuścił??? Nie możemy się nadziwić!
Tak się zasłuchaliśmy w opowieściach, że nawet sobie nie zrobiliśmy z panią pamiatkowego zdjęcia. Ba! Nawet nikt tego nie zaproponował!
Ilustracją naszych rozmów może być więc jedynie przydrożny pomniczek… Acz jak się można domyślać - upamiętniający jedynie jedną stronę medalu.
Suniemy w strone wsi Gołębie. Acz jeśli chodzi o ptactwo to raczej dominują bociany.
Mijamy zamknięty sklepik. Straszna szkoda, bo byłby przemiły aby pod nim się rozsiąść...
Jedna z bocznych dróg, odchodzących w stronę Bugu. Chyba nią szłam szukając miejsca na kibelek.
W Gołębiach mijamy mini skwerek z takową drewnianą tuleją. Ponoć służy to do podsłuchiwania ptaków. Włazisz do środka… no i właśnie? Śpiew ptaków brzmi tak samo jak i na zewnątrz… Może choć za wiatę to może służyć w czasie niepogody? Ciekawe czy dobrze się w tym śpi, czy raczej deszcz wlewa się strumieniami?
Kasia z Iwoną idą obczaić pałac i poszukać sklepu. Sklep był, ale otwarty w innych godzinach. Nie pamiętam jakie były wyniki poszukiwań odnośnie pałacu.
Tu też rzucamy okiem na mocno zarośnięty cmentarzyk.
Na blaszanym PKSie, w cieniu ogromnych silosów, spotykamy się z Pudlem.
Nie jesteśmy jednak w komplecie. Szymon chwilę wczesniej łapie stopa do Dołhobyczowa. Jedzie z panem Irkiem i rozmawiają o pszczelarstwie. Ten stop i ta rozmowa odgrywają bardzo ważna rolę, która będzie miała znaczny wpływ na naszą najbliższą przyszłość
Ale o tym w kolejnym odcinku
cdn
Tuptamy wzdłuż Bugu, którego nawet główne koryto wygląda jak moje ulubione odrzańskie starorzecza - wszędzie pełno uschniętych czy powalonych drzew, pokręconych konarów, rozłupanych pni, zwieszających się nad wodą gałęzi. Spływ kajakiem po Bugu to musi być naprawdę nie lada radocha! Bo krajobraz zmienia się co chwilę!
Dzielna drużyna przemierza morze zieloności Czyj plecak największy i najbardziej rosochaty?
(zdjęcie Pudla)
Niezły labirynt jest tu niekiedy do pokonania! I nie wypłyń za środek rzeki Niekiedy jest to chyba niemożliwe do wykonania
Droga miejscami gubi się wśród łanów kwiatów, spomiędzy których dominują obecnie jaskry.
Bug na tym odcinku bardzo meandruje. Co chwilę odsłania się jakąś malownicza skarpa.
I kolorowe słupki, wybijające się z otaczającej zieleni - stały element krajobrazu naszych wiosennych wędrówek.
I znów trafiamy na samochód straży granicznej. Chyba jeszcze na żadnej naszej przygranicznej trasie nie było aż tylu patroli!
Na rozległych łąkach pasie się ogromne stado półdzikich krów. Nie widać przy nich żadnego pasterza. Łażą więc sobie zupełnie luźno.
A może dały nogę z jakiejś fermy i teraz rozkminiają jak czmychnąć za granicę? Bo im się zdaje, że tam trawa bardziej zielona?
Idziemy, idziemy, a wieżę kościoła w Kryłowie wciąż widać
Mostek na jednym z niewielkich cieków wodnych wpadających do Bugu.
Mijamy też kilka malowniczych starorzeczy, najczęściej w postaci malutkich jeziorek o większym lub mniejszym stanie zabagnienia.
Jedno największe nawet zostało upamiętnione tablicą. Ławeczka okazuję się być dobrym miejscem na pamiątkową fotkę i łyczek podlaskiego bimbru
Nadbużańskie ścieżki opuszczamy w okolicy wsi Prehoryłe.
Bo Kasia ma tu misję Pan, który wczoraj podwoził ją na stopa, opowiadał, że w tej wsi mieszkają ludzie pamiętający rzeź dokonaną tu przez UPA. Kasia twierdzi więc, że musimy znaleźć tych ludzi i z nimi porozmawiać. Początkowo podchodzę do owej kwestii nieco sceptycznie. Niby fajnie by było, ale mam spore wątpliwości na szanse powodzenia takiej akcji. No bo co? Będziemy zaczepiać ludzi na ulicy pytając o zbrodnie sprzed 70 lat? “Te, panie, opowiedz nam jak tu UPA ludzi mordowało”. Raczej nas oleją albo co gorsze pogonią kijem...
I nawet nie wiedziałam jak bardzo się mylę! I że życie bywa totalnie nieprzewidywalne! Pierwsza zagadana przez Kasię na środku szosy babka zsiada z roweru i proponuje abyśmy usiedli w wygodniejszym miejscu. Przenosimy się pod kapliczkę. Nasza nowa znajoma urodziła się już po wojnie, w latach 50 tych. Ale temat mocno wgryzł się w jej życie, bo od dziecka nad wsią krążyły opowieści starszych. Świadkiem tragicznych wydarzeń była m.in. jej matka. Ich rodzina cudem uniknęła śmierci, bo ktoś ich na czas ostrzegł i uciekli do lasu. Dobytek oczywiście cały spłonął… Cała opowieść matki jest nagrana na płytę, którą babka obiecuje Kasi wysłać. Bo tyle pozostało ze wspomnień... Teraz we wsi już nikt z bezpośrednich świadków wydarzeń nie żyje.
Od lat jeździłam w tereny dotknięte tą historią. W Bieszczadach, na Wołyniu - temat UPA przewijał się nieraz i w różnych formach. Że spokojne wioski, że zamieszkane przez mieszaną polsko - ukraińską ludność, że w miarę zgodni sąsiedzi i nagle BUM! W wyniku politycznych zawirowań przebudzone demony wychodzą na żer. Ale nigdy dotychczas nie słyszałam, że jeszcze dobre 10 lat wcześniej nim się UPA rozszalało, swoją ważną cegiełkę do nienawiści na pograniczu dołożyli Polacy! Jak to jest możliwe, że dowiaduję się o tym dopiero tu, pod Hrubieszowem, w 2021 roku! O tym nie wspomniała nigdy szkolna historia, nie pisały opracowania o Bieszczadach. Ba! nie wspominali również wielbiciele Bandery, z którymi nieraz miałam okazję rozmawiać po drugiej stronie granicy! Albo słyszałam, ale to do mnie jakoś nie dotarło? A zaczęło się w 1938 roku, gdy polska władza zleciła rozbiórkę wielu cerkwi i siłową poloninazję lokalnej ludności wschodniego obrządku. I nie były to jakieś incydentalne sprawy, ale masowa i konsekwentna akcja. Ekipy likwidacyjne wparowywały nieraz w środku nabożeństwa, budynki były wysadzane w powietrze, niszczono na oczach miejscowych wyposażenie czy cudowne ikony. Ponoć jak wcześniej pozdrawiano się tu “pochwalony” - to od tego czasu zaczęto mawiać “powalony” - jak powalone były cerkwie… Nie obyło się także bez ofiar.. Bo jak się ktoś buntował na taką sytuację to była krótka piłka i w łeb..
Ciekawe jest to, że spotkana przez nas pani, mimo rodzinnych doświadczeń, bardzo obiektywnie patrzy na tą historię, dostrzegając racje obu stron… Taka umiejętność spojrzenia z boku na tak emocjonalne i tragiczne wydarzenia - to naprawdę rzadkość.
Nierozerwalnie związane z tamtymi czasami i wydarzeniami są też opowieści o polskich partyzantach. Najbardziej znana w okolicy była grupa pod dowództwem “Rysia”, który wsławił sie walkami i z Niemcami, i z Ukraińcami. Dzielny był z niego chłopak - udało mu się wyrwać z dziesiątek zasadzek, które na niego robiono. Dorwali go w końcu w Kryłowie i chyba rozerwali na kawałki. Do dziś nikt nie wie, gdzie jest jego grób. Tak… O “Rysiu” jeszcze nieraz na tym wyjeździe usłyszymy! Jego duch wciąż unosi się nad pograniczem i jest żywy we wspomnieniach miejscowych.
I tak to z poznaną na środku szosy panią z rowerem rozmawiamy ponad godzinę. Ale chwila! Gdzie jest Pudel? Ktoś mówi, że pojechał stopem w stronę Dołhobyczowa. Ale dlaczego? Pudel jest chyba z nas wszystkich największym miłośnikiem historii - i taką okazję wręcz namacalnego obcowania z ową historią świadomie przepuścił??? Nie możemy się nadziwić!
Tak się zasłuchaliśmy w opowieściach, że nawet sobie nie zrobiliśmy z panią pamiatkowego zdjęcia. Ba! Nawet nikt tego nie zaproponował!
Ilustracją naszych rozmów może być więc jedynie przydrożny pomniczek… Acz jak się można domyślać - upamiętniający jedynie jedną stronę medalu.
Suniemy w strone wsi Gołębie. Acz jeśli chodzi o ptactwo to raczej dominują bociany.
Mijamy zamknięty sklepik. Straszna szkoda, bo byłby przemiły aby pod nim się rozsiąść...
Jedna z bocznych dróg, odchodzących w stronę Bugu. Chyba nią szłam szukając miejsca na kibelek.
W Gołębiach mijamy mini skwerek z takową drewnianą tuleją. Ponoć służy to do podsłuchiwania ptaków. Włazisz do środka… no i właśnie? Śpiew ptaków brzmi tak samo jak i na zewnątrz… Może choć za wiatę to może służyć w czasie niepogody? Ciekawe czy dobrze się w tym śpi, czy raczej deszcz wlewa się strumieniami?
Kasia z Iwoną idą obczaić pałac i poszukać sklepu. Sklep był, ale otwarty w innych godzinach. Nie pamiętam jakie były wyniki poszukiwań odnośnie pałacu.
Tu też rzucamy okiem na mocno zarośnięty cmentarzyk.
Na blaszanym PKSie, w cieniu ogromnych silosów, spotykamy się z Pudlem.
Nie jesteśmy jednak w komplecie. Szymon chwilę wczesniej łapie stopa do Dołhobyczowa. Jedzie z panem Irkiem i rozmawiają o pszczelarstwie. Ten stop i ta rozmowa odgrywają bardzo ważna rolę, która będzie miała znaczny wpływ na naszą najbliższą przyszłość
Ale o tym w kolejnym odcinku
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam tą mniej uczęszczaną, cała reszta jest wynikiem tego ,że ją wybrałam..."
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Śladami urynoterapii ;) (wędrówa z Hrubieszowa do Tomaszowa)
Pierwszy do Dołhobyczowa dociera Szymon. Pan Irek, który podwozi go na stopa, proponuje nocleg w swoim ogródku dla całej ekipy. Szymon bierze kontakt i próbujemy się wszyscy pozbierać do kupy. Spotykamy się pod marketem, gdzie wszyscy robią zakupy, a także rozsiadamy się coś przekąsić. Tu też przygrywa nam do kotleta kolejna msza z pobliskiego kościoła. Niektórzy z ekipy to chyba za całe życie nie wysłuchali tylu pobożnych śpiewów co na tym wyjeździe
Gdy idziemy wzdłuż szosy zagaduje nas chłopak przejeżdżający na rowerze. Jest dosyć wścibski, zadaje dużo klasycznych pytań znudzonego lokalsa na widok niecodziennego widoku turysty z plecakiem - a kto, a po co, a do kogo, a skąd, a dokąd, a jak się podoba. Większość ciekawiących go informacji tajemnicą nie jest, więc sobie gawędzimy. A później nam mówi, że jest pogranicznikiem więc musi wszystko wiedzieć. I do teraz nie wiemy, czy to prawda, czy nas wkręcał. Czy taki służbista, że nawet po robocie i po cywilu nie może się wyrzec urzędowych nawyków? Czy może z braku innych zajęć tak się bawił w słoneczny wieczór? A może wiedział, że niektórzy “potrafią docenić dobrą informację” i chciał na tym skorzystać?
Godzina nastaje taka, że czas pomyśleć o noclegu. Mamy dwie opcje - jakąś wędkarską wiatę nad jeziorkiem w okolicach Kadłubisk i ogródek tego pana, co wiózł Szymona. Szukanie na ślepo chyba nie jest dobrym pomysłem w tej mało leśnej okolicy - wszędzie wokół tylko pola uprawne. Jako że Kadłubiska są nam całkowicie nie po drodze, kolektyw postanawia skorzystać z zaproponowanej gościny. I jak się okazało był to rewelacyjny pomysł! (mimo moich początkowych obiekcji, że nie będzie w nocy gdzie chodzić do kibelka. Bo wiadomo jak teraz wyglądają przydomowe ogródki. Ogródek na szczęście okazuje się sadem na skraju pól i nieużytków, gdzie pomiędzy bronami i innymi fragmentami maszyn rolniczych stawiamy nasze namioty.
Dziś dojeżdża Krwawy więc przez krótki czas jesteśmy w sześcioosobowym komplecie.
Gospodarze są przemili. Rozpalamy ognisko, karmią nas, poją i imprezują z nami.
(zdjęcie Pudla)
Pierwszy raz mam okazję skosztować bimber o smaku malibu, a i domowej roboty chleb zawsze cieszy podniebienie. Opowiadają o różnych przygodach ze strażą graniczną, o swoich szkołach, o czasach gdy miejscowa ulica Piaskowa rzeczywiście wyglądała tak, jak sugeruje jej nazwa. Że dzieciaki tam zamki budowały jak na plaży i był płacz jak furmanka przejechała ulubioną budowlę. Pan Irek pokazuje nam też książkę o Rysiu, lokalnym najbardziej znanym partyzancie. Tematy schodzą też na miód, pszczoły czy zdrowy tryb życia i codzienne bieganie.
Zachodzi tylko jeden niemiły incydent, wskazujący na to, że Szymon ma smaczną szynkę Gospodarz pokazuje Szymonowi obejście, zabudowania, zwierzęta, maszyny. Niestety pies nie przedstawia się z najlepszej strony, bo pomimo obecności właściciela rzuca się na Szymona i go gryzie. Szymon ma podarte portki, dziabnięty tyłek i jedzie się zaszczepić na tężec. Gospodarzowi jest strasznie przykro - wiadomo, że jak chcesz innych miło przyjąć to takie sytuacje są zupełnie nie w porę…
Na szczęście koty stają na wysokości zadania i ratują honor czworonogów. Przechadzają się dumnie, patrzą na nas z wyższością zbyt dużą, aby się dać często głaskać i wyglądają jak poduszka. Tzn. jeden, bo drugi to zdecydowanie wśród przodków miał owcę. Czy ja już kiedyś wspominałam, że marzę o tym, aby znaleźć złotą rybkę i żebym mogła ją poprosić, aby wszystkie psy zamieniły się w koty?
(zdjęcie Pudla)
Kury też są w porządku. Miło gdakają i kulturalnie zaglądają do namiotu z pewnej odległości. Żaby, zalęgnięte w stawku, zapodają nocny koncert. Można więc powiedzieć, że lokalna fauna stara się zatrzeć złe wrażenie zrobione przez swego pobratymca.
Wczesnym rankiem jest burza. Gdy gruchnęło parę razy po okolicy a błyskawice rozświetliły niebo, jakoś zaraz sobie przypomniałam te brony stojące koło naszych namiotów. O matko! One są blisko! Takie solidne kawały metalu! Wystawiam głowę z namiotu. Jak rąbnie to ino raz! Acz na karimacie ponoć człowiek jest bezpieczny? A może lepiej uciekać do kurnika? Tylko co na to jego stali mieszkańcy? Jedno jest pewne - namiot Szymona i Iwony jest jeszcze bliżej metalowych konstrukcji niż mój, więc w razie czego nie sama będę robić za smażonego kotleta
Gdy przychodzi czas na wstawanie - dalej leje. Z namiotów wyłazimy koło 10. Nasi gospodarze zapraszają nas do domu na śniadanie.
Są parówki i jajka od szczęśliwych kurek. Być może od tej, która chciała zwiedzać mój namiot? Albo od tej, co uwielbia siedzieć na płocie i kręcić łebkiem? Jeśli w przyszłym wcieleniu miałabym być kurą - to chcę trafić tu, do Dołhobyczowa i tego kurnika z widokiem na sad!
Jest tak miło, jakby przyjechać do rodziny, jakby wizyta u dawno niewidzianej cioci!
Kasia pozyskuje kolejne sadzonki do swojego ogródka i długi czas zapodaje z panią Danusią różne sadownicze rozmowy.
Wybywamy dosyć późno. Bo to i deszcz spowalniał nasze zbieranie się, a może jeszcze bardziej sympatyczne pogawędki w kuchni?
Już na pierwszych metrach zaczynają się kłopoty z wózkiem Krwawego, tzn. z integralnością jego fragmentów. A! Bo nie wspominałam, że Krwawy zabrał wspaniały zdobyczny wózeczek, aby na nim wozić plecak.
Plan cudowny w swojej logice i prostocie - na tego typu wyjazdach większość tras przebywamy drogami utwardzonymi, więc dymanie ekwipunku na plecach koniecznością nie jest. Nieporównywalnie wygodniej ciągnąć za sobą te wbijające w ziemię bambetle. Problem tylko w tym, że wózek z początku nie chce współpracować. A to odpada kółeczko, a to rozłupuje się rączka. Dobrze, że nie odeszliśmy daleko od miejsca noclegowego i pan Irek może poratować taśmą klejącą. W końcu Krwawy opracuje do perfekcji użytkowanie tego pojazdu, a nawet jego wygodne przenoszenie w terenie błotnistym bez zdejmowania plecaka ze stelaża z kółkami - ale to jeszcze zajmie trochę czasu
(zdjęcie Pudla)
Nie odchodzimy daleko. W centrum miejscowości zatrzymujemy się pod sklepem. Trzeba zrobić zakupy a i jest plan pozwiedzania lokalnych zabytków, a to lepiej się robi bez wora na plecach.
Pod sklepem oczywiście czai się lokalna śmietanka towarzyska, w tym momencie reprezentowana przez żulika Ciapka. Ciapek próbuje wyżebrać od Szymona piwo, a gdy takowe dostaje, płynnie przechodzi do prób pozyskania kolejnego. Otrzymanie pięćdziesiątego szóstego piwa również zapewne by nic nie zmieniło w jego narracji i podejściu do problemu. Osobnik jest nieco znudzony swoją codziennością, co przekłada się na sporą namolność. Lepi się do nas jak g… do buta. W opowieściach jest jak zdarta płyta, ciągle nawraca do tego samego, np. że jego babka znała osobiście papieża.
Idę obejrzeć pałac. Jest obecnie w remoncie.
Udaje mi się wejść do środka przez okno. Wnętrza nie powalają. Białe wytynkowane ściany, puste mury.
W środku zwałowano jedynie jakieś płyty, kolumny czy sztukaterie.
Ot tyle ze sprzętów muśniętych patyną
Widoki z tarasu.
Wszystko mocno wali farbą, tynkiem i lakierem - zapach to bardzo nieodpowiedni dla klimatu opuszczonego pałacu. Wychodzę normalnie przez drzwi, ale takie z włożonymi kluczami. Kręcą się tu chyba jacyś robotnicy, ale nie udaje mi się ich zobaczyć. Czasem ich tylko słyszę. Albo mam zwidy?
W podcieniach pałacowych tworzyli lokalni artyści. Nie da się oprzeć wrażeniu, że ich zainteresowania krążyły głównie wokół substancji przyswajanych drogą wziewną
Napis chyba stary. Być może pochodzący z czasów, gdy ludzie chętniej posługiwali się kwiecistym słownictwem a lokalna młodzież miała ciągotki do poezji? Teraz zazwyczaj podobne stany duszy i niechęć do pewnej formacji są przekazywane za pomocą umownych 4 (lub 5) liter. Tu jednak jest pewien rozmach a to dużo bardziej cieszy!
Ciekawsze od pałacu są zabudowania go okalające. Jedna z ruinek przypomina zamkową basztę - to była ponoć wozownia.
Resztki spichlerza wygląda jak kamienica.
Kolumny nieco powygryzane. Wygląda jakby ktoś je łupał?
Wewnątrz zielono i można zasiąść za stołem. O ile się przyniesie własne krzesło
Jest też takowy bunkierek. Może pałacowa piwniczka na wino?
Jeżeli ta drabinka uległa wygięciu, gdy ktoś był “na pokładzie” - to gacie chyba miał pełne
Podłużne budynki zazwyczaj kryją w swych wnętrzach plątaniny kabli.
Ale czasem trafi się i miła dla oka maszyneria.
Początkowo mam zamiar połazić też po ich dachach, ale sobie odpuszczam. Ich stan nie zachęca do wędrówek.
Najbardziej przypada mi do gustu niepozorny budynek. To chyba wytwór czasów późniejszych niż pałac, raczej miejsce o zastosowaniu gospodarczo - przemysłowym z okresu działalności lokalnych PGRów, którymi to zawsze pałace obrastały.
W środku zachowane maszyny, jakieś zsypy, mielarki.
Takowy miły chodnik prowadzi w stronę bloków.
Czemu ja się tam wybieram? Ono jeśli pamięć mnie nie myli, to na jednym z bloków był stary, komunistyczny mural. W 2002 roku zrobiłam mu fotkę.
Ciekawe czy wciąż można go zobaczyć? Chciałam go pokazać ekipie. Niestety. Granicząca z obłędem moda na styropian i pastelowe kolorki jest bezlitosna dla pamiątek z dawnych lat...
Jest za to stylowy, omszały pomniczek pochodzący zapewne z podobnego okresu historycznego.
Nie wiem co ma symbolizować taka rzeźba w ogródku. Czy jest to zachęta aby wrzucać drobniaki?
Nawozy i piasek niestety bez dowozu…
Wychodząc z miejscowości mijamy jeszcze cerkiew.
Dziś niestety opuszcza nas Kasia. Wędrowała z nami niecałe 3 dni. Obowiązki wzywają ją do powrotu na daleką północ. Ale mam nadzieję, że wyjazd przypadł jej do gustu na tyle, aby za rok mieć ochotę na uczestniczenie w jego kontynuacji
cdn
Gdy idziemy wzdłuż szosy zagaduje nas chłopak przejeżdżający na rowerze. Jest dosyć wścibski, zadaje dużo klasycznych pytań znudzonego lokalsa na widok niecodziennego widoku turysty z plecakiem - a kto, a po co, a do kogo, a skąd, a dokąd, a jak się podoba. Większość ciekawiących go informacji tajemnicą nie jest, więc sobie gawędzimy. A później nam mówi, że jest pogranicznikiem więc musi wszystko wiedzieć. I do teraz nie wiemy, czy to prawda, czy nas wkręcał. Czy taki służbista, że nawet po robocie i po cywilu nie może się wyrzec urzędowych nawyków? Czy może z braku innych zajęć tak się bawił w słoneczny wieczór? A może wiedział, że niektórzy “potrafią docenić dobrą informację” i chciał na tym skorzystać?
Godzina nastaje taka, że czas pomyśleć o noclegu. Mamy dwie opcje - jakąś wędkarską wiatę nad jeziorkiem w okolicach Kadłubisk i ogródek tego pana, co wiózł Szymona. Szukanie na ślepo chyba nie jest dobrym pomysłem w tej mało leśnej okolicy - wszędzie wokół tylko pola uprawne. Jako że Kadłubiska są nam całkowicie nie po drodze, kolektyw postanawia skorzystać z zaproponowanej gościny. I jak się okazało był to rewelacyjny pomysł! (mimo moich początkowych obiekcji, że nie będzie w nocy gdzie chodzić do kibelka. Bo wiadomo jak teraz wyglądają przydomowe ogródki. Ogródek na szczęście okazuje się sadem na skraju pól i nieużytków, gdzie pomiędzy bronami i innymi fragmentami maszyn rolniczych stawiamy nasze namioty.
Dziś dojeżdża Krwawy więc przez krótki czas jesteśmy w sześcioosobowym komplecie.
Gospodarze są przemili. Rozpalamy ognisko, karmią nas, poją i imprezują z nami.
(zdjęcie Pudla)
Pierwszy raz mam okazję skosztować bimber o smaku malibu, a i domowej roboty chleb zawsze cieszy podniebienie. Opowiadają o różnych przygodach ze strażą graniczną, o swoich szkołach, o czasach gdy miejscowa ulica Piaskowa rzeczywiście wyglądała tak, jak sugeruje jej nazwa. Że dzieciaki tam zamki budowały jak na plaży i był płacz jak furmanka przejechała ulubioną budowlę. Pan Irek pokazuje nam też książkę o Rysiu, lokalnym najbardziej znanym partyzancie. Tematy schodzą też na miód, pszczoły czy zdrowy tryb życia i codzienne bieganie.
Zachodzi tylko jeden niemiły incydent, wskazujący na to, że Szymon ma smaczną szynkę Gospodarz pokazuje Szymonowi obejście, zabudowania, zwierzęta, maszyny. Niestety pies nie przedstawia się z najlepszej strony, bo pomimo obecności właściciela rzuca się na Szymona i go gryzie. Szymon ma podarte portki, dziabnięty tyłek i jedzie się zaszczepić na tężec. Gospodarzowi jest strasznie przykro - wiadomo, że jak chcesz innych miło przyjąć to takie sytuacje są zupełnie nie w porę…
Na szczęście koty stają na wysokości zadania i ratują honor czworonogów. Przechadzają się dumnie, patrzą na nas z wyższością zbyt dużą, aby się dać często głaskać i wyglądają jak poduszka. Tzn. jeden, bo drugi to zdecydowanie wśród przodków miał owcę. Czy ja już kiedyś wspominałam, że marzę o tym, aby znaleźć złotą rybkę i żebym mogła ją poprosić, aby wszystkie psy zamieniły się w koty?
(zdjęcie Pudla)
Kury też są w porządku. Miło gdakają i kulturalnie zaglądają do namiotu z pewnej odległości. Żaby, zalęgnięte w stawku, zapodają nocny koncert. Można więc powiedzieć, że lokalna fauna stara się zatrzeć złe wrażenie zrobione przez swego pobratymca.
Wczesnym rankiem jest burza. Gdy gruchnęło parę razy po okolicy a błyskawice rozświetliły niebo, jakoś zaraz sobie przypomniałam te brony stojące koło naszych namiotów. O matko! One są blisko! Takie solidne kawały metalu! Wystawiam głowę z namiotu. Jak rąbnie to ino raz! Acz na karimacie ponoć człowiek jest bezpieczny? A może lepiej uciekać do kurnika? Tylko co na to jego stali mieszkańcy? Jedno jest pewne - namiot Szymona i Iwony jest jeszcze bliżej metalowych konstrukcji niż mój, więc w razie czego nie sama będę robić za smażonego kotleta
Gdy przychodzi czas na wstawanie - dalej leje. Z namiotów wyłazimy koło 10. Nasi gospodarze zapraszają nas do domu na śniadanie.
Są parówki i jajka od szczęśliwych kurek. Być może od tej, która chciała zwiedzać mój namiot? Albo od tej, co uwielbia siedzieć na płocie i kręcić łebkiem? Jeśli w przyszłym wcieleniu miałabym być kurą - to chcę trafić tu, do Dołhobyczowa i tego kurnika z widokiem na sad!
Jest tak miło, jakby przyjechać do rodziny, jakby wizyta u dawno niewidzianej cioci!
Kasia pozyskuje kolejne sadzonki do swojego ogródka i długi czas zapodaje z panią Danusią różne sadownicze rozmowy.
Wybywamy dosyć późno. Bo to i deszcz spowalniał nasze zbieranie się, a może jeszcze bardziej sympatyczne pogawędki w kuchni?
Już na pierwszych metrach zaczynają się kłopoty z wózkiem Krwawego, tzn. z integralnością jego fragmentów. A! Bo nie wspominałam, że Krwawy zabrał wspaniały zdobyczny wózeczek, aby na nim wozić plecak.
Plan cudowny w swojej logice i prostocie - na tego typu wyjazdach większość tras przebywamy drogami utwardzonymi, więc dymanie ekwipunku na plecach koniecznością nie jest. Nieporównywalnie wygodniej ciągnąć za sobą te wbijające w ziemię bambetle. Problem tylko w tym, że wózek z początku nie chce współpracować. A to odpada kółeczko, a to rozłupuje się rączka. Dobrze, że nie odeszliśmy daleko od miejsca noclegowego i pan Irek może poratować taśmą klejącą. W końcu Krwawy opracuje do perfekcji użytkowanie tego pojazdu, a nawet jego wygodne przenoszenie w terenie błotnistym bez zdejmowania plecaka ze stelaża z kółkami - ale to jeszcze zajmie trochę czasu
(zdjęcie Pudla)
Nie odchodzimy daleko. W centrum miejscowości zatrzymujemy się pod sklepem. Trzeba zrobić zakupy a i jest plan pozwiedzania lokalnych zabytków, a to lepiej się robi bez wora na plecach.
Pod sklepem oczywiście czai się lokalna śmietanka towarzyska, w tym momencie reprezentowana przez żulika Ciapka. Ciapek próbuje wyżebrać od Szymona piwo, a gdy takowe dostaje, płynnie przechodzi do prób pozyskania kolejnego. Otrzymanie pięćdziesiątego szóstego piwa również zapewne by nic nie zmieniło w jego narracji i podejściu do problemu. Osobnik jest nieco znudzony swoją codziennością, co przekłada się na sporą namolność. Lepi się do nas jak g… do buta. W opowieściach jest jak zdarta płyta, ciągle nawraca do tego samego, np. że jego babka znała osobiście papieża.
Idę obejrzeć pałac. Jest obecnie w remoncie.
Udaje mi się wejść do środka przez okno. Wnętrza nie powalają. Białe wytynkowane ściany, puste mury.
W środku zwałowano jedynie jakieś płyty, kolumny czy sztukaterie.
Ot tyle ze sprzętów muśniętych patyną
Widoki z tarasu.
Wszystko mocno wali farbą, tynkiem i lakierem - zapach to bardzo nieodpowiedni dla klimatu opuszczonego pałacu. Wychodzę normalnie przez drzwi, ale takie z włożonymi kluczami. Kręcą się tu chyba jacyś robotnicy, ale nie udaje mi się ich zobaczyć. Czasem ich tylko słyszę. Albo mam zwidy?
W podcieniach pałacowych tworzyli lokalni artyści. Nie da się oprzeć wrażeniu, że ich zainteresowania krążyły głównie wokół substancji przyswajanych drogą wziewną
Napis chyba stary. Być może pochodzący z czasów, gdy ludzie chętniej posługiwali się kwiecistym słownictwem a lokalna młodzież miała ciągotki do poezji? Teraz zazwyczaj podobne stany duszy i niechęć do pewnej formacji są przekazywane za pomocą umownych 4 (lub 5) liter. Tu jednak jest pewien rozmach a to dużo bardziej cieszy!
Ciekawsze od pałacu są zabudowania go okalające. Jedna z ruinek przypomina zamkową basztę - to była ponoć wozownia.
Resztki spichlerza wygląda jak kamienica.
Kolumny nieco powygryzane. Wygląda jakby ktoś je łupał?
Wewnątrz zielono i można zasiąść za stołem. O ile się przyniesie własne krzesło
Jest też takowy bunkierek. Może pałacowa piwniczka na wino?
Jeżeli ta drabinka uległa wygięciu, gdy ktoś był “na pokładzie” - to gacie chyba miał pełne
Podłużne budynki zazwyczaj kryją w swych wnętrzach plątaniny kabli.
Ale czasem trafi się i miła dla oka maszyneria.
Początkowo mam zamiar połazić też po ich dachach, ale sobie odpuszczam. Ich stan nie zachęca do wędrówek.
Najbardziej przypada mi do gustu niepozorny budynek. To chyba wytwór czasów późniejszych niż pałac, raczej miejsce o zastosowaniu gospodarczo - przemysłowym z okresu działalności lokalnych PGRów, którymi to zawsze pałace obrastały.
W środku zachowane maszyny, jakieś zsypy, mielarki.
Takowy miły chodnik prowadzi w stronę bloków.
Czemu ja się tam wybieram? Ono jeśli pamięć mnie nie myli, to na jednym z bloków był stary, komunistyczny mural. W 2002 roku zrobiłam mu fotkę.
Ciekawe czy wciąż można go zobaczyć? Chciałam go pokazać ekipie. Niestety. Granicząca z obłędem moda na styropian i pastelowe kolorki jest bezlitosna dla pamiątek z dawnych lat...
Jest za to stylowy, omszały pomniczek pochodzący zapewne z podobnego okresu historycznego.
Nie wiem co ma symbolizować taka rzeźba w ogródku. Czy jest to zachęta aby wrzucać drobniaki?
Nawozy i piasek niestety bez dowozu…
Wychodząc z miejscowości mijamy jeszcze cerkiew.
Dziś niestety opuszcza nas Kasia. Wędrowała z nami niecałe 3 dni. Obowiązki wzywają ją do powrotu na daleką północ. Ale mam nadzieję, że wyjazd przypadł jej do gustu na tyle, aby za rok mieć ochotę na uczestniczenie w jego kontynuacji
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam tą mniej uczęszczaną, cała reszta jest wynikiem tego ,że ją wybrałam..."
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Śladami urynoterapii ;) (wędrówa z Hrubieszowa do Tomaszowa)
Wybywając z Dołhobyczowa dzielimy się na dwie grupy. Szymon, Iwona i Krwawy czują wiatr w żaglach i mają ochotę dziś więcej pochodzić. Idą więc pieszo.
Ja i Pudel postanawiamy podjechać stopem. Pierwsze auto podwozi nas do Oszczowa.
Wysiadamy na skrzyzowaniu, gdzie stoi sobie Nepomucen.
A w zaroślach jest pałac, w którym obecnie odbywają się różne terapie dla osób niepełnosprawnych.
Grunt to maskowanie stosowne do sytuacji.
Kolejną podwózką suniemy do Sulimowa. Cerkiew jest położona na skraju wsi, więc musimy kawałek do niej podejść przez faliste pagórki. Takim asfaltem to można wędrować!
Idąc rozmyślałam sobie, że jakbyśmy tak przypadkiem znaleźli tu gdzieś portal czasoprzestrzeni i przenieśli się np. w lata 90-te. Na którym etapie bysmy się zorientowali, ze coś jest nie tak? I wtedy wyłonił się on, na czarnych blachach Przedziwne uczucie!
Mijamy luźno rozrzucone zabudowania Sulimowa.
Ekologiczne schodki do kapliczki.
Pogoda jakby się z lekka psuła…
A może to nadchodzi nie burza, a inwazja UFO?
Cerkiew jest drewniana i o dziwo ją przegapiłam podczas moich dwóch poprzednich wycieczek po tych okolicach!
Widać ślady po Zielonych Świątkach.
Obok cerkwi stoi krzywa dzwonnica, której się nieco poplątały nóżki.
Trochę pada więc się chowamy w wiacie przystankowej, która jest idealnie położona - zaraz koło cerkwi.
Mamy popas na słodko - zjadamy batoniki i raczymy się słonym karmelem.
Cały przystanek ktoś udekorował naklejkami. Są etykiety z jakiś napojów, spreju na kleszcze, a nawet reklama fejsbukowej organizacji, która zrzesza i wspiera artystów.
Po drugiej stronie drogi stoi mały, opuszczony domek.
Ściany już mu się zaczynają rozłazić. Wnętrza wypełnione są materiałem sypkim. Trociny? Albo jakieś łupki po ziarnach? Zaglądałam tylko przez okienko, więc ciężko mi to dokładnie ocenić.
Na ścianie klasycznie - kącik religijny.
Skądinąd ciekawe jak mało ludzi urządza domy kierując sie swoimi gustami i ulubieniami, a nie wytycznymi mody w danym czasie. I ten trend braku własnego pomysłu jest ponadczasowy i nieprzemijający. W starych, wiejskich domach musi być na ścianie pamiątka z komunii, świety obraz czy ślubne zdjęcie. W obecnych mieszkaniach - też aranżacje pisane przez kalkę, nawet jeśli chodzi o kolory farb czy tapety...
Kiedy stoję przy owym domku, rzuca mi się w oczy kępa drzew i kwitnących krzaków bzu na środku uprawnego pola. I do tej kępy wchodzi linia elektryczna i tam się kończy. Tam musi być opuszczony dom!
I faktycznie! Instynkt poszukiwacza ruin mnie nie zawiódł!
Domek zarósł całkowicie. Otaczają go nie tylko drzewa, ale cała plantacja konwalii. Niesamowicie ich zapach miesza się z aromatem bzu! Jakby człowiek wsadził łeb do flakonu z perfumami! Bo woń się nie rozchodzi na boki. Tu wiatry chyba w ogóle nie wieją. Szczelne ogrodzenie z drzew i krzewów powoduje, że powietrze jest tu stojące i panuje wręcz lekki zaduch.
Dom jest zamknięty, ale można zajrzeć przez okna.
Uschłe kwiaty w wazonach i doniczkach, sprzęty rozstawione tak, jakby wczoraj ktoś wyszedł na spacer. Ciężko ocenić jak długo nie ma gospodarza. Na ścianie wisi kalendarz, ale nie mogę dostrzec daty.
Rower stoi, jakby ktoś przed chwilą wrócił z zakupów...
W szopie obok zawalił się dach. Leżą tam fragmenty dwóch starych motocykli.
Na ziemi wokół domu jest dużo zeschłych liści. Chyba zeszłoroczych, skoro mamy maj? Chrupią pod nogami w bardzo specyficzny sposób. Bo słychać ich łamanie się pod stopami póki się idzie - i jeszcze jakieś 3-5 sekund po zatrzymaniu się. Czy uszkodzone liście dalej pękają? Czy to jakieś nietypowe echo? Ma się jednak nieodparte wrażenie, że nie tylko ja tu chodzę. Acz to coś nie łazi niezależnie, typu wędrujący jeż lub mysza, ale idzie wybitnie za mną…
Gdy już przebiłam się przez szpaler drzew i wychodzę na odkryte pole, z głębi kępy słyszę skrzyp. Jakby otwieranych drzwi lub okna? A sprawdzałam, że wszystkie dokładnie zamknięte.. Nie wracam sprawdzać. Trochę czasu mi tu zeszło, a tam na przystanku czeka Pudel! Zatem chyba lepiej, żeby jakaś niepewność pozostała bez odpowiedzi
Z Sulimowa idziemy polami do Liwczy. Rzepak, trawy i potwornie śliska ziemia. Co chwilę rozjeżdżają nam się nogi na tym błocku. Klei się do wszystkiego masakrycznie, kilka razy oskrobujemy buty patykiem czy próbujemy szlam obetrzeć o trawy. Rozważamy jak będzie się tu sprawował wózek Krwawego
W oddali widać wieże kościoła w Warężu. Póki co jeszcze nie udało mi się do niego dotrzec...
Znajdujemy fajne miejsce na biwak. Na uboczu wsi stoi zamknięta świetlica, ale obok jest porządna wiata na wypadek deszczu, pachnąca drewnem sławojka i miejsce ogniskowe z rusztem. Budowa tego miejsca została dofinansowana z unijnej kasy, o czym bardzo górnolotnie wypowiada się przytwierdzona tablica: “Zaspokojenie potrzeb mieszkańców Liwcza w zakresie kultywowania lokalnej tradycji poprzez stworzenie bezpiecznego i estetycznego miejsca spotkań, a tym samym rozwój aktywności społecznej”. Nie wiem jak to z mieszkańcami, ale nasze potrzeby na ten wieczór zostały zaspokojone i kultywowaliśmy aktywnie nasze wyjazdowe tradycję - ognisko, namiot i piwo
Idziemy jeszcze do Hulczy (Hulcza?) do sklepu. Tu niestety stop nie współpracuje, całość przetuptujemy asfaltem. Mijamy popegieerowskie zabudowania.
A między nimi otaśmowany przystanek. Tzn. teoretycznie nie wolno do niego wchodzić?
Reszta ekipy dziś całą trasę przeszła pieszo. W polach, na środku uprawy kukurydzy, trafili na baze wojskową. Przenośny radar, namioty, wszystko otoczone drutem kolczastym. A żołnierze częstowali ich drożdżówkami! Strasznie żałuje, że mnie tam nie było! To czasem boli, że nie można się rozdwoić!
Gdy wracamy ze sklepu i podchodzimy do naszej wiaty - słyszymy harmoszkę i śpiew. Ki czort? Jakiś festyn? Ktoś puścił radio? A tu się okazuje, że przy pobliskiej kapliczce trwa majówka! Idziemy tam z Iwoną i Krwawym. A nuż będzie się można przyłączyć? Na ławeczce siedzi babcia, czteroletnia dziewczynka i facet - miejscowy organista. I śpiewają pieśni maryjne przegrywając na moim ulubionym instrumencie! Po horyzontach grzmi i chodzą czarne chmury.
Zaczyna z lekka popadywać, więc uciekamy z ławki pod okap z liści jakiegoś krzewu. Bez pachnie a powietrze jest przesycone dalekim oddechem burzy. Napotkana ekipa ma cały śpiewnik tematycznych piosenek. Ja najbardziej lubię “Piosenkę na dobranoc” ( https://www.youtube.com/watch?v=Gl_uj32cheE ) i “Czarną Madonnę” ( https://www.youtube.com/watch?v=Ka6o6v3OSU8 )
I widzę moją babcię, która mi śpiewa te piosenki - a ja mam chyba tyle lat co ta mała dziewczynka. Robię mamie “telekonferencję”, dzwonię i siedzę z włączonym telefonem. Żeby też posłuchała i mogła choć trochę tu z nami być. Nie wiem czemu, ale majowy kapliczkowy kult maryjny jest tym kawałkiem religii, który podoba mi się najbardziej. Jest jakoś tak najbliżej przyrody, budzącej się do życia wiosny - czyli tych aspektów świata, w których jakoś najłatwiej poczuć obecność boga.
I wreszcie się dowiaduję, że harmonia i akordeon to nie są synonimy! To są dwa różne instrumenty, bo jeden ma guziki a drugi klawisze! A ja dotychczas żyłam w nieświadomości i wszystko wrzucałam do jednego worka!
Po śpiewach idziemy z Iwoną do harmonisty z butelkami po wodę. Rozmawiamy o objawieniach, masonach i nawróconych wiedźmach! Oczywiście Oławę nasz nowy znajomy też zna. Zaraz pokazuje mi na telefonie artykuł: “Schizma w Oławie. Jak pewien działkowiec porwał tłumy i niemal dokonał podziału w polskim kościele”. Tak, tak, Domański w niektórych kręgach to mega osobistość!
I nachodzi mnie dziś jeszcze taka jedna refleksja - na temat niesamowicie umykającego czasu. Gdy pierwszy raz wędrowałam po tych terenach, w 2002 roku, babuszki ławeczkowe, z którymi rozmawialiśmy po wsiach, które zapraszały nas na kompot z wiśni czy ciasto, były z pokolenia naszych dziadków i często opowiadały różne historie z czasów wojny. Dziś wędrując po przygranicznych przysiółkach też spotykamy gościnne babcie, ale one przeważnie urodziły się już po wojnie i są w wieku naszych rodziców. Ciekawe czy kiedy będziemy zamykać pętelkę naszej wędrówki wzdłuż granic - dalej będziemy spotykać miłe babuszki, ale będą one naszymi rówieśnikami?
Namioty rozbijamy na szybko, bo sapanie burzy czuć już na plecach, a chmury czarnieją w oczach. Wiatr się też wzmaga. Najbardziej niesamowicie świszczy w szczelinach ścian naszej sławojki. Pierwszy raz korzystam z wychodka, który gwizda! Gdy idę na szosę zaśpiewać kabakowi kołysankę przez telefon, mam ciekawy akompaniament z grzmotów, a wirujące po niebie chmury coraz bardziej wyglądają jak zbliżająca się trąba powietrzna. Ale ostatecznie wszystko się rozmywa i przechodzi bokiem. Jest nasiadówka w wiacie, ognisko z pysznościami na ruszcie....
...a na wszystko patrzy błyszczący, pyzaty księżyc...
Gdy zawijam się w śpiwór w namiocie, wciąż mi gra w głowie kapliczkowa piosenka: “Zapada zmrok, już świat ukołysany. Znów jeden dzień odfrunął nam jak ptak…”
Rano budzi mnie słońce prażące w namiot. Chciałam dłużej pospać, ale w takie duchocie nie ma opcji. Miejsce biwakowe w promieniach słońca wyglada jeszcze fajniej! A i taki poranek niesamowicie napawa optymizmem na cały dzień wędrówki!
Idę pozwiedzać opuszczony dom, który wczoraj widziałam z oddali jak szliśmy z Pudlem do sklepu. Przedzieram się przez chaszcze i znajduje dom, niezamieszkały dom, ale inny! Drewniany, mocno zakrzaczony i zamknięty.
A komputerowy program do szukania twarzy mi takową znalazł w szopie… A ja myślałam, że to sęki...
Wczoraj wypatrzony dom stoi kawałek dalej. Jest zbudowany z nieotynkowanego pustaka i sprawia wrażenie niedokończonego.
Mieszkanie było chyba na pierwszym piętrze, a parter jest w stanie surowym. Wokół wszystko zaorane, widac dawny ogród zabrały okoliczne pola uprawne.
Bocianie gniazdo też zarosła trawa. Ludzie zniknęli to i odeszło ptactwo lubiące się grzać ciepłem domowego ogniska.
Wejście do części mieszkalnej jest zamknięte. Od części parterowej odgradza przejście zabite dechami.
Zewnętrzne schody prowadzące na piętro przegradzają drzwi zabite gwoździami. Zaglądam przez szparę. Jakiś garnek stoi, krzesło, wisi kapota. Nagle widzę ruch! Coś biegnie w moją stronę! Kot! Łaciaty kot! Z miauknięciem rzuca się w moją stronę. Prawie nie zleciałam ze schodów! Jakbym zapomniała, że przecież dzielą nas drzwi. Czyżby ktoś tu jednak mieszkał? A może ów kot jest jedynym gospodarzem?
I jeszcze jeden do kolekcji zarośnięty domek w następnej wiosce.
Dziś ponownie odwiedzamy sklep w Hulczy, acz teraz udaje się podjechać stopem. Sklep to dosyć nowy, murowany budynek, ale miło obrośnięty bluszczami.
Jest ciepło i miło, więc sporo czasu spędzamy na podsklepiu. Jakoś tak jest, że ładna pogoda sprzyja powolności, lenistwu i sielance!
Wysiedziawszy się do woli - ruszamy! Jeszcze nie wiemy, że się nie nawędrujemy Za kilkaset metrów znów będziemy siedzieć ponad godzinę
cdn
Ja i Pudel postanawiamy podjechać stopem. Pierwsze auto podwozi nas do Oszczowa.
Wysiadamy na skrzyzowaniu, gdzie stoi sobie Nepomucen.
A w zaroślach jest pałac, w którym obecnie odbywają się różne terapie dla osób niepełnosprawnych.
Grunt to maskowanie stosowne do sytuacji.
Kolejną podwózką suniemy do Sulimowa. Cerkiew jest położona na skraju wsi, więc musimy kawałek do niej podejść przez faliste pagórki. Takim asfaltem to można wędrować!
Idąc rozmyślałam sobie, że jakbyśmy tak przypadkiem znaleźli tu gdzieś portal czasoprzestrzeni i przenieśli się np. w lata 90-te. Na którym etapie bysmy się zorientowali, ze coś jest nie tak? I wtedy wyłonił się on, na czarnych blachach Przedziwne uczucie!
Mijamy luźno rozrzucone zabudowania Sulimowa.
Ekologiczne schodki do kapliczki.
Pogoda jakby się z lekka psuła…
A może to nadchodzi nie burza, a inwazja UFO?
Cerkiew jest drewniana i o dziwo ją przegapiłam podczas moich dwóch poprzednich wycieczek po tych okolicach!
Widać ślady po Zielonych Świątkach.
Obok cerkwi stoi krzywa dzwonnica, której się nieco poplątały nóżki.
Trochę pada więc się chowamy w wiacie przystankowej, która jest idealnie położona - zaraz koło cerkwi.
Mamy popas na słodko - zjadamy batoniki i raczymy się słonym karmelem.
Cały przystanek ktoś udekorował naklejkami. Są etykiety z jakiś napojów, spreju na kleszcze, a nawet reklama fejsbukowej organizacji, która zrzesza i wspiera artystów.
Po drugiej stronie drogi stoi mały, opuszczony domek.
Ściany już mu się zaczynają rozłazić. Wnętrza wypełnione są materiałem sypkim. Trociny? Albo jakieś łupki po ziarnach? Zaglądałam tylko przez okienko, więc ciężko mi to dokładnie ocenić.
Na ścianie klasycznie - kącik religijny.
Skądinąd ciekawe jak mało ludzi urządza domy kierując sie swoimi gustami i ulubieniami, a nie wytycznymi mody w danym czasie. I ten trend braku własnego pomysłu jest ponadczasowy i nieprzemijający. W starych, wiejskich domach musi być na ścianie pamiątka z komunii, świety obraz czy ślubne zdjęcie. W obecnych mieszkaniach - też aranżacje pisane przez kalkę, nawet jeśli chodzi o kolory farb czy tapety...
Kiedy stoję przy owym domku, rzuca mi się w oczy kępa drzew i kwitnących krzaków bzu na środku uprawnego pola. I do tej kępy wchodzi linia elektryczna i tam się kończy. Tam musi być opuszczony dom!
I faktycznie! Instynkt poszukiwacza ruin mnie nie zawiódł!
Domek zarósł całkowicie. Otaczają go nie tylko drzewa, ale cała plantacja konwalii. Niesamowicie ich zapach miesza się z aromatem bzu! Jakby człowiek wsadził łeb do flakonu z perfumami! Bo woń się nie rozchodzi na boki. Tu wiatry chyba w ogóle nie wieją. Szczelne ogrodzenie z drzew i krzewów powoduje, że powietrze jest tu stojące i panuje wręcz lekki zaduch.
Dom jest zamknięty, ale można zajrzeć przez okna.
Uschłe kwiaty w wazonach i doniczkach, sprzęty rozstawione tak, jakby wczoraj ktoś wyszedł na spacer. Ciężko ocenić jak długo nie ma gospodarza. Na ścianie wisi kalendarz, ale nie mogę dostrzec daty.
Rower stoi, jakby ktoś przed chwilą wrócił z zakupów...
W szopie obok zawalił się dach. Leżą tam fragmenty dwóch starych motocykli.
Na ziemi wokół domu jest dużo zeschłych liści. Chyba zeszłoroczych, skoro mamy maj? Chrupią pod nogami w bardzo specyficzny sposób. Bo słychać ich łamanie się pod stopami póki się idzie - i jeszcze jakieś 3-5 sekund po zatrzymaniu się. Czy uszkodzone liście dalej pękają? Czy to jakieś nietypowe echo? Ma się jednak nieodparte wrażenie, że nie tylko ja tu chodzę. Acz to coś nie łazi niezależnie, typu wędrujący jeż lub mysza, ale idzie wybitnie za mną…
Gdy już przebiłam się przez szpaler drzew i wychodzę na odkryte pole, z głębi kępy słyszę skrzyp. Jakby otwieranych drzwi lub okna? A sprawdzałam, że wszystkie dokładnie zamknięte.. Nie wracam sprawdzać. Trochę czasu mi tu zeszło, a tam na przystanku czeka Pudel! Zatem chyba lepiej, żeby jakaś niepewność pozostała bez odpowiedzi
Z Sulimowa idziemy polami do Liwczy. Rzepak, trawy i potwornie śliska ziemia. Co chwilę rozjeżdżają nam się nogi na tym błocku. Klei się do wszystkiego masakrycznie, kilka razy oskrobujemy buty patykiem czy próbujemy szlam obetrzeć o trawy. Rozważamy jak będzie się tu sprawował wózek Krwawego
W oddali widać wieże kościoła w Warężu. Póki co jeszcze nie udało mi się do niego dotrzec...
Znajdujemy fajne miejsce na biwak. Na uboczu wsi stoi zamknięta świetlica, ale obok jest porządna wiata na wypadek deszczu, pachnąca drewnem sławojka i miejsce ogniskowe z rusztem. Budowa tego miejsca została dofinansowana z unijnej kasy, o czym bardzo górnolotnie wypowiada się przytwierdzona tablica: “Zaspokojenie potrzeb mieszkańców Liwcza w zakresie kultywowania lokalnej tradycji poprzez stworzenie bezpiecznego i estetycznego miejsca spotkań, a tym samym rozwój aktywności społecznej”. Nie wiem jak to z mieszkańcami, ale nasze potrzeby na ten wieczór zostały zaspokojone i kultywowaliśmy aktywnie nasze wyjazdowe tradycję - ognisko, namiot i piwo
Idziemy jeszcze do Hulczy (Hulcza?) do sklepu. Tu niestety stop nie współpracuje, całość przetuptujemy asfaltem. Mijamy popegieerowskie zabudowania.
A między nimi otaśmowany przystanek. Tzn. teoretycznie nie wolno do niego wchodzić?
Reszta ekipy dziś całą trasę przeszła pieszo. W polach, na środku uprawy kukurydzy, trafili na baze wojskową. Przenośny radar, namioty, wszystko otoczone drutem kolczastym. A żołnierze częstowali ich drożdżówkami! Strasznie żałuje, że mnie tam nie było! To czasem boli, że nie można się rozdwoić!
Gdy wracamy ze sklepu i podchodzimy do naszej wiaty - słyszymy harmoszkę i śpiew. Ki czort? Jakiś festyn? Ktoś puścił radio? A tu się okazuje, że przy pobliskiej kapliczce trwa majówka! Idziemy tam z Iwoną i Krwawym. A nuż będzie się można przyłączyć? Na ławeczce siedzi babcia, czteroletnia dziewczynka i facet - miejscowy organista. I śpiewają pieśni maryjne przegrywając na moim ulubionym instrumencie! Po horyzontach grzmi i chodzą czarne chmury.
Zaczyna z lekka popadywać, więc uciekamy z ławki pod okap z liści jakiegoś krzewu. Bez pachnie a powietrze jest przesycone dalekim oddechem burzy. Napotkana ekipa ma cały śpiewnik tematycznych piosenek. Ja najbardziej lubię “Piosenkę na dobranoc” ( https://www.youtube.com/watch?v=Gl_uj32cheE ) i “Czarną Madonnę” ( https://www.youtube.com/watch?v=Ka6o6v3OSU8 )
I widzę moją babcię, która mi śpiewa te piosenki - a ja mam chyba tyle lat co ta mała dziewczynka. Robię mamie “telekonferencję”, dzwonię i siedzę z włączonym telefonem. Żeby też posłuchała i mogła choć trochę tu z nami być. Nie wiem czemu, ale majowy kapliczkowy kult maryjny jest tym kawałkiem religii, który podoba mi się najbardziej. Jest jakoś tak najbliżej przyrody, budzącej się do życia wiosny - czyli tych aspektów świata, w których jakoś najłatwiej poczuć obecność boga.
I wreszcie się dowiaduję, że harmonia i akordeon to nie są synonimy! To są dwa różne instrumenty, bo jeden ma guziki a drugi klawisze! A ja dotychczas żyłam w nieświadomości i wszystko wrzucałam do jednego worka!
Po śpiewach idziemy z Iwoną do harmonisty z butelkami po wodę. Rozmawiamy o objawieniach, masonach i nawróconych wiedźmach! Oczywiście Oławę nasz nowy znajomy też zna. Zaraz pokazuje mi na telefonie artykuł: “Schizma w Oławie. Jak pewien działkowiec porwał tłumy i niemal dokonał podziału w polskim kościele”. Tak, tak, Domański w niektórych kręgach to mega osobistość!
I nachodzi mnie dziś jeszcze taka jedna refleksja - na temat niesamowicie umykającego czasu. Gdy pierwszy raz wędrowałam po tych terenach, w 2002 roku, babuszki ławeczkowe, z którymi rozmawialiśmy po wsiach, które zapraszały nas na kompot z wiśni czy ciasto, były z pokolenia naszych dziadków i często opowiadały różne historie z czasów wojny. Dziś wędrując po przygranicznych przysiółkach też spotykamy gościnne babcie, ale one przeważnie urodziły się już po wojnie i są w wieku naszych rodziców. Ciekawe czy kiedy będziemy zamykać pętelkę naszej wędrówki wzdłuż granic - dalej będziemy spotykać miłe babuszki, ale będą one naszymi rówieśnikami?
Namioty rozbijamy na szybko, bo sapanie burzy czuć już na plecach, a chmury czarnieją w oczach. Wiatr się też wzmaga. Najbardziej niesamowicie świszczy w szczelinach ścian naszej sławojki. Pierwszy raz korzystam z wychodka, który gwizda! Gdy idę na szosę zaśpiewać kabakowi kołysankę przez telefon, mam ciekawy akompaniament z grzmotów, a wirujące po niebie chmury coraz bardziej wyglądają jak zbliżająca się trąba powietrzna. Ale ostatecznie wszystko się rozmywa i przechodzi bokiem. Jest nasiadówka w wiacie, ognisko z pysznościami na ruszcie....
...a na wszystko patrzy błyszczący, pyzaty księżyc...
Gdy zawijam się w śpiwór w namiocie, wciąż mi gra w głowie kapliczkowa piosenka: “Zapada zmrok, już świat ukołysany. Znów jeden dzień odfrunął nam jak ptak…”
Rano budzi mnie słońce prażące w namiot. Chciałam dłużej pospać, ale w takie duchocie nie ma opcji. Miejsce biwakowe w promieniach słońca wyglada jeszcze fajniej! A i taki poranek niesamowicie napawa optymizmem na cały dzień wędrówki!
Idę pozwiedzać opuszczony dom, który wczoraj widziałam z oddali jak szliśmy z Pudlem do sklepu. Przedzieram się przez chaszcze i znajduje dom, niezamieszkały dom, ale inny! Drewniany, mocno zakrzaczony i zamknięty.
A komputerowy program do szukania twarzy mi takową znalazł w szopie… A ja myślałam, że to sęki...
Wczoraj wypatrzony dom stoi kawałek dalej. Jest zbudowany z nieotynkowanego pustaka i sprawia wrażenie niedokończonego.
Mieszkanie było chyba na pierwszym piętrze, a parter jest w stanie surowym. Wokół wszystko zaorane, widac dawny ogród zabrały okoliczne pola uprawne.
Bocianie gniazdo też zarosła trawa. Ludzie zniknęli to i odeszło ptactwo lubiące się grzać ciepłem domowego ogniska.
Wejście do części mieszkalnej jest zamknięte. Od części parterowej odgradza przejście zabite dechami.
Zewnętrzne schody prowadzące na piętro przegradzają drzwi zabite gwoździami. Zaglądam przez szparę. Jakiś garnek stoi, krzesło, wisi kapota. Nagle widzę ruch! Coś biegnie w moją stronę! Kot! Łaciaty kot! Z miauknięciem rzuca się w moją stronę. Prawie nie zleciałam ze schodów! Jakbym zapomniała, że przecież dzielą nas drzwi. Czyżby ktoś tu jednak mieszkał? A może ów kot jest jedynym gospodarzem?
I jeszcze jeden do kolekcji zarośnięty domek w następnej wiosce.
Dziś ponownie odwiedzamy sklep w Hulczy, acz teraz udaje się podjechać stopem. Sklep to dosyć nowy, murowany budynek, ale miło obrośnięty bluszczami.
Jest ciepło i miło, więc sporo czasu spędzamy na podsklepiu. Jakoś tak jest, że ładna pogoda sprzyja powolności, lenistwu i sielance!
Wysiedziawszy się do woli - ruszamy! Jeszcze nie wiemy, że się nie nawędrujemy Za kilkaset metrów znów będziemy siedzieć ponad godzinę
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam tą mniej uczęszczaną, cała reszta jest wynikiem tego ,że ją wybrałam..."
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Śladami urynoterapii ;) (wędrówa z Hrubieszowa do Tomaszowa)
Spod sklepu kierujemy się w stronę Dłużniowa. Drogi i wzgórza łagodnie falują, idzie się przyjemnie - wreszcie pełne słońce i temperatura do życia!
Ale ledwo mijamy opłotki Chochłowa… bęc! stoją pogranicznicy. I to jacyś bardziej służbiści niż wcześniej spotykane patrole. Nie tyle że nas spisują, ale nasze dokumenty wbijają do jakiś baz danych, co oczywiście trwa dużo dłużej. I co się jeszcze okazuje? Mój dowód jest przeterminowany, niedużo bo ciut ponad miesiąc. Dostaje więc pouczenie, sugestię niezwłocznego wyrobienia nowego i dokument mi oddają. Ale nie ja będę bohaterem dnia dzisiejszego. Nieważność mojego dokumentu jest widać mniej groźna dla systemu, bo nie poświęcono jej tyle uwagi Gorzej z Szymonem... Szymon kiedyś zablokował swój dowód, a potem jak widać, nie udało się go skutecznie odblokować. I figuruje na zakazanej liście. Stąd musimy poczekać na jakiegoś “komandira”, ponieważ powaga sytuacji jest taka, że musi nas zaszczycić swoją obecnością.
(zdjęcie zrobione przez Pudla)
Wyższy rangą jedzie z Chłopiatyna, a my kwitniemy na szosie, wspominając wszelakie zajścia z mundurowymi w naszym dotychczasowym życiu. Ostatecznie podejrzany dowód zostaje skonfiskowany, a Szymon dostaje papierek zastępczy.
Ogólnie żegnamy się z pogranicznikami w miłych nastrojach. Sugerują nam też, że gdybyśmy widzieli coś niepokojącego czy podejrzanego - to hmmm… tutaj jest ich wizytówka. “Umiemy docenić dobrą informację” Chyba ktoś długo myślał jak zgrabnie i w zawoalowany sposób sformułować i przekazać tą dosadną treść! (długo myślałam czy sentencji tej nie uczynić tytułem tegorocznej relacji, ale ostatecznie urynoterapia wygrała )
A! I od owych pograniczników dowiadujemy się, że sklepu w Chłopiatynie już nie ma. Ech… a 6 lat temu żesmy z toperzem przesiadywali na tamtejszym miłym podsklepiu racząc się lodami...
Mijamy dom o elewacji wyłożonej porcelaną. Kiedyś takowe się zdarzały tu i tam, ostatnio coraz rzadziej można zawiesić oko na czymś innym jak szary lub łososiowy styropian...
Jakiś zlot tu chyba mają albo obrady - bo gruchają konkretnie i ochoczo! A może akurat na tych drutach są jakieś przebicia? Mieliśmy kiedyś w Oławie latarnię, na której zawsze siadała cała chmara ptaków, a na pozostałych niekoniecznie. A potem ową latarnie wycieli, bo się okazało, że jest popsuta i kopie prądem. Widać ptaszorom to odpowiadało bo np. metal grzał w kuper.
Nie wiem z jakiego powodu zrobiono kęsim tym biednym drzewom. Czy coś zacieniały, zaśmiecały łąkę liśćmi czy może rzucały się na kierowców samochodów terenowych forsujących bezdroże? A w tle już widać miejsce, ku któremu zmierzamy. W tej niepozornej wiosce mają największą w Polsce cerkiew drewnianą!
Faktycznie jest spora, nie chce się zmieścić w kadrze
To jedyne miejsce, gdzie kojarzę drzwi z ikonami!
A tak prezentowała się owa cerkiew w 2002 roku. Chyba teraz jest bardziej brązowa? I wtedy jakby było mniej zieleni wokół.
Na kamiennych schodkach pod cerkwią robimy sobie popas. Zagaduje do nas miejscowy dziadek, ale jakoś podtrzymywanie rozmowy jest bardzo trudne. Większośc czasu więc wspólnie milczymy albo któraś strona rzuca jakieś stwierdzenie, które pozostaje bez echa. Na podstawie zdjęcia można też ocenić podejście poszczególnych osób do temperatury i nasłonecznienia
Dłużniów to wioska mała i cicha, a większość zabudowy pochodzi z dawnych lat. Wyjątkowo tutaj nie wyją kosiarki, które są ostatnimi czasy zmorą letnich dni, jak Polska długa i szeroka.
Takie znaki to ja lubię!
I faktycznie! Niedługo na dobre zaczynają się cudne polne i pyliste drogi!
Przydrożna kapliczka.
Chętnie spoglądamy za siebie, na wystające znad zieloności solidne kopuły.
Mijamy cmentarz. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to zwykły, nowy cmentarz jakich tysiące...
Okazuje się jednak, że w krzakach siedzi pełno ciekawych, starych nagrobków. Rdza, mech, leśne kwiaty, popękane płyty...
Kudłaty Chrystusik. Ma nawet czuprynę i brodę!
Jednej rzeźbie jakoś dziwnie z oczu patrzy. I jakby nimi za mną wodziła! Jakby była niezadowolona, że się tu kręcimy? Nie wiem dlaczego ten jeden nagrobek zwrócił moją uwagę. Głupio to zabrzmi, ale ten jeden jakby miał mimikę twarzy...
Gdy patrzę na nią kątem oka mam wrażenie jakby lekko poruszyła rękoma. Acz to pewnie ruch wiatru w gałęziach w tle dał taki dziwaczny efekt...
A np. ta rzeźba też mógłaby być podejrzewana o “przyglądanie się”. Ale zdecydowanie tego nie robiła. Była tylko wyrzeźbionym, beznamiętnym, mniej lub bardziej artystycznym kawałkiem kamienia...
Ten cmentarzyk, prawie przeoczony, chyba najbardziej mi przypadł do gustu spomiędzy innych takowych spotkanych na tegorocznej trasie. Był taki najbardziej wyrazisty, przesycony emocjami i specyficzną atmosferą.
Na rozstaju dróg rozdzielamy się. Krwawy idzie prosto do Mycowa z planem zdrzemnięcia się przy cerkwi. Ja też kilka lat temu tam zapodałam drzemkę w czasie deszczu, pod miłym daszkiem. Spało się wybornie! Krwawy widać też intuicyjnie wyczuł, że to dobre miejsce dla odpoczynku!
Reszta ekipy wędruje dalej pagórkowatym terenem, pełnym rzepaku i kwitnących krzewów. Droga meandruje wśród traw i upraw.
Zmierzamy do Wyżłowa - maleńkiej, na wpół wyludnionej wioseczki przy samej granicy. To jedna z niewielu już miejscowości w naszym kraju, gdzie nie dociera asfalt, tylko wyboiste leśno - polne trakty.
(zdjęcie zrobione przez Pudla)
Idziemy, idziemy i wręcz się zastanawiamy czy aby dobrze obraliśmy kierunek? Nic nie widać, poza pasem zarośli, za którym powinna już być granica. A może żeśmy pobłądzili? Nic nie widać wioskopodobnego nawet na horyzoncie... Tylko pyliste drogi, pola, krzaki i świergot ptaków. I ciepły wiatr w pysk!
Aż tu nagle coś bulastego zaczyna majaczyć między drzewami.
Jest!
A potem bułeczka znów się chowa. Znika wśród liści. A może jej jednak nie było? Może nam się wydawało?
Cerkiew jest częściowo murowana, częściowo drewniana. I zdecydowanie opuszczona. Gdy byłam tu w 2002 roku wyglądała na wyremontowaną, a przynajmniej świeżo wybieloną. Na tyle dawała nowością, że nie poświęciłam jej zbyt dużo zdjęć. Teraz zdecydowanie jej “nowość” się ulotniła bez śladu…
Chyba im trochę cegieł zostało po budowie, więc zrobili z nich schodki!
Na ołtarzu stoi trumna. Ktoś wykopał na cmentarzu, tu przytargał i postawił dla ozdoby? Trumna nie jest już zasiedlona. Można więc zaryzykować stwierdzenia, że jest opuszczona, podobnie jak cerkiew i spora część wsi
Zachowały się jeszcze nieliczne święte obrazy, wycinanki w drewnie czy kolorowe zdobienia w narożnikach ścian.
W wilgotnych murach słychać tylko brzęk owadów. I czasem tylko jakiś zbłąkany turysta wygłosi z chóru swoje orędzie
(zdjęcie zrobione przez Pudla)
Na sąsiadującym z cerkwią cmentarzu coś wygryzło trawę. Sprawia wrażenie nie tyle wykoszonej, co powyrywanej/przekopanej?
Wyżłów jednak okazuje się mieć swoich mieszkańców. Być może sezonowych? Według danych do wyszperania w internecie - ilość mieszkańców wynosi zero. My jednak widzimy przynajmniej dwa zamieszkane, zadbane gospodarstwa, w których ujada pies czy stoją maszyny. No chyba że to fatamorgana albo jakiś inny przypadek zbiorowej halucynacji.
W tym domu raczej już nikt nie mieszka. Przechodząc obok przeoczyliśmy go. Roślinność skutecznie go ukryła przed niepożądanymi oczyma… Szkoda, że nie bardzo jest czas, aby się do niego cofnąć…
Ostatni rzut oka na cerkiew...
Do Mycowa znów suniemy wzgórzami i falującą po nich drogą. Dzisiejsza trasa jest chyba najdłuższa na naszym tegorocznym wyjeździe, ale też najprzyjemniejsza. Gdy człowiek zachwyca się przemierzanym terenem, spotykanymi zabudowaniami czy aromatem okolicy - to jakoś mniej doskwiera wbijający w ziemię plecak!
Mamy okazję też podziwiać dobrze zachowane fragmenty sistiemy na granicy. Ciekawe czy w tym miejscu jakoś wyjątkowo oszczędził ją czas, czy może ktoś ją na przestrzeni lat konserwował i podprawiał? Bo przynajmniej z tej odległości wygląda prawie jak nowa! Więc jakby ktoś się wybierał na nielegalu na Ukrainę - to lepiej nie robić tego w okolicy Mycowa!
Do Mycowa wkraczamy drogą o takowej nawierzchni
Idę na końcu. Przy podługowatych stodołach zagaduje mnie facet, totalnie nie wpisujący się w kategorię “zagadujący lokals” małej, przygranicznej osady. Jakiś taki elegancki i pachnący perfumami. Okazuje się być synem właściciela wszystkich popegeerowskich pól uprawnych w tym rejonie. Mówił ile to hektarów, ale zapomniałam. Bardzo miły i pomocny chłopak. Kiedyś sam lubił wycieczki z plecakiem (głównie kilkudniowe trasy wzdłuż morza piaszczystymi plażami) stąd zna potrzeby wędrowców. Bardzo chce nam pomóc w aprowizacji, transporcie i organizacji noclegu.
Cerkiew w Mycowie prezentuje się sympatycznie w ciepłych promieniach późnego popołudnia.
Teraz cerkiew jest zamknięta (w 2015 roku też była). Do środka udało się wejść podczas mojego pierwszego pobytu w tych okolicach w 2002 roku. Tak się wtedy prezentowała:
Czy wspominałam już, że strasznie lubię cerkwie tutaj albo na Roztoczu? Bo każda jest inna, nie do pomylenia i zapada w pamięć. Nie to co np. w Beskidzie Niskim co je odlewali z jednej formy i różnią się chyba tylko kolorem klamek (choć też nie zawsze
A obok stary cmentarz.
I droga w stronę kaplicy grobowej… No ale tym razem nie mamy już czasu jej odwiedzić.
Nasz nowy znajomy przywozi nam dużo butelkowanej wody mineralnej.
(zdjecie zrobione przez Pudla)
A potem zawozi nas wypaśnym autem do wiaty na skraju Chłopiatyna. Kurde, jak nic upapramy mu te śnieżnobiałe siedzenia... Mamy też okazję porozmawiać z naszym nowym znajomym na temat rolnictwa, obecnego i tego z czasów PGRów. Tzn. raczej posłuchać co on opowiada, bo obie z Iwoną raczej mało się znamy na tajnikach uprawy ziemi
Namioty rozbijamy centralnie na placu zabaw! Aż mi żal, że nie ma z nami kabaka! Ale by miała radochę jakby prosto ze zjeżdżalni trafiała do przedsionka namiotu!
Wieczorny czas mija wśród kumkotu żab i opowieści o duchach, zjawach, utopcach i “uszeliakach”. Mimo bliskości wioski nikt nas w nocy nie niepokoi.
(zdjęcie zrobione przez Pudla)
Rano budzi nas wizg kosiarek. Jak stado zawodzących komarów wychodzących na żer! Wszyscy wokół w mijanych wioskach jakby dostali jakiegoś obłędu. Może są jakieś dopłaty z unii za metr każdorazowo skoszonej trawy? A może to rodzaj mody? Jak nie skosisz ogrodu raz dziennie to sąsiedzi nie chodzą z tobą na piwo? Acz często mam wrażenie, że jest to raczej rodzaj nałogu. Im wiecej kosisz, tym bardziej boli cię jak jest nieskoszone tzn. trawa ma ponad centymetr... Łamie cię w kosciach, kłuje w odwrotnej stronie, a łapy świerzbią. Nie można jeść, spać, w ogóle życ z tą świadomością, że obok jest trawa! Spotkałam się z tym, że ludzie wyłażą z kosiarkami ze swoich ogródków i koszą również okoliczne nieużytki. A raz wpadliśmy na takowych co wożą ze sobą w kamperze kosiarkę i zanim wysiedli na leśny parking - to postanowili go skosić... A może w ogóle nie chodzi o trawę, to kwestia poboczna? Może celem jest hałas? Zabicie ciszy? Bo jak nieraz można się dowiedzieć - w wielu osobach cisza budzi lęk...
Niektórzy jednak mimo wszystko próbują oddać się błogiej sielance
Sklepu w Chłopiatynie nie ma, ale zapasy wody czy batoników możemy uzupełnić na małej stacji benzynowej.
W tej miejscowości też jest drewniana cerkiew.
A tak się prezentowała 19 lat temu - zdecydowanie mniej gontu na daszkach kopuł (a na zdjęciu załapała się również nasza kochana ładusia!
Idąc przez wieś miło zawiesić oko na domu obrośniętym bluszczami.
A tu pół chałupy chyba coś zeżarło! A pozostawiony ogryzek chyba nadal jest użytkowany.
cdn
Ale ledwo mijamy opłotki Chochłowa… bęc! stoją pogranicznicy. I to jacyś bardziej służbiści niż wcześniej spotykane patrole. Nie tyle że nas spisują, ale nasze dokumenty wbijają do jakiś baz danych, co oczywiście trwa dużo dłużej. I co się jeszcze okazuje? Mój dowód jest przeterminowany, niedużo bo ciut ponad miesiąc. Dostaje więc pouczenie, sugestię niezwłocznego wyrobienia nowego i dokument mi oddają. Ale nie ja będę bohaterem dnia dzisiejszego. Nieważność mojego dokumentu jest widać mniej groźna dla systemu, bo nie poświęcono jej tyle uwagi Gorzej z Szymonem... Szymon kiedyś zablokował swój dowód, a potem jak widać, nie udało się go skutecznie odblokować. I figuruje na zakazanej liście. Stąd musimy poczekać na jakiegoś “komandira”, ponieważ powaga sytuacji jest taka, że musi nas zaszczycić swoją obecnością.
(zdjęcie zrobione przez Pudla)
Wyższy rangą jedzie z Chłopiatyna, a my kwitniemy na szosie, wspominając wszelakie zajścia z mundurowymi w naszym dotychczasowym życiu. Ostatecznie podejrzany dowód zostaje skonfiskowany, a Szymon dostaje papierek zastępczy.
Ogólnie żegnamy się z pogranicznikami w miłych nastrojach. Sugerują nam też, że gdybyśmy widzieli coś niepokojącego czy podejrzanego - to hmmm… tutaj jest ich wizytówka. “Umiemy docenić dobrą informację” Chyba ktoś długo myślał jak zgrabnie i w zawoalowany sposób sformułować i przekazać tą dosadną treść! (długo myślałam czy sentencji tej nie uczynić tytułem tegorocznej relacji, ale ostatecznie urynoterapia wygrała )
A! I od owych pograniczników dowiadujemy się, że sklepu w Chłopiatynie już nie ma. Ech… a 6 lat temu żesmy z toperzem przesiadywali na tamtejszym miłym podsklepiu racząc się lodami...
Mijamy dom o elewacji wyłożonej porcelaną. Kiedyś takowe się zdarzały tu i tam, ostatnio coraz rzadziej można zawiesić oko na czymś innym jak szary lub łososiowy styropian...
Jakiś zlot tu chyba mają albo obrady - bo gruchają konkretnie i ochoczo! A może akurat na tych drutach są jakieś przebicia? Mieliśmy kiedyś w Oławie latarnię, na której zawsze siadała cała chmara ptaków, a na pozostałych niekoniecznie. A potem ową latarnie wycieli, bo się okazało, że jest popsuta i kopie prądem. Widać ptaszorom to odpowiadało bo np. metal grzał w kuper.
Nie wiem z jakiego powodu zrobiono kęsim tym biednym drzewom. Czy coś zacieniały, zaśmiecały łąkę liśćmi czy może rzucały się na kierowców samochodów terenowych forsujących bezdroże? A w tle już widać miejsce, ku któremu zmierzamy. W tej niepozornej wiosce mają największą w Polsce cerkiew drewnianą!
Faktycznie jest spora, nie chce się zmieścić w kadrze
To jedyne miejsce, gdzie kojarzę drzwi z ikonami!
A tak prezentowała się owa cerkiew w 2002 roku. Chyba teraz jest bardziej brązowa? I wtedy jakby było mniej zieleni wokół.
Na kamiennych schodkach pod cerkwią robimy sobie popas. Zagaduje do nas miejscowy dziadek, ale jakoś podtrzymywanie rozmowy jest bardzo trudne. Większośc czasu więc wspólnie milczymy albo któraś strona rzuca jakieś stwierdzenie, które pozostaje bez echa. Na podstawie zdjęcia można też ocenić podejście poszczególnych osób do temperatury i nasłonecznienia
Dłużniów to wioska mała i cicha, a większość zabudowy pochodzi z dawnych lat. Wyjątkowo tutaj nie wyją kosiarki, które są ostatnimi czasy zmorą letnich dni, jak Polska długa i szeroka.
Takie znaki to ja lubię!
I faktycznie! Niedługo na dobre zaczynają się cudne polne i pyliste drogi!
Przydrożna kapliczka.
Chętnie spoglądamy za siebie, na wystające znad zieloności solidne kopuły.
Mijamy cmentarz. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to zwykły, nowy cmentarz jakich tysiące...
Okazuje się jednak, że w krzakach siedzi pełno ciekawych, starych nagrobków. Rdza, mech, leśne kwiaty, popękane płyty...
Kudłaty Chrystusik. Ma nawet czuprynę i brodę!
Jednej rzeźbie jakoś dziwnie z oczu patrzy. I jakby nimi za mną wodziła! Jakby była niezadowolona, że się tu kręcimy? Nie wiem dlaczego ten jeden nagrobek zwrócił moją uwagę. Głupio to zabrzmi, ale ten jeden jakby miał mimikę twarzy...
Gdy patrzę na nią kątem oka mam wrażenie jakby lekko poruszyła rękoma. Acz to pewnie ruch wiatru w gałęziach w tle dał taki dziwaczny efekt...
A np. ta rzeźba też mógłaby być podejrzewana o “przyglądanie się”. Ale zdecydowanie tego nie robiła. Była tylko wyrzeźbionym, beznamiętnym, mniej lub bardziej artystycznym kawałkiem kamienia...
Ten cmentarzyk, prawie przeoczony, chyba najbardziej mi przypadł do gustu spomiędzy innych takowych spotkanych na tegorocznej trasie. Był taki najbardziej wyrazisty, przesycony emocjami i specyficzną atmosferą.
Na rozstaju dróg rozdzielamy się. Krwawy idzie prosto do Mycowa z planem zdrzemnięcia się przy cerkwi. Ja też kilka lat temu tam zapodałam drzemkę w czasie deszczu, pod miłym daszkiem. Spało się wybornie! Krwawy widać też intuicyjnie wyczuł, że to dobre miejsce dla odpoczynku!
Reszta ekipy wędruje dalej pagórkowatym terenem, pełnym rzepaku i kwitnących krzewów. Droga meandruje wśród traw i upraw.
Zmierzamy do Wyżłowa - maleńkiej, na wpół wyludnionej wioseczki przy samej granicy. To jedna z niewielu już miejscowości w naszym kraju, gdzie nie dociera asfalt, tylko wyboiste leśno - polne trakty.
(zdjęcie zrobione przez Pudla)
Idziemy, idziemy i wręcz się zastanawiamy czy aby dobrze obraliśmy kierunek? Nic nie widać, poza pasem zarośli, za którym powinna już być granica. A może żeśmy pobłądzili? Nic nie widać wioskopodobnego nawet na horyzoncie... Tylko pyliste drogi, pola, krzaki i świergot ptaków. I ciepły wiatr w pysk!
Aż tu nagle coś bulastego zaczyna majaczyć między drzewami.
Jest!
A potem bułeczka znów się chowa. Znika wśród liści. A może jej jednak nie było? Może nam się wydawało?
Cerkiew jest częściowo murowana, częściowo drewniana. I zdecydowanie opuszczona. Gdy byłam tu w 2002 roku wyglądała na wyremontowaną, a przynajmniej świeżo wybieloną. Na tyle dawała nowością, że nie poświęciłam jej zbyt dużo zdjęć. Teraz zdecydowanie jej “nowość” się ulotniła bez śladu…
Chyba im trochę cegieł zostało po budowie, więc zrobili z nich schodki!
Na ołtarzu stoi trumna. Ktoś wykopał na cmentarzu, tu przytargał i postawił dla ozdoby? Trumna nie jest już zasiedlona. Można więc zaryzykować stwierdzenia, że jest opuszczona, podobnie jak cerkiew i spora część wsi
Zachowały się jeszcze nieliczne święte obrazy, wycinanki w drewnie czy kolorowe zdobienia w narożnikach ścian.
W wilgotnych murach słychać tylko brzęk owadów. I czasem tylko jakiś zbłąkany turysta wygłosi z chóru swoje orędzie
(zdjęcie zrobione przez Pudla)
Na sąsiadującym z cerkwią cmentarzu coś wygryzło trawę. Sprawia wrażenie nie tyle wykoszonej, co powyrywanej/przekopanej?
Wyżłów jednak okazuje się mieć swoich mieszkańców. Być może sezonowych? Według danych do wyszperania w internecie - ilość mieszkańców wynosi zero. My jednak widzimy przynajmniej dwa zamieszkane, zadbane gospodarstwa, w których ujada pies czy stoją maszyny. No chyba że to fatamorgana albo jakiś inny przypadek zbiorowej halucynacji.
W tym domu raczej już nikt nie mieszka. Przechodząc obok przeoczyliśmy go. Roślinność skutecznie go ukryła przed niepożądanymi oczyma… Szkoda, że nie bardzo jest czas, aby się do niego cofnąć…
Ostatni rzut oka na cerkiew...
Do Mycowa znów suniemy wzgórzami i falującą po nich drogą. Dzisiejsza trasa jest chyba najdłuższa na naszym tegorocznym wyjeździe, ale też najprzyjemniejsza. Gdy człowiek zachwyca się przemierzanym terenem, spotykanymi zabudowaniami czy aromatem okolicy - to jakoś mniej doskwiera wbijający w ziemię plecak!
Mamy okazję też podziwiać dobrze zachowane fragmenty sistiemy na granicy. Ciekawe czy w tym miejscu jakoś wyjątkowo oszczędził ją czas, czy może ktoś ją na przestrzeni lat konserwował i podprawiał? Bo przynajmniej z tej odległości wygląda prawie jak nowa! Więc jakby ktoś się wybierał na nielegalu na Ukrainę - to lepiej nie robić tego w okolicy Mycowa!
Do Mycowa wkraczamy drogą o takowej nawierzchni
Idę na końcu. Przy podługowatych stodołach zagaduje mnie facet, totalnie nie wpisujący się w kategorię “zagadujący lokals” małej, przygranicznej osady. Jakiś taki elegancki i pachnący perfumami. Okazuje się być synem właściciela wszystkich popegeerowskich pól uprawnych w tym rejonie. Mówił ile to hektarów, ale zapomniałam. Bardzo miły i pomocny chłopak. Kiedyś sam lubił wycieczki z plecakiem (głównie kilkudniowe trasy wzdłuż morza piaszczystymi plażami) stąd zna potrzeby wędrowców. Bardzo chce nam pomóc w aprowizacji, transporcie i organizacji noclegu.
Cerkiew w Mycowie prezentuje się sympatycznie w ciepłych promieniach późnego popołudnia.
Teraz cerkiew jest zamknięta (w 2015 roku też była). Do środka udało się wejść podczas mojego pierwszego pobytu w tych okolicach w 2002 roku. Tak się wtedy prezentowała:
Czy wspominałam już, że strasznie lubię cerkwie tutaj albo na Roztoczu? Bo każda jest inna, nie do pomylenia i zapada w pamięć. Nie to co np. w Beskidzie Niskim co je odlewali z jednej formy i różnią się chyba tylko kolorem klamek (choć też nie zawsze
A obok stary cmentarz.
I droga w stronę kaplicy grobowej… No ale tym razem nie mamy już czasu jej odwiedzić.
Nasz nowy znajomy przywozi nam dużo butelkowanej wody mineralnej.
(zdjecie zrobione przez Pudla)
A potem zawozi nas wypaśnym autem do wiaty na skraju Chłopiatyna. Kurde, jak nic upapramy mu te śnieżnobiałe siedzenia... Mamy też okazję porozmawiać z naszym nowym znajomym na temat rolnictwa, obecnego i tego z czasów PGRów. Tzn. raczej posłuchać co on opowiada, bo obie z Iwoną raczej mało się znamy na tajnikach uprawy ziemi
Namioty rozbijamy centralnie na placu zabaw! Aż mi żal, że nie ma z nami kabaka! Ale by miała radochę jakby prosto ze zjeżdżalni trafiała do przedsionka namiotu!
Wieczorny czas mija wśród kumkotu żab i opowieści o duchach, zjawach, utopcach i “uszeliakach”. Mimo bliskości wioski nikt nas w nocy nie niepokoi.
(zdjęcie zrobione przez Pudla)
Rano budzi nas wizg kosiarek. Jak stado zawodzących komarów wychodzących na żer! Wszyscy wokół w mijanych wioskach jakby dostali jakiegoś obłędu. Może są jakieś dopłaty z unii za metr każdorazowo skoszonej trawy? A może to rodzaj mody? Jak nie skosisz ogrodu raz dziennie to sąsiedzi nie chodzą z tobą na piwo? Acz często mam wrażenie, że jest to raczej rodzaj nałogu. Im wiecej kosisz, tym bardziej boli cię jak jest nieskoszone tzn. trawa ma ponad centymetr... Łamie cię w kosciach, kłuje w odwrotnej stronie, a łapy świerzbią. Nie można jeść, spać, w ogóle życ z tą świadomością, że obok jest trawa! Spotkałam się z tym, że ludzie wyłażą z kosiarkami ze swoich ogródków i koszą również okoliczne nieużytki. A raz wpadliśmy na takowych co wożą ze sobą w kamperze kosiarkę i zanim wysiedli na leśny parking - to postanowili go skosić... A może w ogóle nie chodzi o trawę, to kwestia poboczna? Może celem jest hałas? Zabicie ciszy? Bo jak nieraz można się dowiedzieć - w wielu osobach cisza budzi lęk...
Niektórzy jednak mimo wszystko próbują oddać się błogiej sielance
Sklepu w Chłopiatynie nie ma, ale zapasy wody czy batoników możemy uzupełnić na małej stacji benzynowej.
W tej miejscowości też jest drewniana cerkiew.
A tak się prezentowała 19 lat temu - zdecydowanie mniej gontu na daszkach kopuł (a na zdjęciu załapała się również nasza kochana ładusia!
Idąc przez wieś miło zawiesić oko na domu obrośniętym bluszczami.
A tu pół chałupy chyba coś zeżarło! A pozostawiony ogryzek chyba nadal jest użytkowany.
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam tą mniej uczęszczaną, cała reszta jest wynikiem tego ,że ją wybrałam..."
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Śladami urynoterapii ;) (wędrówa z Hrubieszowa do Tomaszowa)
Do Budynina podjeżdżam z dziadkami, kosą spalinową i dziwną broną, która wygląda jak piła tarczowa, która spuchła. Panowie jechali tylko do skrzyżowania, ale im się zrobiło żal jak spróbowali podnieść mój plecak i postanowili zboczyć ze swojej drogi, aby podwieźć mnie aż pod lokalną światynie. Cerkiew otacza dużo drutów i słupów.
Są też jeszcze ślady po Zielonych Świątkach. Mam strasznie mieszane odczucia odnośnie tego święta. Z jednej strony miło wyglądają umajone kościoły, a z drugiej tak potem żal tych usychających drzewek...
Nieopodal stoi kamienny krzyż, przywodzący na myśl krzyże pokutne.
Zaglądam też do dzwonnicy.
Reszta ekipy dociera piechotą, bo do tak wyładowanego auta tylko jedna osoba się zmieściła. A później już nic nie jechało… Ale mi się udało! Najbliższe pół godziny spędzam więc wylegując się na ławce pod szumiącym drzewem.
Podczas gdy reszta zwiedza i odpoczywa w cieniu przycerkiewnych drzew, ja idę obczaić kępę na horyzoncie. O ile mnie bubowy instynkt nie myli - tam siedzi coś opuszczonego. Mapa pokazuje tam obecność malutkiego przysiółka. Sprawdzić nie zawadzi!
I znów uśmiech na gębie! Fajny znak, fajna informacja!
Takową więc miłą drogą zagłębiam się w cieniste przysiółki.
Pierwszy napotkany dom sprawia wrażenie niezamieszkałego, ale ktoś kosi koło niego trawę, gromadzi drewno, a i na szopie jest nowa kłódka.
Drugi dom zauważam dopiero na powrocie - tak mocno jest zarośnięty! Mijając go za pierwszym razem zupełnie przeoczyłam, że za zwartą ścianą zieloności coś może siedzieć! Dojścia bronią zasieki z jeżyn, malin, pokrzyw i wszelakiego żarłocznego chwasta. Zdecydowanie koniec maja nie jest najdogodniejszym okresem w roku na zwiedzanie tego typu miejsc. Ślady “pazurów z Budynina” mam na rękach jeszcze miesiąc później
W środku czas zatrzymał się w połowie lat 90 tych. Przynajmniej tak twierdzą ścienne kalendarze.
Na ścianach wiszą święte obrazy z gorejącym sercem i komunijne pamiątki. Ciekawi mnie czy rzeczywiście dawniej wszyscy ludzie byli tacy religijni, tak z przekonania i potrzeby duszy? Czy była to kwestia ówczesnej mody i nie wysuwania się przed szereg? Tak jak teraz obsesyjne koszenie trawy?
Na ślubnych monidłach bardzo mi zawsze brakuje daty wykonania...
Oprócz ściennych ozdób pełno też wala się przedmiotów codziennego użytku - narzędzia, książki, płaszcze, buty, stare radio, lampy naftowe, niedojedzone przetwory i lodówka firmy Predom.
Jakby pogoda nie dopisywała to na strychu można by całkiem przyjemnie przekimać. No chyba że by straszyło?
Na jednym z okien trzepoce się mała ptaszyna. Bije brzuszkiem w okno, czasem z taką siłą, że potem oszołomiona upada na parapet. Leży chwilę, ciężko oddycha, po czym rozpoczyna szamotaninę na nowo. Udaje mi się złapać tą śliczną, pierzastą kulkę i wypuścić na słońce, zieleń i szeroki świat! Nie obyło się jednak bez ofiar. Sięgając po ptaka stanęłam na zydelku, którego jedna nóżka postanowiła w tym momencie odmówić współpracy. Taborecik się więc poskładał, a co gorsza wystawił zardzewiałego gwoździa, który mi się wbił w nogę.. Normalnie wrócę z tego zwiedzania pokiereszowana jakbym walczyła z jakimś dzikim zwierzem!
Budynin jest jedynym chyba miejscem na tegorocznej wędrówce, gdzie rozważamy kąpiel. Był tu niegdyś maleńki stawek, gdzie pluskała się lokalna dzieciarnia. Dziś jednak nieco zmienił swój wygląd. Nie ma dogodnego dojścia do wody, brzegi są wysokie a wodą mulista i chyba od razu głęboka.
Do Korczmina tuptamy pieszo. Na trasie towarzyszy nam taki uszasty kolega.
Porcelanowy deseń na jednym z mijanych domów.
Próby złapania jakiejś podwózki w dalszą drogę spełza na niczym. Stop dzisiaj jakoś w ogóle nie bierze. Spotkamy za to trzy razy patrol pograniczników, którzy zadają różne dziwne pytania, a potem i tak się okazuje, że wiedzą o nas wszystko… Planowaliśmy dziś wieczorem dotrzeć do Wierzbicy, gdzie jest opuszczony pałac. Ale już teraz widzimy, że zamiar ten jest totalnie nierealny...
A bloki wyłaniają się z rzepaku.
Cerkiew w Korczminie, w różnych ujęciach.
W 2002 roku, kiedy odwiedziliśmy ją po raz pierwszy, przechodziła bardzo porządny remont, cała była wtedy w rusztowaniach. Do dnia dzisiejszego drewno juz na tyle pokryło się patyną, że wygląda przyjemnie i nie wali nowością.
W cieniu drewnianej kopuły zapodajemy mały popas. Tutaj uświadamiamy sobie, że istnieje spora szansa, że dziś nie znajdziemy żadnego sklepu. Przeliczamy ilość zapasów - ja mam paczkę sucharów, czosnek i puszkę sairy, Iwona dwie torebki ryżu i zieloną cebulkę. Jakoś do jutra przetrwamy, ale sutych posiłków to raczej nie będzie. Jedno jest pewne - nie jest to jeszcze etap spożywania 2 razy dziennie lawasza z karimatą, jak to kiedyś nam się zdarzyło w górach Armenii
Koło cerkwi stoi ołtarz polowy, w otoczeniu kwitnących krzewów. Oj tu muszą być klimatyczne majówki!
Jest też krzyż kamienny. Taki dla wszystkich. Niestety patrząc zarówno po historii, jak i teraźniejszosći - nie jest on po myśli większości. To raczej wyjątek potwierdzający regułę i piękny gest jakiegoś zapaleńca. Ale cieszy, że choć jeden taki stoi...
Dawny skup mleka przeobraził się teraz w kącik wypoczynkowy. Nawet pod zadaszeniem!
Droga do Tarnoszyna dłuży się niepomiernie. Prosta nitka asfaltu zdaje się nie kończyć. Człowiek idzie, idzie, idzie i jakby stał w miejscu. O upływającym czasie i mijanych kilometrach przypomina tylko coraz solidniejszy ból pleców od plecaka, który ni cholery nie chce schudnąć. Ruch na drodze jest znikomy, ale jak już coś jedzie to z prędkością przynajmniej 150 km/h i trzeba uskakiwać do rowu. O łapaniu stopa więc kompletnie nie ma mowy.
Czasem trafi się jakieś rozlewisko...
Krwawy został w tyle. Jakiś czas widzimy go na horyzoncie jak coś majstruje przy wózeczku, ale potem widać już tylko prostą, pustą szosę. Raczej nie poszedł inną drogą? Tu nie ma szansy zabłądzić. Czekamy dłuższą chwilę na jednym z zakrętów. Może coś zostawił pod cerkwią albo zgubił i musiał się wrócić? A może coś się stało? Mamy nadzieję, że np. nie upolował go jeden z tych samochodów, przed którymi myśmy ledwo uskoczyli do rowu. Różne myśli chodziły nam wtedy po głowie. Dla przykładu cytat z relacji Pudla: “Co gorsza zawieruszył się Krwawy. Jak zwykle szedł ostatni, widziałem go jeszcze gdzieś w Korczminie, a potem zniknął. Napadli go, zgwałcili, ukradli wózek? Nie wiadomo, na telefony nie odpowiada. Kurde, żebyśmy nie musieli się cofać, aby identyfikować zwłoki...”
Mijamy zabudowania Szczepanowa. Jakoś wyjątkowo dzisiaj wszyscy są zmęczeni. Trasa chyba krótsza niż wczoraj, ale jakoś całej ekipie dała w kość. Nawet do cerkwi nikomu się nie chce podchodzić.
A!! Mieliśmy okazję dzisiaj zwiedzić opuszczoną szkołę. Budynek z zewnątrz jest niepozorny, ot niewielki, podłużny baraczek. Bujność zarośli sugeruje, że już od iluś lat nie pełni swojej funkcji.
Do środka już dawno nikt nie zaglądał. Wchodząc wpadam w zasiek z pajęczyn. Lokalne pająki chyba się zasugerowały pobliską graniczną sistiemą, jeśli chodzi o solidność konstrukcji i próby ograniczenia ruchu. Pajęczynowisko ma chyba z 3 metry grubości i przez to trzeba się autentycznie przebijać. Włażę pierwsza, więc cały kokon biorę na siebie i potem próbuję się oskrobać patykiem... Nieraz zdarzało mi się wchodzić do opuszczonych miejsc, ale takie coś widzę po raz pierwszy!
W szkole są pomieszczenia mieszkalne, jakby dawnych nauczycieli? Wersalki, dywany, poduszki...
Gdyby nie pajęczyny i warstwa kurzu to wszystko wygląda jakby ludzie stąd wyszli i mieli zamiar zaraz wrócić. Tylko “zaraz” nie nadeszło przez 15 lat. Ostatnia odezwa na ścianie opatrzoną jest datą 2005. W jednym z pomieszczeń stoi miednica z zatopioną szmatą. Jakby ktoś planował umyć podłogę. Wodę w miednicy porasta gęsty kożuch glonów, grzybów i wszelakiego innego życia, które postanowiło skorzystać z dłuższej nieobecności człowieka w tym miejscu.
Klas mieli tu tylko kilka.
Na jednej z tablic są jakieś dziecięce malowidła. Ciekawe czy pochodzą jeszcze z czasów istnienia szkoły czy ktoś wbił tu później, by dać wyraz swojej artystycznej duszy?
Podłoga w szkolnym korytarzu wita nas donośnym skrzypieniem. Mam wrażenie, że nasze kroki słychać w całej wsi. Mam nadzieje, że nikt nas tu nie nakryje!
Ścienne gazetki...
Plan lekcji. Co ciekawe - myśmy w szkole nie mieli przedmiotów o nazwach “przyroda” czy “sztuka”. Czy to odpowiedniki naszej “biologii” albo “środowiska”? Albo “plastyki”?
43 lata temu mieli tu dzielne zuchy! Konkursy wygrywały!
Ze ścian ciągle ktoś na nas patrzy. Albo jakiś Rej czy inny Mickiewicz albo królik lub wiewiór.
W szafkach ogromna ilość przezroczy i taśm filmowych. Sporo tu mieli różnistych pomocy naukowych!
Kącik kościsty. Ciekawe do jakiego zwierzaka należał ten szkielet stojący koło ryby?
Czasopisma z lat 80 tych.
https://blogger.googleusercontent.com/i ... FcSVw=s600
A piłki wciąż napompowane! Jakim cudem? Z moich to za pół roku powietrze schodziło i trzeba było dopompować!
I mieli nawet barometr! Hatifnaty by się cieszyły!
Pajęczyny, wszędzie tłuste, gęste pajęczyny! Masakrycznie one sklejają włosy. Kolejnego dnia to sobie pół łba wyrwałam przy czesaniu...
A jednak udaje się dotrzeć dziś do sklepu. Dotuptaliśmy do Tarnoszyna i tamtejszego punktu zaopatrzenia w materiały niezbędne. I nawet jest otwarty! Jesteśmy uratowani! Będzie zatem wypaśna kolacja a nie tylko ryż z sucharami! Można się też nawodnić A i Krwawy się odnalazł! Szczęście zatem pełne!
Pod sklepem pełno też futrzastych lokalsów. Siedzą i mruczą.
Pozostaje jeszcze kwestia noclegu.. Wszędzie wokół tylko pola, pola, pola. I tu znów spadają nam z nieba pomocni miejscowi. Sami podchodzą i w mig odgadują nurtujące nas problemy - i jeszcze proponując rozwiązanie. Możemy się rozbić na miejscowym stadionie. Miejsce jest idealne. Piłkarze zostawiają nam nawet otwarte szatnie, a więc możemy kimnąc pod dachem. Na rano zapowiadają opady, więc nie musimy potem zwijać mokrych namiotów i ich kisić w Zamościu. Są wychodki, kran z wodą, a nawet miejsce na ognisko!
Świat widziany z kibelka!
Wybieramy się też do drugiego sklepu, a nasza trasa wypada przez rozległe, zielone łąki.
Nie wiem co łączy Tarnoszyn z Grunwaldem. Bo kawałek drogi jest... Czy jest związana z tym jakaś lokalna historia?? Czy komuś po prostu tak w duszy zagrało?
A to obiekt, do którego zmierzamy!
Ogromna, podsklepowa wiata zachęca, aby zasiąść i podelektować się chwilą...
Wieczorem na ognisko przychodzą zawodnicy lokalnej drużyny “Szyszła” Tarnoszyn.
Nazwa pochodzi od miejscowej, niewielkiej rzeczki, której tereny rozlewiskowe rozpościerają się wielkimi połaciami zieleni wokół boiska. Jeden z piłkarzy jest leśniczym. Opowiada nam o leśnej chatce i proponuje, abyśmy (będąc tu kolejny raz) w niej zanocowali. Rozmowy schodzą też na temat młodzieży stroniącej od sportu, która woli tyć wciągając czipsy przy komputerze, o łapówkach na Ukrainie i o różnych plusach i minusach życia na pograniczu. A jak zostajemy już tylko w swojej ekipie - tematy meandrują w dziwne strony np. na transwestytów Są też pieczone ziemniaczki, z których niestety połowa się spaliła.
Ekipa układa się spać w szatni.
Ja znajduje sobie własny pokoik - śpię w kanciapie z piłkami i pucharami. Lokalne gryzonie też wolą tą część budynku, ale o tym dowiaduję się później
W nocy mam odwiedziny. Budzę się, bo mnie coś załaskotało w policzek. Zapalam latarkę. W snopie światła widzę myszkę. Zwierzątko jest chyba bardzo zaskoczone moją obecnością. Stoi słupka i rusza z niepokojem noskiem. Chwilę patrzymy sobie w oczy, jednak moje sięgnięcie po aparat powoduje, że widzę tylko ogonek znikający gdzieś za wykładziną. Przez resztę nocy słyszę jedynie chrobotania. Bliskiego kontaktu już nie nawiązujemy.
Reszta ekipy nie miała żadnych nocnych odwiedzin. Może myszory zazwyczaj wolą kicać po pucharach i piłkach niż być rozdeptywane przez spoconych facetów? I stąd takie ich preferencje odnośnie wyboru pomieszczeń?
Rano leje… Przynajmniej mniej żal zbierać się do powrotu. Jak to dobrze, że nie musimy zwijać mokrych namiotów, a i śniadanko możemy na spokojnie zjeść pod daszkiem!
Po płycie boiska zasuwa bocian. Bez piłki. Czymś się odżywia.
I ostatnia wiejska wiata przystankowa na naszej trasie.
Z Tarnoszona jedziemy do Tomaszowa Lubelskiego. Tomaszowski dworzec w szarościach deszczowego dnia.
Ileś lat temu to była specyfika np. Ukrainy, że tam jeździły marszrutki. U nas były duże, przestronne i wygodne PKSy. Teraz i u nas są marszrutki i przewóz dużego plecaka jest problematyczny. No ale cóż... grunt, że coś jeździ! Cieszmy się i tym!
Żal, że to już koniec naszej wędrówki przygranicznymi wioskami. Wyjazdu, gdzie rzeczywistość przebiła wszelakie oczekiwania. Pogoda, teren, ekipa, napotkani ludzie, noclegi, ciekawe miejsca - to wszystko wypaliło dużo lepiej niż było w planach. Tak jakby los chciał nam wynagrodzić przesrany na własne życzenie wyjazd z zeszłego roku!
A dalej jedziemy do Zamościa, gdzie z konieczności transportowej spędzimy ostatni dzień naszego tegorocznego wypadu.
cdn
Są też jeszcze ślady po Zielonych Świątkach. Mam strasznie mieszane odczucia odnośnie tego święta. Z jednej strony miło wyglądają umajone kościoły, a z drugiej tak potem żal tych usychających drzewek...
Nieopodal stoi kamienny krzyż, przywodzący na myśl krzyże pokutne.
Zaglądam też do dzwonnicy.
Reszta ekipy dociera piechotą, bo do tak wyładowanego auta tylko jedna osoba się zmieściła. A później już nic nie jechało… Ale mi się udało! Najbliższe pół godziny spędzam więc wylegując się na ławce pod szumiącym drzewem.
Podczas gdy reszta zwiedza i odpoczywa w cieniu przycerkiewnych drzew, ja idę obczaić kępę na horyzoncie. O ile mnie bubowy instynkt nie myli - tam siedzi coś opuszczonego. Mapa pokazuje tam obecność malutkiego przysiółka. Sprawdzić nie zawadzi!
I znów uśmiech na gębie! Fajny znak, fajna informacja!
Takową więc miłą drogą zagłębiam się w cieniste przysiółki.
Pierwszy napotkany dom sprawia wrażenie niezamieszkałego, ale ktoś kosi koło niego trawę, gromadzi drewno, a i na szopie jest nowa kłódka.
Drugi dom zauważam dopiero na powrocie - tak mocno jest zarośnięty! Mijając go za pierwszym razem zupełnie przeoczyłam, że za zwartą ścianą zieloności coś może siedzieć! Dojścia bronią zasieki z jeżyn, malin, pokrzyw i wszelakiego żarłocznego chwasta. Zdecydowanie koniec maja nie jest najdogodniejszym okresem w roku na zwiedzanie tego typu miejsc. Ślady “pazurów z Budynina” mam na rękach jeszcze miesiąc później
W środku czas zatrzymał się w połowie lat 90 tych. Przynajmniej tak twierdzą ścienne kalendarze.
Na ścianach wiszą święte obrazy z gorejącym sercem i komunijne pamiątki. Ciekawi mnie czy rzeczywiście dawniej wszyscy ludzie byli tacy religijni, tak z przekonania i potrzeby duszy? Czy była to kwestia ówczesnej mody i nie wysuwania się przed szereg? Tak jak teraz obsesyjne koszenie trawy?
Na ślubnych monidłach bardzo mi zawsze brakuje daty wykonania...
Oprócz ściennych ozdób pełno też wala się przedmiotów codziennego użytku - narzędzia, książki, płaszcze, buty, stare radio, lampy naftowe, niedojedzone przetwory i lodówka firmy Predom.
Jakby pogoda nie dopisywała to na strychu można by całkiem przyjemnie przekimać. No chyba że by straszyło?
Na jednym z okien trzepoce się mała ptaszyna. Bije brzuszkiem w okno, czasem z taką siłą, że potem oszołomiona upada na parapet. Leży chwilę, ciężko oddycha, po czym rozpoczyna szamotaninę na nowo. Udaje mi się złapać tą śliczną, pierzastą kulkę i wypuścić na słońce, zieleń i szeroki świat! Nie obyło się jednak bez ofiar. Sięgając po ptaka stanęłam na zydelku, którego jedna nóżka postanowiła w tym momencie odmówić współpracy. Taborecik się więc poskładał, a co gorsza wystawił zardzewiałego gwoździa, który mi się wbił w nogę.. Normalnie wrócę z tego zwiedzania pokiereszowana jakbym walczyła z jakimś dzikim zwierzem!
Budynin jest jedynym chyba miejscem na tegorocznej wędrówce, gdzie rozważamy kąpiel. Był tu niegdyś maleńki stawek, gdzie pluskała się lokalna dzieciarnia. Dziś jednak nieco zmienił swój wygląd. Nie ma dogodnego dojścia do wody, brzegi są wysokie a wodą mulista i chyba od razu głęboka.
Do Korczmina tuptamy pieszo. Na trasie towarzyszy nam taki uszasty kolega.
Porcelanowy deseń na jednym z mijanych domów.
Próby złapania jakiejś podwózki w dalszą drogę spełza na niczym. Stop dzisiaj jakoś w ogóle nie bierze. Spotkamy za to trzy razy patrol pograniczników, którzy zadają różne dziwne pytania, a potem i tak się okazuje, że wiedzą o nas wszystko… Planowaliśmy dziś wieczorem dotrzeć do Wierzbicy, gdzie jest opuszczony pałac. Ale już teraz widzimy, że zamiar ten jest totalnie nierealny...
A bloki wyłaniają się z rzepaku.
Cerkiew w Korczminie, w różnych ujęciach.
W 2002 roku, kiedy odwiedziliśmy ją po raz pierwszy, przechodziła bardzo porządny remont, cała była wtedy w rusztowaniach. Do dnia dzisiejszego drewno juz na tyle pokryło się patyną, że wygląda przyjemnie i nie wali nowością.
W cieniu drewnianej kopuły zapodajemy mały popas. Tutaj uświadamiamy sobie, że istnieje spora szansa, że dziś nie znajdziemy żadnego sklepu. Przeliczamy ilość zapasów - ja mam paczkę sucharów, czosnek i puszkę sairy, Iwona dwie torebki ryżu i zieloną cebulkę. Jakoś do jutra przetrwamy, ale sutych posiłków to raczej nie będzie. Jedno jest pewne - nie jest to jeszcze etap spożywania 2 razy dziennie lawasza z karimatą, jak to kiedyś nam się zdarzyło w górach Armenii
Koło cerkwi stoi ołtarz polowy, w otoczeniu kwitnących krzewów. Oj tu muszą być klimatyczne majówki!
Jest też krzyż kamienny. Taki dla wszystkich. Niestety patrząc zarówno po historii, jak i teraźniejszosći - nie jest on po myśli większości. To raczej wyjątek potwierdzający regułę i piękny gest jakiegoś zapaleńca. Ale cieszy, że choć jeden taki stoi...
Dawny skup mleka przeobraził się teraz w kącik wypoczynkowy. Nawet pod zadaszeniem!
Droga do Tarnoszyna dłuży się niepomiernie. Prosta nitka asfaltu zdaje się nie kończyć. Człowiek idzie, idzie, idzie i jakby stał w miejscu. O upływającym czasie i mijanych kilometrach przypomina tylko coraz solidniejszy ból pleców od plecaka, który ni cholery nie chce schudnąć. Ruch na drodze jest znikomy, ale jak już coś jedzie to z prędkością przynajmniej 150 km/h i trzeba uskakiwać do rowu. O łapaniu stopa więc kompletnie nie ma mowy.
Czasem trafi się jakieś rozlewisko...
Krwawy został w tyle. Jakiś czas widzimy go na horyzoncie jak coś majstruje przy wózeczku, ale potem widać już tylko prostą, pustą szosę. Raczej nie poszedł inną drogą? Tu nie ma szansy zabłądzić. Czekamy dłuższą chwilę na jednym z zakrętów. Może coś zostawił pod cerkwią albo zgubił i musiał się wrócić? A może coś się stało? Mamy nadzieję, że np. nie upolował go jeden z tych samochodów, przed którymi myśmy ledwo uskoczyli do rowu. Różne myśli chodziły nam wtedy po głowie. Dla przykładu cytat z relacji Pudla: “Co gorsza zawieruszył się Krwawy. Jak zwykle szedł ostatni, widziałem go jeszcze gdzieś w Korczminie, a potem zniknął. Napadli go, zgwałcili, ukradli wózek? Nie wiadomo, na telefony nie odpowiada. Kurde, żebyśmy nie musieli się cofać, aby identyfikować zwłoki...”
Mijamy zabudowania Szczepanowa. Jakoś wyjątkowo dzisiaj wszyscy są zmęczeni. Trasa chyba krótsza niż wczoraj, ale jakoś całej ekipie dała w kość. Nawet do cerkwi nikomu się nie chce podchodzić.
A!! Mieliśmy okazję dzisiaj zwiedzić opuszczoną szkołę. Budynek z zewnątrz jest niepozorny, ot niewielki, podłużny baraczek. Bujność zarośli sugeruje, że już od iluś lat nie pełni swojej funkcji.
Do środka już dawno nikt nie zaglądał. Wchodząc wpadam w zasiek z pajęczyn. Lokalne pająki chyba się zasugerowały pobliską graniczną sistiemą, jeśli chodzi o solidność konstrukcji i próby ograniczenia ruchu. Pajęczynowisko ma chyba z 3 metry grubości i przez to trzeba się autentycznie przebijać. Włażę pierwsza, więc cały kokon biorę na siebie i potem próbuję się oskrobać patykiem... Nieraz zdarzało mi się wchodzić do opuszczonych miejsc, ale takie coś widzę po raz pierwszy!
W szkole są pomieszczenia mieszkalne, jakby dawnych nauczycieli? Wersalki, dywany, poduszki...
Gdyby nie pajęczyny i warstwa kurzu to wszystko wygląda jakby ludzie stąd wyszli i mieli zamiar zaraz wrócić. Tylko “zaraz” nie nadeszło przez 15 lat. Ostatnia odezwa na ścianie opatrzoną jest datą 2005. W jednym z pomieszczeń stoi miednica z zatopioną szmatą. Jakby ktoś planował umyć podłogę. Wodę w miednicy porasta gęsty kożuch glonów, grzybów i wszelakiego innego życia, które postanowiło skorzystać z dłuższej nieobecności człowieka w tym miejscu.
Klas mieli tu tylko kilka.
Na jednej z tablic są jakieś dziecięce malowidła. Ciekawe czy pochodzą jeszcze z czasów istnienia szkoły czy ktoś wbił tu później, by dać wyraz swojej artystycznej duszy?
Podłoga w szkolnym korytarzu wita nas donośnym skrzypieniem. Mam wrażenie, że nasze kroki słychać w całej wsi. Mam nadzieje, że nikt nas tu nie nakryje!
Ścienne gazetki...
Plan lekcji. Co ciekawe - myśmy w szkole nie mieli przedmiotów o nazwach “przyroda” czy “sztuka”. Czy to odpowiedniki naszej “biologii” albo “środowiska”? Albo “plastyki”?
43 lata temu mieli tu dzielne zuchy! Konkursy wygrywały!
Ze ścian ciągle ktoś na nas patrzy. Albo jakiś Rej czy inny Mickiewicz albo królik lub wiewiór.
W szafkach ogromna ilość przezroczy i taśm filmowych. Sporo tu mieli różnistych pomocy naukowych!
Kącik kościsty. Ciekawe do jakiego zwierzaka należał ten szkielet stojący koło ryby?
Czasopisma z lat 80 tych.
https://blogger.googleusercontent.com/i ... FcSVw=s600
A piłki wciąż napompowane! Jakim cudem? Z moich to za pół roku powietrze schodziło i trzeba było dopompować!
I mieli nawet barometr! Hatifnaty by się cieszyły!
Pajęczyny, wszędzie tłuste, gęste pajęczyny! Masakrycznie one sklejają włosy. Kolejnego dnia to sobie pół łba wyrwałam przy czesaniu...
A jednak udaje się dotrzeć dziś do sklepu. Dotuptaliśmy do Tarnoszyna i tamtejszego punktu zaopatrzenia w materiały niezbędne. I nawet jest otwarty! Jesteśmy uratowani! Będzie zatem wypaśna kolacja a nie tylko ryż z sucharami! Można się też nawodnić A i Krwawy się odnalazł! Szczęście zatem pełne!
Pod sklepem pełno też futrzastych lokalsów. Siedzą i mruczą.
Pozostaje jeszcze kwestia noclegu.. Wszędzie wokół tylko pola, pola, pola. I tu znów spadają nam z nieba pomocni miejscowi. Sami podchodzą i w mig odgadują nurtujące nas problemy - i jeszcze proponując rozwiązanie. Możemy się rozbić na miejscowym stadionie. Miejsce jest idealne. Piłkarze zostawiają nam nawet otwarte szatnie, a więc możemy kimnąc pod dachem. Na rano zapowiadają opady, więc nie musimy potem zwijać mokrych namiotów i ich kisić w Zamościu. Są wychodki, kran z wodą, a nawet miejsce na ognisko!
Świat widziany z kibelka!
Wybieramy się też do drugiego sklepu, a nasza trasa wypada przez rozległe, zielone łąki.
Nie wiem co łączy Tarnoszyn z Grunwaldem. Bo kawałek drogi jest... Czy jest związana z tym jakaś lokalna historia?? Czy komuś po prostu tak w duszy zagrało?
A to obiekt, do którego zmierzamy!
Ogromna, podsklepowa wiata zachęca, aby zasiąść i podelektować się chwilą...
Wieczorem na ognisko przychodzą zawodnicy lokalnej drużyny “Szyszła” Tarnoszyn.
Nazwa pochodzi od miejscowej, niewielkiej rzeczki, której tereny rozlewiskowe rozpościerają się wielkimi połaciami zieleni wokół boiska. Jeden z piłkarzy jest leśniczym. Opowiada nam o leśnej chatce i proponuje, abyśmy (będąc tu kolejny raz) w niej zanocowali. Rozmowy schodzą też na temat młodzieży stroniącej od sportu, która woli tyć wciągając czipsy przy komputerze, o łapówkach na Ukrainie i o różnych plusach i minusach życia na pograniczu. A jak zostajemy już tylko w swojej ekipie - tematy meandrują w dziwne strony np. na transwestytów Są też pieczone ziemniaczki, z których niestety połowa się spaliła.
Ekipa układa się spać w szatni.
Ja znajduje sobie własny pokoik - śpię w kanciapie z piłkami i pucharami. Lokalne gryzonie też wolą tą część budynku, ale o tym dowiaduję się później
W nocy mam odwiedziny. Budzę się, bo mnie coś załaskotało w policzek. Zapalam latarkę. W snopie światła widzę myszkę. Zwierzątko jest chyba bardzo zaskoczone moją obecnością. Stoi słupka i rusza z niepokojem noskiem. Chwilę patrzymy sobie w oczy, jednak moje sięgnięcie po aparat powoduje, że widzę tylko ogonek znikający gdzieś za wykładziną. Przez resztę nocy słyszę jedynie chrobotania. Bliskiego kontaktu już nie nawiązujemy.
Reszta ekipy nie miała żadnych nocnych odwiedzin. Może myszory zazwyczaj wolą kicać po pucharach i piłkach niż być rozdeptywane przez spoconych facetów? I stąd takie ich preferencje odnośnie wyboru pomieszczeń?
Rano leje… Przynajmniej mniej żal zbierać się do powrotu. Jak to dobrze, że nie musimy zwijać mokrych namiotów, a i śniadanko możemy na spokojnie zjeść pod daszkiem!
Po płycie boiska zasuwa bocian. Bez piłki. Czymś się odżywia.
I ostatnia wiejska wiata przystankowa na naszej trasie.
Z Tarnoszona jedziemy do Tomaszowa Lubelskiego. Tomaszowski dworzec w szarościach deszczowego dnia.
Ileś lat temu to była specyfika np. Ukrainy, że tam jeździły marszrutki. U nas były duże, przestronne i wygodne PKSy. Teraz i u nas są marszrutki i przewóz dużego plecaka jest problematyczny. No ale cóż... grunt, że coś jeździ! Cieszmy się i tym!
Żal, że to już koniec naszej wędrówki przygranicznymi wioskami. Wyjazdu, gdzie rzeczywistość przebiła wszelakie oczekiwania. Pogoda, teren, ekipa, napotkani ludzie, noclegi, ciekawe miejsca - to wszystko wypaliło dużo lepiej niż było w planach. Tak jakby los chciał nam wynagrodzić przesrany na własne życzenie wyjazd z zeszłego roku!
A dalej jedziemy do Zamościa, gdzie z konieczności transportowej spędzimy ostatni dzień naszego tegorocznego wypadu.
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam tą mniej uczęszczaną, cała reszta jest wynikiem tego ,że ją wybrałam..."
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Śladami urynoterapii ;) (wędrówa z Hrubieszowa do Tomaszowa)
W Zamościu spędzamy pół dnia, z konieczności. Połączenie powrotne mamy z tutejszego dworca PKP wcześnie rano, więc najwygodniej będzie tu przekimać. Śpimy w hostelu zaraz przy starówce. Budynek z zewnątrz nie wygląda zachęcająco (tzn. dla bub) bo jest świeżo po remoncie, wylizany do bólu (jak większość tego miasta).
Ale wystarczy przekroczyć bramę, a wpadamy w miłe, zapomniane podwóreczko, do którego oprócz części hostelowej przytykają opuszczone kamienice. Widok z okna pokoju jest zatem akceptowalny
Tam, gdzie na chwilę znikną ludzie, od razu pojawia się przyroda. Nie trzeba jej szczególnie chronić - wystarczy zostawić w spokoju i celowo nie tępić. Wszystkie okna okleiły jaskółcze gniazdka! Można godzinami obserwować jak latają, popiskują, wczołgiwują się do swoich domków czy siedzą na parapetach kręcąc łebkami. Czasem się też biją np. przy wlocie do gniazda. Czy to gospodarz nie chce wpuścić intruzów, którzy próbują wbijać bez zaproszenia? Nie możemy rozkminić o co idzie w tych potyczkach!
Włóczymy się po starówce. Nowe, kolorowe, równiusie. Może trochę bolą zęby, ale kolorowy ryneczek na pewno zapada w pamięć. I nawet dla mnie jest na swój sposób ładny. Przypomina mi trochę odpustową zabawkę. Kamieniczki powinny jeszcze wygrywać jakieś symfonie i migać wieczorem światełkami jak wrocławskie fontanny
I do Piłsudskiego można zadzwonić, jakby ktoś miał jakąś sprawę. Tak tak, Zamość oferuje szeroki asortyment usług!
Nie rozumiem też zupełnie co ma symbolizować ta ławka - pomnik, z wyraźnie tylko jednym siedzeniem. Że niby tych mężów stanu było tak mało???
Pomnik ku czci złodziei rowerów
Zaglądamy też do katedry, gdzie jest ponoć słynący z cudowności obraz o ciekawej historii.
Strasznie lubię takie nietypowe historie i niecodzienne pochodzenie artefaktów. Człowiek sobie siedzi, gapi się w obraz i sobie rozmyśla jak to wszystko było. Tyle ciekawych wydarzeń zatopionych w kawałku drewna! Odkładając nawet na bok obecność Boga, to może to samo przesycenie przedmiotu emocjami powoduje, że inni ludzie odbierają go jako szczególny, “cudowny”, pomagający w skupieniu podczas modlitwy? Fajna też była historia np. o figurce z kościoła w Swarzewie, którą opowiadała mi babcia. Figurka przypłynęła morzem i fale wyrzuciły ją na brzeg. Przybyła niewiadomo skąd, jak rozbitek na nieznaną wyspę...
Nie mogę odżałować, że jak byłam tu przejazdem 19 lat temu, to nie wiedziałam o istnieniu fortów! Zapewne wtedy były zarośnięte, zapomniane i co najważniejsze - otwarte! Przejść, murków czy bram jest tu całkiem sporo na okolicznych pagórkach. Teraz Twierdza Zamość jest wypolerowana, obwieszona kamerami i szczerzy się kłami krat, więc o swobodnym zwiedzaniu podziemnych tuneli raczej nie ma mowy.
Na niektórych kamieniach zachowały się stare napisy cyrylicą. Wygląda na to, że jakieś z carskich czasów? bo daty z “18” na przodzie się przewijają.
Udaje mi się wyjść na fajny wał. Można zajrzeć do fosy, zerknąć na widoczek to tu to tam. Mają tu nawet fort wyplatany jak koszyk!
Taaaaa… mogłam się domyśleć, że jak coś ma chociaż muśnięcie sympatyczności - to MUSI być zabronione!
Niektóre fragmenty twierdzy wyglądają jakby je wczoraj postawili np. to białe muzeum.
Ciekawe jest to, że jak gdzieś w terenie jest kawałek starego, obtłuczonego muru, to większość ludzie twierdzi, że to jest be - nieestetyczne, niemiłe dla oka i trzeba natychmiast z tym zrobić cokolwiek... Ale ten sam rozpiżdżony mur otoczony barierkami, otabliczkowany i opisany “zabytek dla turysty” już budzi skrajnie inne odczucia. W takim miejscu ludzie stoją w kolejce, żeby zrobić fotkę. Tu np. taka kupa cegieł z “wartością muzealną”.
Jedno z muzeów zawiera starą broń. Pudel i Krwawy idą go zwiedzać. Łażenie w masce na twarzy i patrzenie na fanty za szkłem nie do końca mnie bawi, więc idę gdzie indziej. Niedaleko jest pałac. W jego głównej części rozłożyło się liceum, a z tyłu przytyka fragment, w którym mieszczą się lokale komunalne. Tą część budynku porastają malownicze pnącza.
Klimatyczne okienka.
Wewnętrzny dziedziniec.
W miłych miejscach jest zawsze dużo sznurków na pranie!
I wyłażą stare napisy!
Jest też piwniczka, która być może ma coś wspólnego z miejscowymi fortami? Obecnie używana chyba jest jako prywatny składzik.
Mroczne klatki schodowe są wyposażone w ogromne, drewniane skrzynie z jakąś tajemniczą zawartością. Na każdej wisi solidna kłódka.
Korytarze pełnią funkcje składzików na rowery, wózki, szafy i wszelaki inny przymieszkaniowy asortyment.
Ściany zdobią obrazy - tematyka marynistyczna zdecydowanie jest tu w modzie.
Kwiatki doniczkowe, dzbanuszki. Niektórzy próbują klatkom schodowym nadać choć odrobinę domowego charakteru.
Od czego są te rzeźbione drzwiczki? I co mogło z nich tak cieknąć?
W tym korytarzu chyba już nikt nie mieszka... Jakoś wieje chłodem...
Schody niestety mocno skrzypią. Przez to łatwo namierzyć intruza. Raz wyskakuje na mnie koleś, z obawą, że kradnę ziemniaki. W drugiej bramie babuszka częstuje mnie ciasteczkami. Opowiada, że mieszka się tu całkiem nieźle, zimą jest cieplej niż w wiejskiej chacie (choć jak można wnioskować ze zdjęcia - kaloryferów tu nie mają...)
Można uprawiać warzywa w ogródku i hodować koty. Kur niestety od kilku lat nie wolno.. Oprócz braku kur problemem są również głośno zachowujący się sąsiedzi.
Dwa spotkania - a takie zupełnie inne podejście do zbłąkanego przybysza. Ale doszłam do tego, że jedno je łączy - musiałam wyglądać na głodną!
Potem zbieramy się ekipą do kupy i idziemy połazić po mieście trochę dalej od starówki. Tu klimaty robią coraz mniej wypielęgnowane i turystyczno - folderkowe. Budki, sklepiczki, smoki i inwazja kosmitów A i czasem podwórko z powiewającym praniem. Tak to można żyć!
A w ogóle to zmierzamy do chyba jedynych zamojskich ruin. Przynajmniej tylko o tych udało mi się dowiedzieć. Nazywają to tutaj zwyczajowo “bunkier”, ale nie ma to nic wspólnego z fortyfikacjami. Jest to niedokończony “Dom Partii” i jest objawem megalomanii lokalnych władz pod koniec lat 70 tych. Miało to być jebutnie duże, ale inwestycja nigdy nie została dokończona. Krążą legendy, że wybudowana piwnica ma trzy kondygnacje i zawiera tajny schron przeciwatomowy. Kwestie własnościowe działki są dosyć sporne, co utrudnia dysponowanie terenem, jego sprzedaż czy demontaż. Tak, tak... tego typu spory to w obecnych czasach jedna z niewielu szans na zachowanie miejsc w stanie niezmienionym od lat, na zostawienie w spokoju ruin czy nieużytków. Obecnie “bunkier” jest głównie miejscem spotkań lokalnej “śmietanki towarzyskiej” - żule, ćpunki, bezdomni, jak i imprezująca młodzież. Miejsce spędzające sen z powiek wielu statecznym mieszkańcom Zamościa.
Na "piętrze" troche bardziej przestronnie
Teren w podziemiach jest faktycznie dosyć zapaskudzony śmieciami i szmatami o woni z lekka kibelkowej. Cóż, widać jest duży niedobór tego typu miejsc, więc tutaj nagromadziło się wszystko w postaci skondensowanej i miejscami faktycznie urywa nos. Mój cichy plan zrobienia tutaj ogniska czy chociażby wypicia piwa legł więc niestety w gruzach… Trzeba wracać do centrum...
Jest więc plan, aby wieczorem usiąść w jakiejś knajpie. Początkowo zaglądamy do takowej, którą ponoć polecili Szymonowi znajomi. Nie jest to bynajmniej obiekt należący do mojego ulubionego gatunku “mordownia”, ale w swojej kategorii “knajpa na starówce” całkiem daje radę. Ogródek z widokiem na rynek, takie rury, po których biegają płomienie (może to kiczowate, ale zawsze mała namiastka żywego ognia No i można zamówić zieloną herbatę w dużym, żeliwnym imbryczku. Nie jest to może ognisko w “domu partii”, ale wygląda jak niezły plan na wieczór, skoro już postanowiliśmy go spędzić standardowo w turystycznym mieście. Ale reszcie ekipy owa knajpa jakoś nie przypada do gustu Chyba chodzi o ceny piwa… Krążymy więc znów po centrum, jak smród po gaciach, szukając nie-wiadomo-czego. Idziemy w jakąś boczną uliczkę i mimo ciepłego wieczoru siadamy w dusznych wnętrzach jakiegoś baru. I na dodatek w środku trwa karaoke. Można więc jedynie słuchać jak kilku debili drze ryja na przesterowanych mikrofonach. O jakiejkolwiek rozmowie nie ma mowy, chyba że krzykiem. I nie wydają herbaty, mimo że mają ją w spisie, “bo jest piątek”. Nie wiem jakie prawo zabrania im sprzedawania herbaty w piątki, słyszałam, że np. fanatyczni chrześcijanie to mięsa w piątki nie jedzą, ale o herbacie słyszę po raz pierwszy… Kupuje więc piwo, na które jakoś dzisiaj nie mam ochoty, wychodzę z nim do ogródka, w uszach mi dzwoni i zastanawiam się co zrobić dalej z tak pięknie rozpoczętym wieczorem. Chyba najlepszym wyjściem będzie wrócić do hostelu i iść spać, co niniejszym czynię.
Owa knajpa pozostaje jedynym miejscem na naszej wycieczce, która mi się zdecydowanie nie podobała. Zatem jak na 8 dni to bilans jest bardzo a to bardzo pozytywny!
Łażę jeszcze chwilę ulicami, zaglądam do sklepu, aby zaopatrzyć się w żarcie na drogę powrotną. Nie wiem czy dzisiaj jest jakiś “dzień kurtyzany” czy tak obecnie wyglądają standardowe wieczory panieńskie? Po mieście włóczą się kilkunastoosobowe grupy roznegliżowanych i krzykliwych dziewcząt. I jest jedna reguła - im brzydsza dziewucha tym jest bardziej wyzywająco umalowana i bardziej wulgarnie się zachowuje. W Żabce np. oferowały sprzedawcy zrobienie loda za siatkę piwa. Gdy koleś się krzywił - zrobiły się nieco agresywne: “Co k... ?? Nie podobam ci się??” I już się dwa paszczury pchają za ladę. Facet ostatecznie wykręcił się wiszącymi kamerami i późniejszymi kłopotami z szefem. Już wreszcie wiem po co te monitoringi w sklepach wszędzie wieszają!
Rano idąc na dworzec odkrywamy, że w Zamościu jak wszędzie - trwa walka z drzewami i wszelaką zielenią. Niektórzy nie spoczną zanim cały świat nie zamieni się w litą płytę z wypolerowanego betonu. Inni jak widać próbują z tym walczyć. Kibicuję im z całego serca, aby przynajmniej ten mały kawałek walki z wiatrakami byli w stanie wygrać. Mam ogromną nadzieję, że jak kiedyś mnie jeszcze losy zdryfują do Zamościa, to te drzewa wciąż tam będą szumiały...
I by się wydawało, że to już koniec przygód i nietypowych atrakcji. Otóż nie! Z Zamościa mamy pociąg do Lublina, a z Lublina już bezpośredni do Oławy. Gdzieś na wysokości Zabrza w pociągu rozlega się donośny huk! Ki diabeł??? Coś wybuchło? Ale pociąg jedzie dalej, bez zmian… Rzut oka na okno...yyyyyyyyyy… Okno, przy którym siedzimy, oględnie mówiąc zaczęło wyglądać niestandardowo…
Jak witraż! Nadało by się do jakiejś galerii sztuki!
No bo w okno pierdzielnął kamień. Na szczęście trafił w sam róg futryny, więc kamulec nie przebił szyby i nie wpadł do środka. Mam nadzieję, że się odbił i przydzwonił rykoszetem w rzucającego. Ponoć pasażerowie widzieli trzech gówniarzy stojących na wale nad torami i w momencie uderzenia było słychać ich głupkowaty śmiech… Można powiedzieć, że mieliśmy kupę szczęścia, ale sama świadomość, że kamień zatrzymał się metr od twojego łba, a szyba tylko jakimś cudem nie posypała się - powoduje jednak lekkie podenerwowanie… Jeszcze przez kilka dni śni mi się w nocy ta sytuacja w bardzo różnych wariantach...
Jedno co można zdecydowanie powiedzieć - to tym razem słynne Licho z nami nie wędrowało ani przez chwilę! Zostało gdzieś daleko i miejmy nadzieję, że zgubiło trop na dobre…
KONIEC
Ale wystarczy przekroczyć bramę, a wpadamy w miłe, zapomniane podwóreczko, do którego oprócz części hostelowej przytykają opuszczone kamienice. Widok z okna pokoju jest zatem akceptowalny
Tam, gdzie na chwilę znikną ludzie, od razu pojawia się przyroda. Nie trzeba jej szczególnie chronić - wystarczy zostawić w spokoju i celowo nie tępić. Wszystkie okna okleiły jaskółcze gniazdka! Można godzinami obserwować jak latają, popiskują, wczołgiwują się do swoich domków czy siedzą na parapetach kręcąc łebkami. Czasem się też biją np. przy wlocie do gniazda. Czy to gospodarz nie chce wpuścić intruzów, którzy próbują wbijać bez zaproszenia? Nie możemy rozkminić o co idzie w tych potyczkach!
Włóczymy się po starówce. Nowe, kolorowe, równiusie. Może trochę bolą zęby, ale kolorowy ryneczek na pewno zapada w pamięć. I nawet dla mnie jest na swój sposób ładny. Przypomina mi trochę odpustową zabawkę. Kamieniczki powinny jeszcze wygrywać jakieś symfonie i migać wieczorem światełkami jak wrocławskie fontanny
I do Piłsudskiego można zadzwonić, jakby ktoś miał jakąś sprawę. Tak tak, Zamość oferuje szeroki asortyment usług!
Nie rozumiem też zupełnie co ma symbolizować ta ławka - pomnik, z wyraźnie tylko jednym siedzeniem. Że niby tych mężów stanu było tak mało???
Pomnik ku czci złodziei rowerów
Zaglądamy też do katedry, gdzie jest ponoć słynący z cudowności obraz o ciekawej historii.
Strasznie lubię takie nietypowe historie i niecodzienne pochodzenie artefaktów. Człowiek sobie siedzi, gapi się w obraz i sobie rozmyśla jak to wszystko było. Tyle ciekawych wydarzeń zatopionych w kawałku drewna! Odkładając nawet na bok obecność Boga, to może to samo przesycenie przedmiotu emocjami powoduje, że inni ludzie odbierają go jako szczególny, “cudowny”, pomagający w skupieniu podczas modlitwy? Fajna też była historia np. o figurce z kościoła w Swarzewie, którą opowiadała mi babcia. Figurka przypłynęła morzem i fale wyrzuciły ją na brzeg. Przybyła niewiadomo skąd, jak rozbitek na nieznaną wyspę...
Nie mogę odżałować, że jak byłam tu przejazdem 19 lat temu, to nie wiedziałam o istnieniu fortów! Zapewne wtedy były zarośnięte, zapomniane i co najważniejsze - otwarte! Przejść, murków czy bram jest tu całkiem sporo na okolicznych pagórkach. Teraz Twierdza Zamość jest wypolerowana, obwieszona kamerami i szczerzy się kłami krat, więc o swobodnym zwiedzaniu podziemnych tuneli raczej nie ma mowy.
Na niektórych kamieniach zachowały się stare napisy cyrylicą. Wygląda na to, że jakieś z carskich czasów? bo daty z “18” na przodzie się przewijają.
Udaje mi się wyjść na fajny wał. Można zajrzeć do fosy, zerknąć na widoczek to tu to tam. Mają tu nawet fort wyplatany jak koszyk!
Taaaaa… mogłam się domyśleć, że jak coś ma chociaż muśnięcie sympatyczności - to MUSI być zabronione!
Niektóre fragmenty twierdzy wyglądają jakby je wczoraj postawili np. to białe muzeum.
Ciekawe jest to, że jak gdzieś w terenie jest kawałek starego, obtłuczonego muru, to większość ludzie twierdzi, że to jest be - nieestetyczne, niemiłe dla oka i trzeba natychmiast z tym zrobić cokolwiek... Ale ten sam rozpiżdżony mur otoczony barierkami, otabliczkowany i opisany “zabytek dla turysty” już budzi skrajnie inne odczucia. W takim miejscu ludzie stoją w kolejce, żeby zrobić fotkę. Tu np. taka kupa cegieł z “wartością muzealną”.
Jedno z muzeów zawiera starą broń. Pudel i Krwawy idą go zwiedzać. Łażenie w masce na twarzy i patrzenie na fanty za szkłem nie do końca mnie bawi, więc idę gdzie indziej. Niedaleko jest pałac. W jego głównej części rozłożyło się liceum, a z tyłu przytyka fragment, w którym mieszczą się lokale komunalne. Tą część budynku porastają malownicze pnącza.
Klimatyczne okienka.
Wewnętrzny dziedziniec.
W miłych miejscach jest zawsze dużo sznurków na pranie!
I wyłażą stare napisy!
Jest też piwniczka, która być może ma coś wspólnego z miejscowymi fortami? Obecnie używana chyba jest jako prywatny składzik.
Mroczne klatki schodowe są wyposażone w ogromne, drewniane skrzynie z jakąś tajemniczą zawartością. Na każdej wisi solidna kłódka.
Korytarze pełnią funkcje składzików na rowery, wózki, szafy i wszelaki inny przymieszkaniowy asortyment.
Ściany zdobią obrazy - tematyka marynistyczna zdecydowanie jest tu w modzie.
Kwiatki doniczkowe, dzbanuszki. Niektórzy próbują klatkom schodowym nadać choć odrobinę domowego charakteru.
Od czego są te rzeźbione drzwiczki? I co mogło z nich tak cieknąć?
W tym korytarzu chyba już nikt nie mieszka... Jakoś wieje chłodem...
Schody niestety mocno skrzypią. Przez to łatwo namierzyć intruza. Raz wyskakuje na mnie koleś, z obawą, że kradnę ziemniaki. W drugiej bramie babuszka częstuje mnie ciasteczkami. Opowiada, że mieszka się tu całkiem nieźle, zimą jest cieplej niż w wiejskiej chacie (choć jak można wnioskować ze zdjęcia - kaloryferów tu nie mają...)
Można uprawiać warzywa w ogródku i hodować koty. Kur niestety od kilku lat nie wolno.. Oprócz braku kur problemem są również głośno zachowujący się sąsiedzi.
Dwa spotkania - a takie zupełnie inne podejście do zbłąkanego przybysza. Ale doszłam do tego, że jedno je łączy - musiałam wyglądać na głodną!
Potem zbieramy się ekipą do kupy i idziemy połazić po mieście trochę dalej od starówki. Tu klimaty robią coraz mniej wypielęgnowane i turystyczno - folderkowe. Budki, sklepiczki, smoki i inwazja kosmitów A i czasem podwórko z powiewającym praniem. Tak to można żyć!
A w ogóle to zmierzamy do chyba jedynych zamojskich ruin. Przynajmniej tylko o tych udało mi się dowiedzieć. Nazywają to tutaj zwyczajowo “bunkier”, ale nie ma to nic wspólnego z fortyfikacjami. Jest to niedokończony “Dom Partii” i jest objawem megalomanii lokalnych władz pod koniec lat 70 tych. Miało to być jebutnie duże, ale inwestycja nigdy nie została dokończona. Krążą legendy, że wybudowana piwnica ma trzy kondygnacje i zawiera tajny schron przeciwatomowy. Kwestie własnościowe działki są dosyć sporne, co utrudnia dysponowanie terenem, jego sprzedaż czy demontaż. Tak, tak... tego typu spory to w obecnych czasach jedna z niewielu szans na zachowanie miejsc w stanie niezmienionym od lat, na zostawienie w spokoju ruin czy nieużytków. Obecnie “bunkier” jest głównie miejscem spotkań lokalnej “śmietanki towarzyskiej” - żule, ćpunki, bezdomni, jak i imprezująca młodzież. Miejsce spędzające sen z powiek wielu statecznym mieszkańcom Zamościa.
Na "piętrze" troche bardziej przestronnie
Teren w podziemiach jest faktycznie dosyć zapaskudzony śmieciami i szmatami o woni z lekka kibelkowej. Cóż, widać jest duży niedobór tego typu miejsc, więc tutaj nagromadziło się wszystko w postaci skondensowanej i miejscami faktycznie urywa nos. Mój cichy plan zrobienia tutaj ogniska czy chociażby wypicia piwa legł więc niestety w gruzach… Trzeba wracać do centrum...
Jest więc plan, aby wieczorem usiąść w jakiejś knajpie. Początkowo zaglądamy do takowej, którą ponoć polecili Szymonowi znajomi. Nie jest to bynajmniej obiekt należący do mojego ulubionego gatunku “mordownia”, ale w swojej kategorii “knajpa na starówce” całkiem daje radę. Ogródek z widokiem na rynek, takie rury, po których biegają płomienie (może to kiczowate, ale zawsze mała namiastka żywego ognia No i można zamówić zieloną herbatę w dużym, żeliwnym imbryczku. Nie jest to może ognisko w “domu partii”, ale wygląda jak niezły plan na wieczór, skoro już postanowiliśmy go spędzić standardowo w turystycznym mieście. Ale reszcie ekipy owa knajpa jakoś nie przypada do gustu Chyba chodzi o ceny piwa… Krążymy więc znów po centrum, jak smród po gaciach, szukając nie-wiadomo-czego. Idziemy w jakąś boczną uliczkę i mimo ciepłego wieczoru siadamy w dusznych wnętrzach jakiegoś baru. I na dodatek w środku trwa karaoke. Można więc jedynie słuchać jak kilku debili drze ryja na przesterowanych mikrofonach. O jakiejkolwiek rozmowie nie ma mowy, chyba że krzykiem. I nie wydają herbaty, mimo że mają ją w spisie, “bo jest piątek”. Nie wiem jakie prawo zabrania im sprzedawania herbaty w piątki, słyszałam, że np. fanatyczni chrześcijanie to mięsa w piątki nie jedzą, ale o herbacie słyszę po raz pierwszy… Kupuje więc piwo, na które jakoś dzisiaj nie mam ochoty, wychodzę z nim do ogródka, w uszach mi dzwoni i zastanawiam się co zrobić dalej z tak pięknie rozpoczętym wieczorem. Chyba najlepszym wyjściem będzie wrócić do hostelu i iść spać, co niniejszym czynię.
Owa knajpa pozostaje jedynym miejscem na naszej wycieczce, która mi się zdecydowanie nie podobała. Zatem jak na 8 dni to bilans jest bardzo a to bardzo pozytywny!
Łażę jeszcze chwilę ulicami, zaglądam do sklepu, aby zaopatrzyć się w żarcie na drogę powrotną. Nie wiem czy dzisiaj jest jakiś “dzień kurtyzany” czy tak obecnie wyglądają standardowe wieczory panieńskie? Po mieście włóczą się kilkunastoosobowe grupy roznegliżowanych i krzykliwych dziewcząt. I jest jedna reguła - im brzydsza dziewucha tym jest bardziej wyzywająco umalowana i bardziej wulgarnie się zachowuje. W Żabce np. oferowały sprzedawcy zrobienie loda za siatkę piwa. Gdy koleś się krzywił - zrobiły się nieco agresywne: “Co k... ?? Nie podobam ci się??” I już się dwa paszczury pchają za ladę. Facet ostatecznie wykręcił się wiszącymi kamerami i późniejszymi kłopotami z szefem. Już wreszcie wiem po co te monitoringi w sklepach wszędzie wieszają!
Rano idąc na dworzec odkrywamy, że w Zamościu jak wszędzie - trwa walka z drzewami i wszelaką zielenią. Niektórzy nie spoczną zanim cały świat nie zamieni się w litą płytę z wypolerowanego betonu. Inni jak widać próbują z tym walczyć. Kibicuję im z całego serca, aby przynajmniej ten mały kawałek walki z wiatrakami byli w stanie wygrać. Mam ogromną nadzieję, że jak kiedyś mnie jeszcze losy zdryfują do Zamościa, to te drzewa wciąż tam będą szumiały...
I by się wydawało, że to już koniec przygód i nietypowych atrakcji. Otóż nie! Z Zamościa mamy pociąg do Lublina, a z Lublina już bezpośredni do Oławy. Gdzieś na wysokości Zabrza w pociągu rozlega się donośny huk! Ki diabeł??? Coś wybuchło? Ale pociąg jedzie dalej, bez zmian… Rzut oka na okno...yyyyyyyyyy… Okno, przy którym siedzimy, oględnie mówiąc zaczęło wyglądać niestandardowo…
Jak witraż! Nadało by się do jakiejś galerii sztuki!
No bo w okno pierdzielnął kamień. Na szczęście trafił w sam róg futryny, więc kamulec nie przebił szyby i nie wpadł do środka. Mam nadzieję, że się odbił i przydzwonił rykoszetem w rzucającego. Ponoć pasażerowie widzieli trzech gówniarzy stojących na wale nad torami i w momencie uderzenia było słychać ich głupkowaty śmiech… Można powiedzieć, że mieliśmy kupę szczęścia, ale sama świadomość, że kamień zatrzymał się metr od twojego łba, a szyba tylko jakimś cudem nie posypała się - powoduje jednak lekkie podenerwowanie… Jeszcze przez kilka dni śni mi się w nocy ta sytuacja w bardzo różnych wariantach...
Jedno co można zdecydowanie powiedzieć - to tym razem słynne Licho z nami nie wędrowało ani przez chwilę! Zostało gdzieś daleko i miejmy nadzieję, że zgubiło trop na dobre…
KONIEC
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam tą mniej uczęszczaną, cała reszta jest wynikiem tego ,że ją wybrałam..."
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Śladami urynoterapii ;) (wędrówa z Hrubieszowa do Tomaszowa)
I na koniec pewne podsumowanie: 10 lat przygranicznych wędrówek (2011-2021)
Pomysł wędrowania wzdłuż granic zrodził sie w 2011 roku w Krynkach, w knajpie "Pod Modrzewiem". Tu zasiedliśmy na koniec naszej podlaskiej włóczęgi. Zachwyceni jej klimatem zapragnęliśmy kontynuacji, bo coś, co jest aż tak rewelacyjne - nie powinno się nigdy skończyć! Pojawiło się więc postanowienie, że za rok idziemy dalej. W podobnym składzie, w podobnym stylu, przez zbliżone w atmosferze tereny, a trasę zaczynamy w miejscu, gdzie poprzednio ją zakończyliśmy. Plecaki, namioty, ogniska, piwo na każdym mijanym podsklepiu, pył bocznych dróg, lasy, pola, integracja z miejscowymi i wtapianie się w leniwą atmosferę prowincji - to nasz każdorazowy główny plan. Brak napinki i ściśle określonych celów. Sielanka, wolność i szeroka przestrzeń. Na pierwszy rzut padło na włóczęgę wzdłuż wschodniej granicy, acz to też raczej plan ramowy, a nie konieczność poklepania każdego słupka. Bo nieraz od granicy się sporo oddaliliśmy, a nawet wędrowaliśmy po jej drugiej stronie. Większość pieszo, ale również rowerem, stopem, PKSem, wąskotorówką, a nawet tratwą!
Lata płynęły, kilometry mijały, zmieniał się teren, zmieniała się i ekipa. Niektorym nie starczyło chęci, innym możliwości. Nie ma takiej osoby, która by uczestniczyła we wszystkich wyjazdach. Ale pewien duch obecny od samego początku się zachował i wciąż nam towarzyszy na trasie.
Na chwilę obecną przemierzyliśmy trasę mniej więcej od Tomaszowa Lubelskiego do Gołdapi (zaznaczone żółtym mazakiem)
Dokładniejsze opisy poszczegolnych lat i odnośniki do relacji:
https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... -2011.html
Pomysł wędrowania wzdłuż granic zrodził sie w 2011 roku w Krynkach, w knajpie "Pod Modrzewiem". Tu zasiedliśmy na koniec naszej podlaskiej włóczęgi. Zachwyceni jej klimatem zapragnęliśmy kontynuacji, bo coś, co jest aż tak rewelacyjne - nie powinno się nigdy skończyć! Pojawiło się więc postanowienie, że za rok idziemy dalej. W podobnym składzie, w podobnym stylu, przez zbliżone w atmosferze tereny, a trasę zaczynamy w miejscu, gdzie poprzednio ją zakończyliśmy. Plecaki, namioty, ogniska, piwo na każdym mijanym podsklepiu, pył bocznych dróg, lasy, pola, integracja z miejscowymi i wtapianie się w leniwą atmosferę prowincji - to nasz każdorazowy główny plan. Brak napinki i ściśle określonych celów. Sielanka, wolność i szeroka przestrzeń. Na pierwszy rzut padło na włóczęgę wzdłuż wschodniej granicy, acz to też raczej plan ramowy, a nie konieczność poklepania każdego słupka. Bo nieraz od granicy się sporo oddaliliśmy, a nawet wędrowaliśmy po jej drugiej stronie. Większość pieszo, ale również rowerem, stopem, PKSem, wąskotorówką, a nawet tratwą!
Lata płynęły, kilometry mijały, zmieniał się teren, zmieniała się i ekipa. Niektorym nie starczyło chęci, innym możliwości. Nie ma takiej osoby, która by uczestniczyła we wszystkich wyjazdach. Ale pewien duch obecny od samego początku się zachował i wciąż nam towarzyszy na trasie.
Na chwilę obecną przemierzyliśmy trasę mniej więcej od Tomaszowa Lubelskiego do Gołdapi (zaznaczone żółtym mazakiem)
Dokładniejsze opisy poszczegolnych lat i odnośniki do relacji:
https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... -2011.html
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam tą mniej uczęszczaną, cała reszta jest wynikiem tego ,że ją wybrałam..."
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..