Odkrywanie bieszczadzkich białych plam.

Relacje z górskich wypraw i innych wyjazdów oraz imprez forumowiczów. Ten dział jest przeznaczony dla osób, które chcą opisać swoje relacje i/lub pokazać zdjęcia ze spotkań nie będących Klubowym Zjazdem lub Górską Wycieczką Klubową.

Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy

Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Odkrywanie bieszczadzkich białych plam.

Post autor: Pudelek » 13 sierpnia 2021, 13:50

Większość osób weekend zaczyna w piątek, niektórzy dopiero w sobotę, inni wcale. Mnie czasem zdarza się rozpocząć weekend we wtorkowe popołudnie ;). Tak było w czerwcu, kiedy wybrałem się na tradycyjną, coroczną wyprawę w Bieszczady. Tym razem miałem mocne postanowienie odkryć kilka "białych plam" na mojej bieszczadzkiej mapie.

Miały być bieszczadzkie nowości, ale zaczęło się od deżawi, dokładnie tak samo jak sześć lat temu, kiedy pierwszy raz jechałem w Biesy. Wtedy z Ecowarriorem, teraz samemu, wysiadam w środowy wczesny poranek w Lesku. Wtedy zwiedzaliśmy miasteczko, teraz od razu idę w kierunku Sanu. Do Bieszczad stąd nadal daleko, Lesko to ledwo początek Gór Sanocko-Turczańskich. Ponoć na Cisną jeździ jakiś autobus, ale dopiero za trzy godziny, nie będę przecież tyle czekał!
Obrazek

Most nad Sanem jest w remoncie, działa ruch wahadłowy. Fatalnie, bo samochody poruszają się w kolumnach, co utrudni mi łapanie stopa. Robię kilka zdjęć rzeki i przechodzę na drugi brzeg, gdzie na końcu wioski Huzele mam zamiar po raz pierwszy dziś pomachać ręką.
Obrazek

Początek nie wygląda optymistycznie, gdyż nie ma dobrego miejsca na stanięcie, ale jestem pewien, że wkrótce ruszę z kopyta do przodu. Po dziesięciu minutach zatrzymuje się młody chłopak słuchający głośnego disco i, zgodnie z moimi przypuszczeniami, dowozi mnie do Hoczwi. Tam rozdzielają się drogi wojewódzkie - większość aut pędzi na Polańczyk, mniejszość na Cisną. W 2015 roku było dokładnie tak samo.
Zakładam bazę na zatoczce autobusowej przy markecie. Tym razem czekam pięć minut. U drugiego kierowcy słucham w rządowym radiu o prężnym rozwoju Polski. Wychodzę w Baligrodzie - to też przewidziałem i to kolejna powtórka z wyjazdu sprzed sześciu lat ;).
Robię małe przepakowanie na ławeczce baligrodzkiego rynku, blisko czołgu, który nadal dzielnie tu stoi. Teraz mogę powiedzieć, że znowu po roku jestem w Bieszczadach :).
Obrazek

Na zegarku nie ma jeszcze ósmej, więc na chodnikach dominuje brać emerycka. Jeden dziadek przyczepia się do mnie i trochę gawędzimy. Sugeruje mi zmienić dzisiejszą trasę i proponuje alternatywną, na taką, jaką on łazi na odpusty.

Mijam długo remontowaną cerkiew Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny...
Obrazek

Dalsza droga, którą mam przed sobą, wygląda fatalnie jeśli chodzi o łapanie stopa: brak poboczy, brak zatoczek, słońce pali już tak mocno, że można dostać udaru. W końcu sadowię się na zjeździe na czyjeś podwórko. Tymczasem ruch zamarł, mijają kolejne minuty... Czekałem prawie kwadrans! Zatrzymało się dwóch chłopaków z Baligrodu, jadą aż do Wetliny, wiec teoretycznie mogliby mnie już podrzucić na nocleg. Pytają się, czy będę oglądał popołudniowy mecz Polska-Szwecja? Obejrzeć bym obejrzał, tylko nie wiem, czy będę miał gdzie...

Wyskakuję na parkingu w Jabłonkach (Яблінки). Jest spory, bo kiedyś zatrzymywały się przy nim autokary z delegacjami, a także dziesiątki samochodów turystów i innych ludzi.
Obrazek

28 marca w 1947 roku pod Jabłonkami podczas potyczki z UPA zginął Karol Świerczewski. Wydarzenie to do tej pory budzi kontrowersje - jedni twierdzą, że śmierć generała to był zwykły przypadek skumulowany z efektem kiepskiej organizacji po stronie polskiej, inni, że wszystko zostało ukartowane przez władze komunistyczne, aby pozbyć się Świerczewskiego i znaleźć pretekst do rozprawy z Ukraińcami. Wersja o spisku jest bardzo intrygująca, lecz mimo wszystko mało prawdopodobna.
Na miejscu starcia szybko ustawiono pamiątkowy obelisk, w latach 60. zastąpiony bardziej okazałą konstrukcją. Od dawna chciałem ją zobaczyć, ale nie zdążyłem - w skutek ustawy "dekomunizacyjnej" pomnik zdemontowano. Pozostały po nim jedynie chodnikowe płyty, a w tle szczyt Walter (kiedyś i czasem również teraz Woronikówka).
Obrazek

Trudno być fanem Świerczewskiego, ale zawsze uważałem, że pomniki to świetna lekcja historii i w takich przypadkach powinny zostać na swoim miejscu, uzupełnione o odpowiedni opis. W najgorszym razie powinny wylądować w muzeum lub skansenie (w tym przypadku uratowano tylko... głowę). Ale to zbyt skomplikowane, dla bohaterów z IPN liczy się tylko demolka. Ich dziadkowie i tatusiowie radośnie maszerowali w pochodach pierwszomajowych i nieśli internacjonalistyczne hasła, więc oni mogą to zmazać zabawą w "dekomunizowanie". W Jabłonkach byli tak zawzięci, że skuli nawet napis z kamienia położonego dokładnie w miejscu śmierci "Waltera".
Obrazek

Łażę po zapuszczonych krzakach, gdy nagle zza schodów wyskakuje wielki facet ze smartfonem w ręce. Tirowiec. Patrzy na mnie trochę zaskoczony i pyta się, czy to tu stał pomnik. A więc miejsce to nadal przyciąga ludzi, mimo działań "dobrej zmiany" nie zniknęło w niepamięci.
Obrazek
Obrazek

Spod pomnika biegnie czarny szlak na Łopiennik (wyznaczony w 1954 roku jako "szlak wolnościowy im. generała Karola Świerczewskiego"), a że na tej górce jeszcze nie byłem, więc będzie ona kolejną (po Jabłonkach) "białą plamą" do usunięcia.

Idąc asfaltem mijam ceglaną kapliczkę poświęconą młodemu chłopakowi (zapewne ofierze wypadku), potem jeszcze jedną na lekkim wzniesieniu, starszą, pamiętającą czasy zniszczonej wsi.
Obrazek
Obrazek

Mijany szlakowskaz informuje, że do szczytu mam dwie godziny. Hmm. Od drogi wojewódzkiej przeszedłem już prawie dwa kilometry, teraz zostało mi około czterech. Niemożliwe, abym miał iść tempem dwa kilometry na godzinę przy podejściu czterystu metrów! No nic, zobaczymy...

Na szlaku nie spotykam żadnego człowieka - poza głównymi atrakcjami Bieszczady to nadal dzikie góry, chyba, że mamy pecha trafić na drwali. Tych na razie nie słychać... Sam szlak określiłbym jako dość monotonny - długo idzie się płasko, potem z lekkim nachyleniem i tak ze trzy, cztery krótkie ostrzejsze odcinki (które czasem brałem już za szczytowanie ;)). Tylko w jednym miejscu las rzednie i roztacza się skromny widok w kierunku Wysokiego Działu.
Obrazek

Ostatecznie wejście na Łopiennik zajmuje godzinę i dwadzieścia minut. Szczyt liczący 1069 metrów n.p.m. to najwyższa kulminacja Pasma Łopiennika i Durnej. Wchodząc na niego możemy zatem zaliczyć jeden z punktów (dziesiąty pod względem wysokości) do Korony Bieszczadów :D. Niekiedy w internecie można przeczytać, że jest to góra z widokami, lecz to przeszłość: kiedyś faktycznie można było stąd dojrzeć nawet Lwów, ale obecnie polanę szczytową otaczają coraz wyższe drzewa, które praktycznie uniemożliwiają obserwowanie czegokolwiek (poza bardzo skromnym fragmentem Pasma Granicznego).
Obrazek
Obrazek

Ponieważ żar leje się z nieba, to siadam w cieniu lasu. Dokładne miejsce szczytowe wyznacza kamienny słupek obok którego wmontowano tablicę z cytatem Zygmunta Kaczkowskiego. Pierwszy raz o nim słyszę, lecz to ponoć poeta i szpieg austriacki, który zaliczył Łopiennik razem z Wincentym Polem.
Obrazek

Na ogrzanej słońcem ławeczce znajduję dwa ręcznie pomalowane kamienie! Fajne. Wziąłbym taki do domu, ale chyba nie wypada. Przypadkowo odwracam jeden z nich i czytam: "weź mnie". No to wziąłem! Na podanego fejsbuka nie zajrzałem ;).
Obrazek
Obrazek

Jest wczesna pora, dokładnie tak jak sobie zaplanowałem przed wyjazdem (na zegarku ledwo jedenasta). Dumam nad swymi dalszymi krokami, które można podzielić na dwie opcje: leniwą i ambitną. Leniwa zakłada zejście czarnym szlakiem do Dołżycy, skąd łatwo przedostanę się do Wetliny. Ambitna oznacza trasę w przeciwnym kierunku, do Łopienki. Normalnie w ogóle nie brałbym pod uwagę wersji leniwej, bo przede mną prawie cały dzień, lecz na popołudnie zapowiadano burze i gwałtowne deszcze. Co prawda prognoza mówiła o godzinie czternastej lub później, ale widzę, że na niebie już się zaczęło zmieniać - zdecydowanie przybyło chmur, zrobiło się parno, w powietrzu czuć napięcie.
Obrazek

Chwilę główkuję i postanawiam wybrać wariant ambitniejszy i zaczynam schodzić na wschód czerwonym szlakiem. Przeszedłem niecały kilometr i usłyszałem grzmot! Niech to szlag! W pierwszym odruchu chciałem skorzystać z leśnej drogi i jednak ruszyć na Dołżycę, w drugim spojrzałem na mapę i uznałem, że może uda mi się dotrzeć do jakiegoś schronienia zanim zacznie się burza, która na razie była jeszcze daleko. Jakby tego było mało gdzieś w pobliżu zaczęli swoją masakrę drwale - warczą maszyny, na ścieżce ustawiono tablice z zakazem wstępu. Walcie się!

W pewnym momencie przyspieszam i to nie z powodu burzy, ale słyszę, jak w pobliżu coś ciężkiego złazi z drzewa... Potem jakby szło wzdłuż ścieżki w moim kierunku, następnie mam wrażenie, iż ponownie coś wielkiego złazi z drugiego drzewa... Nie, żebym był przewrażliwiony, ale ta okolica słynie z częstych spotkań z niedźwiedziami, a ja niezbyt mam ochotę na konfrontację twarzą w pysk.

Czerwony szlak to nie dzieło PTTKu, lecz wysmarowane dojście do bazy namiotowej w Łopienniku. W lesie wyznaczony był nieźle, ale potem w pewnym momencie go zgubiłem i na łąki wychodzę już "na czuja". No cóż, topografia tej okolicy nie jest zbyt skomplikowana, więc i tak muszę dotrzeć do strumienia, a następnie do dawnej wioski. Tymczasem za mną chmurzy się dość konkretnie, ale burza chyba idzie bokiem.
Obrazek
Obrazek

Faktycznie po pewnym czasie przekraczam strumień, a za nim biegnie szutrowa droga i już wkrótce widzę z daleka białą sylwetkę cerkwi.
Obrazek

Łopienka (po rusińsku Лопінка, po ukraińsku Лоп’янка, a za czasów gierkowej polonizacji Owczary) została założona w XVI wieku przez rodzinę Balów, podobnie jak wiele innych wsi w Bieszczadach. Położona w oddaleniu od większych ośrodków w 19. stuleciu stała się jednym z najstarszych ośrodków wydobycia naftowego na świecie. W tym czasie jak i w okresie międzywojennym zamieszkiwali ją niemal wyłącznie Bojkowie i niemal wyłącznie grekokatolicy. Nie różniła się zbytnio od innych bojskowskich miejscowości - podstawą było rolnictwo i pasterstwo w trudnym terenie, panowała bieda i przeludnienie, więc przed Wielką Wojną wielu mieszkańców wyemigrowało za Wielką Wodę albo udawało się za pracą na Węgry. W latach 30. spisy zarejestrowały ponad trzysta osób będących obywatelami Łopienki, w tym trzy rodziny żydowskie. A po kolejnej wojnie też wszystko poszło ustalonym torem: najpierw deportacje do Ukraińskiej SRR, tak dobrowolne, że podczas stawiania oporu dwie osoby zostały zastrzelone przez polskie wojsko. Przy okazji jeden z chłopów wykorzystał okazję i zabił sąsiada, podpalając jego dom. Po tych działaniach w Łopience pozostało jeszcze kilkudziesięciu mieszkańców, których ostatecznie wypędzono w czasie akcji "Wisła", choć akurat w tej kwestii są pewne wątpliwości. Podobno po wywózkach zabudowa wioski pozostała nietknięta, ale w kilka lat rozebrano ją traktując jako magazyn darmowego budulca.
Obrazek

Przetrwała murowana cerkiew świętej Męczennicy Paraskewii z XVIII lub XIX wieku. W 1954 roku ktoś zerwał z dachu blachę i od tego czasu świątynia szybko zaczęła niszczeć. Przyczynili się do tego także górale z Podhala, którzy tak miłują Bozię, że wnętrze cerkwi użytkowali jako zagrodę dla bydła. Obiekt próbował ratować Olgierd Łotoczko, powiatowy konserwator zabytków, ale za swe działania podziękowano mu dymisją. Przedstawił on m.in. nowatorski projekt utworzenia na terenie Łopienki "studenckiej wioski skansenowskiej", co spodobało się w Warszawie (nagroda), a wywołało oburzenie na miejscu i z planów tych nic nie wyszło, a potem ich autor zginął w górach Afganistanu.
O cerkwi jednak nie zapomniano, do czego przyczynili się studenci z bazy namiotowej, założonej w pobliżu dawnej wsi na początku lat 80. (nie umiałem znaleźć ścieżki do niej wiodącej i w końcu jej nie odwiedziłem!). Wtedy budynek to właściwie były tylko ściany, a podłogę przykrywała gruba warstwa odchodów zwierzęcych.
Obrazek

Cerkiew podniesiono z ruin w latach 90. i na początku obecnego wieku, jej obecnym opiekunem jest Towarzystwo Karpackie. W tej pustce wśród gór prezentuje się pięknie, a otaczają ją odbudowane kaplica grobowa i drewniana dzwonnica.
Obrazek
Obrazek

Zaglądam do środka, drzwi są otwarte. Oczywiście z oryginalnego wyposażenia nie pozostało nic. Oryginalna ikona znajduje się w Polańczyku, tu powieszono kopię. Warto zanotować, że do czasów wypędzeń Łopienka była najważniejszym ośrodkiem odpustowym w całych Bieszczadach Zachodnich, nie tylko dla unitów.
Obrazek

Siadam na ławce pod dwoma ogromnymi lipami. Dzięki chmurom temperatura zrobiła się znośna do życia. Wyciągam piwo, kiełbaski i delektuję się ciszą. Cudnie tu. Ale ten stan błogiego zawieszenia nie trwa długo...
Obrazek

Gdy przyszedłem pod cerkiew spotkałem kilka osób i zaparkowany na drodze motor. Wzruszyłem ramionami i pomyślałem, że to jakieś cwaniaki jeżdżą nielegalnie po leśnych drogach. Potem wszyscy zniknęli i na kwadrans, może dłużej, zostałem sam. I się zaczęło: od strony Solinki przyjechało w tumanach kurzu jedno auto, potem kolejne i kolejne, kolejne, kolejne... Hasał, smród, krzyki. Dowiedziałem się, że kiedyś szutrowa droga do Łopienki była zamknięta dla ruchu drogowego, lecz jacyś idioci postanowili ją otworzyć dla wszystkich zainteresowanych! Efekt jest taki, że człowiek ma ochotę szybko stąd uciec, a nie posiedzieć dłużej! Ponieważ byłem jednak w połowie konsumpcji, więc zdecydowałem się ją dokończyć przy pełnym niechęci wzroku jednych, a pełnym zazdrości wzroku drugich.
Przy okazji przysłuchuję się rozmowie historycznej jakiejś pary oglądającej tablicę informacyjną:
- To Ukraińcy zniszczyli wieś, te z UPA.
- Nie, to Ruskie, przecież Ruskie tu mieszkały.
Chwila ciszy, przeczytali kolejny fragment na tablicy.
- O. Tu było jedno z największych sanktuariów maryjnych we... we... yyy... Bieszczadach. Dziwne, prawda? - mówi babka.
- No, ale Rosjanie zrobili z tym porządek - odpowiedział z zadowoleniem jej boyfriend w klapkach.
Minister Czarnek nie będzie się musiał zbytnio wysilać w próbach większego zidiocenia społeczeństwa.

Mam dość, pakuję się i zarzucam plecak. W ciągu krótkiego czasu przeżyłem jednocześnie zachwyt i potężny niesmak związany z tym miejscem! Stworzyć tutaj magiczny klimat i zaraz potem oddać go we władanie tłuszczy, która nie ma sił przejść dwóch kilometrów po płaskim.
Obrazek

Przy drodze jest kilka interesujących miejsc: solidna wiata (ponoć w dawnych czasach stała tu karczma), podmurówki jakiegoś budynku (konserwowane?), retorty do wypalania węgla drzewnego, wystawka sprzętu do zwózek...
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Wzdłuż zapylonej drogi wytyczono na pewnym odcinku ścieżkę dydaktyczną Nadleśnictwa Baligród, typowe marnowanie publicznych (i zapewne unijnych) pieniędzy: drogowskazy umieszczone co kilka metrów (!), tabliczki z napisem "przejście do ścieżki - 1 minuta" (najwyraźniej ktoś się zgubi przechodząc na drugą stronę drogi), nic nie wnoszące tablice stawiane za małym mostkiem... Ja nie jestem przeciwny takim ścieżkom, ale powinno to być robione z głową, a nie tylko aby wydać kasę, dać zarobić odpowiednim osobom i z zadowoleniem odhaczyć na liście kolejny wielki projekt.
Obrazek
Obrazek

Po czterdziestu minutach jestem na parkingu nad Solinką. O dziwo, sporo tam pustych miejsc. Pewnie ci, co chcieli odwiedzić Sine Wiry to zostawili tu samochody (tam jeszcze nie można wjechać), a spragnieni zobaczenia Łopienki powieźli swe dupska prosto pod cerkiew. Dla pełnego obrazu sytuacji dodam, że było kilka wyjątków, głównie rodziców z dziećmi, którzy z wózkami, na plecach albo za rękę zdecydowali się przejść ten straszny odcinek pieszo.
Obrazek

Do tego miejsca dotarłem już rok temu idąc z bacówki w Jaworcu. Dalszy plan jest dokładnie taki sam jak przed dwunastoma miesiącami: złapać stopa do Dołżycy. Nie ma zupełnie sensu cisnąć siedem kilometrów asfaltem, bo wątpliwe, abym trafił na nim na coś ciekawego. Rok temu musiałem trochę się nadreptać zanim ktoś mnie zabrał, może teraz będzie inaczej?
Obrazek

Poszło błyskawicznie: minął mnie wielki kamper, którego kierowca obrzucił mnie pogardliwym spojrzeniem, a zaraz za nim zatrzymał się znacznie mniejszy samochodzik z facetem w podkoszulku. Trochę pogawędziliśmy i zajechałem aż do Krzywego. Tam okazało się, że musiało wcześniej mocno lać, bo ziemia była mokra, a w powietrzu unosiły się parujące chmurki.
Obrazek

Ponieważ znalazłem się na zakręcie, to postanawiam cofnąć się o kilkadziesiąt metrów do zatoczki autobusowej. Nie zdążyłem tam dojść, gdy podjechał samochód i pada pytanie dokąd chcę się dostać. Pojawił się od wschodu, tłumaczę kierowcy, że to nie w jego stronę, ale ten woła abym wsiadał.
- Widziałem cię jak tu wychodziłeś - mówi. - Ja jadę do Smereku, lecz zawiozę cię do Wetliny.
No i super. W trakcie rozmowy wyszło, że mój dobroczyńca organizował kiedyś przejazdy busami po Bieszczadach.
- Pomysł był taki, aby utworzyć większą grupę przewoźników - opowiada. - Każdy działałby na swoim terenie. I tak na przykład jak ktoś chce się dostać z Cisnej do źródeł Sanu, to zawozimy go do Ustrzyk i tam od razu przeskakuje do drugiego, czekającego na niego busa. Oczywiście na jednym bilecie, wszystko dogadane, potem się rozliczają busiarze między sobą.
- I jak to wyszło? - pytam, choć znam odpowiedź, bo przecież z transportem tego typu jest tu bardzo krucho.
- Po kilku miesiącach wszystko się rozpadło, ciągle ktoś miał do kogoś pretensje, że tamten więcej zarabia, a on traci - macha ręką zrezygnowany. Biznes po polsku, jak na Podhalu. - Teraz czasem tylko kogoś zawiozę na zamówienie. A na stopa praktycznie nie biorę, ty jesteś wyjątkiem.
Na szczęście nie musiałem za ten wyjątek odwdzięczać się w żaden sposób :P i już około czternastej znalazłem się w Wetlinie, gdzie od razu pomaszerowałem do ośrodka PTTK. Na dziś koniec wędrówki.
Obrazek

Lubię to miejsce. Nie jest już co prawda tak tanio jak kilka lat temu (nocleg w pokoju 45 złotych jeśli jesteśmy sami, 40 złotych jeśli we dwójkę), ale nadal panuje tu fajny klimat i nienadęta atmosfera. Po konsultacjach telefonicznych zamawiam nocleg, a potem zimne piwo. Pytam się także, czy nie wiedzą, gdzie w Wetlinie można obejrzeć mecz?
- U nas w świetlicy - słyszę odpowiedź.
Obrazek

Wetlina będzie moją bazą wypadową na najbliższe trzy dni. Ten pierwszy, choć lajtowy - przeszedłem tylko 13 kilometrów - należy uznać za udany: zrealizowałem wszystkie cele, nie dorwała mnie burza ani niedźwiedź ;). Teraz mam do zagospodarowania całe popołudnie i wieczór. Najpierw wychodzę więc "na miasto". Widzę, że niedaleko supermarketu stanął namiot z markowymi ciuchami, natomiast koło Bazy Ludzi z Mgły rozłożył się długowłosy jegomość sprzedający różne figurki zrobione z koralików.
Obrazek

Trochę odsypiam noc, a potem na mecz. Nie jestem wielkim fanem piłki nożnej, ale lubię oglądać mistrzostwa, podobnie jak chętnie śledzę różne sporty na olimpiadzie. Jak się skończyło spotkanie Polaków ze Szwedami wszyscy wiemy - już w drugiej minucie widzowie zaczęli kląć, zarówno nadobne starsze panie, jak i nastolatki. Gdzieś około trzydziestej minuty ktoś zaczął śpiewać "już za cztery lata Polska będzie mistrzem świata" oraz "nic się nie stało" i reszta to podchwyciła. W końcówce pojawiły się niespodziewane emocje, do świetlicy wbiegali nawet pozornie niezainteresowani spotkaniem osobnicy z pola namiotowego ;) (na zdjęciu radość po bramce wyrównującej).
Obrazek

Po tych niesamowitych przeżyciach wypadałoby skończyć dzień w knajpie, więc udałem się do wspomnianej Bazy Ludzi z Mgły. Akurat słońce zbliżało się do horyzontu.
Obrazek

Baza przeszła kolejną metamorfozę, ciężko powiedzieć czy na lepsze, ale pojawiło się więcej piw (głównie Raciborskie udające bieszczadzkie). Ogólnie to jednak jest tu nadal dość sympatycznie, no i za bardzo nie ma innego lokalu przy ulicy, gdzie można pójść.
Obrazek
Obrazek
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Re: Odkrywanie bieszczadzkich białych plam.

Post autor: Mosorczyk » 13 sierpnia 2021, 15:55

Takie relacje aż miło się czyta i ogląda. Piękny wyjazd.
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Odkrywanie bieszczadzkich białych plam.

Post autor: Pudelek » 13 sierpnia 2021, 17:54

Dzięki za miłe słowa :)
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Odkrywanie bieszczadzkich białych plam.

Post autor: Pudelek » 25 sierpnia 2021, 16:08

Od kilku lat próbuję wejść na Bukowe Berdo, jedyną połoninę, która została mi jeszcze do zdobycia w polskich Bieszczadach (chyba, że za takową uznamy Smerek). Wybierałem się na nie co najmniej dwukrotnie i dwa razy przeszkodziła mi pogoda. W tym roku zapowiedzi były bardzo dobre, więc powinno się udać, chyba, że pojawi się jakiś inny problem.
Obrazek

Tym problemem może być kwestia transportu, bowiem z Wetliny do Ustrzyk Górnych jest dwadzieścia kilometrów i w drugiej połowie czerwca nie funkcjonuje żadna komunikacja zbiorowa. Pozostają albo drogie nieregularne busiki albo autostop. Dziś będziemy przemieszczać się we dwójkę, bo rankiem dotarła do mnie Kasia - oczywiście też podwózkami. W dwie osoby zawsze jest trudniej złapać okazję niż pojedynczo, ale z drugiej strony ładna dziewczyna łatwiej skusi kierowcę niż brzydki facet ;).

A poranna pogoda rzeczywiście jak marzenie, choć już czuć, że będzie upał!
Obrazek

Na razie na szosie prawie brak ruchu, więc idziemy przez Wetlinę w kierunku sklepu - jeśli nic nie złapiemy, to przynajmniej napijemy się piwa na śniadanie :D. Mniej więcej po dziesięciu minutach zatrzymuje się samochód: dwie babki wybierają się na Połoninę Wetlińską, więc dowożą nas na przełęcz Wyżnią. Dobry początek. Następnie stajemy przy drodze i zabiera nas pierwsze lub drugie auto, które z kolei jedzie na Wołosate. Tym oto sposobem przed dziewiątą lądujemy w Ustrzykach Górnych.
Obrazek

Termometr obok drogi już wyświetla 25 stopni, a że dostaliśmy się tu szybciej niż sądziłem, to idziemy pod parasole na Ducha Sanu ;).
Obrazek

Na głównym skrzyżowaniu Ustrzyk zaczyna zwiększać się ruch - pojawia się nawet śmieciarka i autobus z napisem "Marynarka Wojenna". Najwyraźniej z braku okrętów marynarze muszą ćwiczyć w górach.

Zostało nam do pokonania około siedmiu kilometrów do początku szlaku. Mamy mocne postanowienie nie korzystać z busików, bo niektórych panów kierowców zdrowo porąbało jeśli chodzi o ceny: ktoś nam opowiadał, że za kurs do Tarnawy Niżnej czy Bukowca zażyczyli sobie czterysta złotych! Idziemy na przystanek przy granicy Ustrzyk i pierwszy nadjeżdżający samochód otwiera przed nami drzwi. Starsze małżeństwo jedzie zwiedzać cerkiewki, a w czasie rozmowy straszy mnie karami na Słowacji. Wysiadamy w Widełkach (wbrew nazwie to chyba część Bereżek, a nie Pszczelinek), płacimy haracz parkowi narodowemu i przekraczamy Wołosatego.
Obrazek

Szlakowskaz informuje, że na główny szczyt Bukowego mamy ponad trzy godziny wędrówki. Zobaczymy jak nam pójdzie.
Obrazek

Pierwsza połowa trasy to wędrówka w lesie. Momentami jest stromo. Kasia trochę się wlecze, co tłumaczy niewyspaniem. To zupełnie nie w jej stylu, zazwyczaj pędzi do przodu.
Obrazek

Idzie się dość przyjemnie, bo w cieniu, ale jednak brak widoków robi się powoli nudny, więc bardzo się cieszymy, gdy dochodzimy do deszczochronu. Jego obecność oznacza, że za chwilę las się skończy.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Przez półtorej godziny spotkaliśmy tylko kilka osób, w tym dwójkę chłopaków, którzy poszli szlakiem konnym, a nie turystycznym i musieli się wracać. Z kolei pod dachem gadamy ze spoconym facetem. To uczestnik Centralnego Rajdu Wojskowego na Orientację (stąd "Marynarka Wojenna RP"). Cywil, lecz od kilku lat jeździ na ten rajd.
- Wieczorem pewnie imprezki? - zagaduję.
- Oj, wczoraj była taka, że zaspałem rano na wyjazd. Dotarłem do Mucznego sam, ale nie idę dalej na Tarnicę, schodzę do Bereżek - sapie.

Deszczochron leży na wysokości około tysiąca metrów, zatem większość podejścia już za nami. Co prawda idziemy z lekkimi plecaczkami, lecz zawsze to dobra wiadomość.
Kilkaset metrów od wiaty zaczyna się otwarta przestrzeń i wędrówka staje się samą czystą przyjemnością.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Na lewo nowa wieża widokowa na Jeleniowatym nad Mucznem, na prawo klasyka, czyli Caryńska oraz Wetlińska.
Obrazek
Obrazek

Jest cudnie! I zielono! To dopiero drugi raz widzę zielone Bieszczady!
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Skrzyżowanie szlaków: do naszego niebieskiego dochodzi żółty z Mucznego. A mnie rozpiera radość :).
Obrazek

Od krzyżówki zaczyna robić się tłoczno. Ludzi tak dużo, że nawet nie zdołaliśmy z każdym porozmawiać.
Obrazek
Obrazek

Bukowe Berdo składa się z trzech kulminacji - pierwsza z nich to Szołtynia (1201 metrów n.p.m.).
Obrazek

Między nią a drugim kopcem - Połoniną Dźwiniacką (1238 metrów) - rośnie niewysoki las. Próżno w nim szukać cienia, choć na tej wysokości upał tak nie doskwiera. Wiemy jednak doskonale, że nasza skóra powoli, ale systematycznie się spieka.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Główny szczyt na wyciągnięcie ręki, po prawej zaś Krzemień, druga góra polskich Bieszczad(ów).
Obrazek

Jesteśmy! Bukowe Berdo (1311 metrów n.p.m.) zdobyte! Do trzech razy sztuka, w końcu się udało! :) Zajęło to nam prawie cztery godziny, ale zapewne godzinę można by odliczyć na postój pod deszczochronem i wiele przerw na podziwianie widoków oraz robienie zdjęć. Zresztą przecież nigdzie nam się nie spieszyło. O ile Krzemień jest szczytem numer dwa polskich Bieszczad(ów), o tyle "właściwie" Bukowe Berdo zajmuje pozycję szóstą.
A tak na marginesie - według niektórych źródeł nazwa tego masywu powinna brzmieć "Pukowe Berdo". "Berdo" to w prasłowiańskim "przepaść", ale też "stroma góra", "pagórek", natomiast niejaki Puka był właścicielem tutejszych gruntów. Przeprowadzający pierwsze pomiary Austriacy nie jedyny raz pomylili się i zanotowali "Bukowe", choć buków tu brak.
Obrazek

Sycę oczy panoramą Kopy Bukowskiej, Halicza, Rozsypańca. Pikuj, oddalony o 35 kilometrów, ledwo się przebija przez rozpalone powietrze.
Obrazek

Jeśli się gdzieś weszło, to trzeba potem zejść, aby znowu wejść ;). W naszym przypadku schodzimy do przełęczy, a następnie wdrapiemy się na Krzemień (oryginalnie Hrebien, tu także za współczesną przekręconą nazwę odpowiadają austriaccy kartografowie).
W wyniku wysokich temperatur na niebie pojawiła się mgiełka, do tego doszło trochę dziwnych chmur, przez co kolory stały się mniej wyraziste...
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Skałki na Krzemieniu, oficjalnie niedostępne. Do lat 80. przez szczyt biegł Główny Szlak Beskidzki, ale z uwagi na ochronę przyrody mocno zmieniono jego przebieg.
Obrazek

No i kolejne zejście, tym razem do przełęcz Goprowskiej. A chmury wyglądają tak, jakby bardzo szybko pędziły po niebie.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Z przełęczy Tarnica wygląda dość płasko.
Obrazek

Dochodzimy do wiaty i rozpoczynamy przerwę. Kilkanaście metrów powyżej znajduje się słabe źródełko, w którym można zmoczyć ubrania, ale nabrać wody to już nie bardzo, zresztą jest ona mocno zmulona. Na szczęście mam w plecaku piwo, które nawet utrzymało chłód, więc siedzimy w cieniu i obserwujemy okolicę. Trochę ludzi tu się kręci, przeważnie jednak szli od strony Rozsypańca, a nie Bukowego.
Obrazek
Obrazek

Tymczasem ja mam problem z nogą - w nocy pogryzł mnie jakiś pająk i w pewnym momencie jego trucizna zaczęła działać: o ile chodzić mogę bez większego problemu, o tyle jeśli tylko stanę to czuję ból, jakby ktoś mi przypalał skórę! Masakra.

Po godzinie ruszamy dalej, przed nami przełęcz pod Tarnicą.
Obrazek

Skoro doszliśmy już tutaj, to i na samą Tarnicę grzechem byłoby nie skoczyć. Robimy sobie także pamiątkowe zdjęcie, które de facto może sugerować wiele innych miejsc ;).
Obrazek
Obrazek

Ponownie napiszę, że jest pięknie: zielony Szeroki Wierch, zielone lasy w zagłębieniu pod Haliczem.
Obrazek
Obrazek

I tylko te tłumy - one naprawdę potrafią zmęczyć w Bieszczadach! Gdzie te czasy, gdy było się samemu na szlaku?
Obrazek
Obrazek

A pisząc poważnie - trzeci raz jestem na Tarnicy i zawsze obecność innych ludzi była dość umiarkowana. Teraz zapewne swoje zrobiła stosunkowo późna pora - na zegarku prawie szesnasta, a więc większość "krótkodystanstowych" turystów już dawno jest na kwaterach. Z drugiej strony nagle stwierdziłem, że to wcale nie jest takie fajnie!
- Kto nas podwiezie, jeśli tu nikogo nie ma?! - zawołałem.
I to może być problem, ale na razie schodzimy do Wołosatego. Na szlaku faktycznie pustki, spotykamy tylko ze dwie rodzinki gramolące się do góry.
Obrazek

Na dalszym odcinku udaje nam się dogonić i przegonić kilka osób, więc jest szansa, iż ktoś nas weźmie do auta ;).
Obrazek

Na końcowym, płaskim fragmencie szlaku kolory zaczynają dawać znać, że wieczór coraz bliżej (choć to dopiero siedemnasta).
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Widać dach budki haraczowej parku narodowego, a więc pora obejrzeć się i po raz ostatni się zachwycić! Wyprawa udała się znakomicie, pogoda wytrzymała, a jedyne straty to spieczona skóra i moja pogryziona noga.
Obrazek
Obrazek

W Wołosatym panuje cisza. Na parkingu stoją pojedyncze auta, ale ich właściciele siedzą w pobliskiej knajpie i nie wygląda, aby zamierzali się wkrótce ruszać. Stoi także busik i nawet przez chwilę się wahamy, czy nie skorzystać, lecz postanawiamy pójść dalej, a ewentualnie będziemy na niego machać w drodze. Pozostało nam do przebycia siedem kilometrów do Ustrzyk i dwadzieścia do Wetliny. Chyba już nie mamy sił, aby zaliczyć to w całości na nogach.

Przez dłuższą chwilę nie jedzie nic. Potem pojawia się pierwsze auto, drugie, mija... Podjeżdża straż graniczna i nawet się zatrzymała, ale stwierdzili, że z braku miejsca mogą zabrać tylko jedną osobę, a to nic nam nie daje. Wreszcie po dwudziestu minutach lituje się facet, który w okolicy szuka roślinek rosnących nad rzeką i potem je opisuje, analizuje.

W Ustrzykach zaglądamy do sklepu, spotykamy też chłopaków, których widzieliśmy na początku wędrówki (ci, co pomylili szlaki). Ponoć szybko skończyła im się woda, więc wyglądają licho.
No dobra, teraz trzeba znaleźć jakieś dobre miejsca na łapanie podwózki w kierunku Wetliny. Najlepiej pod "Kremenarosem". I w cieniu, gdyż termometr nawet o tej porze pokazuje 31 stopni powietrza i 53 asfaltu!
Obrazek

Przy schronisku stoi młoda dziewczyna i ma taki sam plan jak my, tylko, że chce się dostać do Cisnej. Nie ma sensu tłoczyć się obok drogi we trójkę i straszyć kierowców, więc proponuję jej, że my się wycofamy, ale gdyby ktoś się zatrzymał, to czy mogłaby się spytać o miejsce także dla nas?
- Jasne, pewnie - odpowiada.
Siadamy pod parasolem "Kremenarosa". Połykam oczami osoby pijące piwo przy sąsiednich stolikach i już nawet myślę nad zakupem szybkiego kufelka, gdy obok autostopowiczki wyrasta samochód. Jest pusty, ale dziewczyna oczywiście o nic się nie spytała, tylko szybko wskoczyła do środka i zniknęła w oddali. "Oż, to menda" - syknąłem pod nosem.

Na szczęście nasza kolej przyszła niemal zaraz potem - przemknęło kilka aut i zatrzymała się para, która też mieszka w Wetlinie. Droga zeszła nam na przyjemnej rozmowie i analizie dalszych ruchów po dotarciu na miejsce: czy kolejność działań powinna brzmieć "piwo-prysznic-jedzenie", czy może odwrotnie? :D

Na rogatkach Wetliny widzimy naszą konkurencje spod "Kremenarosa" - a więc zajechała jeszcze bliżej niż my. Może jednak istnieje sprawiedliwość na tym świecie?

I w ten sposób zakończył się dzień, w którym wreszcie udało się zrealizować pomysł chodzący po mojej głowie od dłuższego czasu. Chętnie kiedyś wrócę na Bukowe Berdo, może tym razem do/z Mucznego?
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Odkrywanie bieszczadzkich białych plam.

Post autor: Pudelek » 02 września 2021, 12:58

Mój wyjazd w Bieszczady mógłbym porównać do porządnego obiadu: najpierw przystawki (Łopiennik i Łopienka), następnie danie główne (Bukowe Berdo i Tarnica), a na końcu oczywiście deser. W tym przypadku będzie to Smerek. Tak się złożyło, że na nim jeszcze nie byłem, bo zawsze z przełęczy Orłowicza kierowałem się albo na Chatkę Puchatka, albo do Zatwarnicy. Opinie, czy jest to samodzielna połonina czy też przedłużenie Połoniny Wetlińskiej, są podzielone. Wbrew pozorom dla mnie ma to znaczenie, gdyż w tym pierwszym przypadku Smerek byłby moją ostatnią polską bieszczadzką połoniną do odwiedzenia ;).

Smerek jest najłatwiej dostępnym wysokim szczytem z Wetliny, więc nie musimy się spieszyć z wyjściem. Nie ma też jednak sensu czekać na jakieś późniejsze godziny, bo na popołudnie i wieczór zapowiadają opady. Na razie jednak pogoda dopisuje, łąki nad Starym Siołem zachęcają do wędrówki.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Hnatowe Berdo.
Obrazek

W lesie oczywiście trzeba zapłacić haracz za obcowanie z przyrodą. Obserwujmy motyla, który zapragnął skorzystać z bufetu :).
Obrazek

Ruch turystyczny jest dzisiaj dość spory, co nie dziwi. Na szczęście bywają momenty całkowitego spokoju.
Obrazek

Po wyjściu na otwartą przestrzeń czuć wiatr, wzmagający się z każdym metrem podejścia.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Na przełęczy Orłowicza wieje już bardzo mocno. Wiatr będzie nam towarzyszył aż na sam szczyt. Zatrzymujemy się tylko na chwilę, aby podziwiać widoki.
Obrazek
Obrazek

Odcinek z przełęczy na Smerek pokonuje się bardzo przyjemnie. Mijamy trochę schodzących ludzi, grupy osób gramolą się także do góry, ale ponieważ większość poszła w kierunku ś.p. Chatki Puchatka, więc nie zadeptujemy się. A z tyłu piękne wygląda masyw Wetlińskiej.
Obrazek
Obrazek

Przybywa chmur, a Smerek prezentuje się niczym grzbiet smoka.
Obrazek

Gdzieś tam ciągnie się Zatwarnica.
Obrazek

Wetlina.
Obrazek

Wiatr jeszcze się zwiększa, momentami ciężko ustać. Ale jest pięknie, non stop odwracam się za siebie.
Obrazek
Obrazek

Zza Wetlińskiej wyłonił się pagór Caryńskiej.
Obrazek

Smerek posiada dwa szczyty - wyższy, oficjalnie niedostępny, i niższy, na który dochodzi szlak. I jest krzyż, bez krzyża góra się nie liczy. A pod krzyżem kłębi się sporo osób, obsiedli skałki i ławeczki.
Obrazek

Udaje nam się wcisnąć w jakiś wolny kawałek. Obok nas siedzi grupa kilku dojrzałych facetów z Lublina, z którymi wdajemy się w pogawędkę. Opowiadają jak w Kalnicy zamiast wejść na szlak, to ruszyli inną ścieżką, bo myśleli, że to właściwa droga. Zorientowali się bardzo późno i powrót do oznaczeń zajął im półtorej godziny! Zastanawiam się jak to w ogóle możliwe, nikomu wcześniej nie podpadło, iż nie ma znaczków na drzewach? Jeden z rozmówców, dobrze zbudowany, świecący opaloną klatą, ciągle powtarza, że lubi "extreme", więc może to jego sprawka... Przy okazji rozmowy częstuje nas bimbrem wyrabianym przez jego kumpla na rozmaite imprezy - bardzo zacny trunek!

Po niecałej godzinie obcy turyści zaczęli się zbierać i zostaliśmy sami.
Obrazek
Obrazek

Krzyż to następca wcześniejszej konstrukcji z 1976 roku. Tamta była samowolą budowlaną, jej elementy wniesiono potajemnie w nocy. Oczywiście takie działanie jest opisane na tabliczce jako powód do dumy. Powodem, aby zeszpecić kolejny szczyt, było 600-lecie łacińskiej archidiecezji przemyskiej, a więc wydarzenie milowe dla historii Polski... Obecny krzyż ustawiono już legalnie (kto śmiałby się temu sprzeciwić w województwie podkarpackim), tym razem pretekstem było stulecie odzyskania niepodległości.
Obrazek

Wyższy wierzchołek Smereka. Te nowe tabliczki i pasy ograniczające są paskudne!
Obrazek

Początkowo planowaliśmy zejść do przełęczy Orłowicza i czarnym szlakiem udać się bacówki w Jaworcu, ale ostatecznie wybieramy krótszą wersję, to znaczy schodzenie do Kalnicy. Początkowy odcinek do granicy lasu jest nieustannie bardzo fajny.
Obrazek
Obrazek

Mały skalny kopczyk.
Obrazek

W stronę Smereka podąża trochę osób, lecz czuć, że główny strumień turystyczny już zaczął wysychać, bo minęła czternasta.
Obrazek
Obrazek

Na wypłaszczeniu mijamy nieduże gołoborze oraz kolonię szczawiu alpejskiego.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Ostatnie spojrzenie na Smerek, kolejną wymazaną bieszczadzką "białą plamę" z mojej kolekcji. Nota bene w lipcu tego roku Smerek wraz z Połoniną Wetlińską (i kilka innych obszarów Bieszczadzkiego PN) został wpisany na listę dziedzictwa UNESCO jako część "Pradawnych i pierwotnych lasów bukowych Karpat i innych regionów Europy". To teraz można spodziewać się dwóch rzeczy: jeszcze większego napływu turystów oraz zwiększenia zakresu wycinek, oczywiście w ramach ochrony unikatowej przyrody.
Obrazek

Przed nami las. Przejście właściwie bez historii, jedyne dwa miejsca które zapamiętałem, to deszczochron oraz tablice parku narodowego z litanią zakazów. Co ciekawe, punkt poboru haraczu był zamknięty.
Obrazek
Obrazek

Na asfalcie skręcamy w prawo i znowu w prawo - do sklepu w Kalnicy. Reklamy zapraszają do Jaworca. W ubiegłym roku bardzo mi się tam podobało, ale słyszałem wieści, że od tego czasu nastąpiły tam zmiany niekoniecznie na lepsze: wokół bacówki powstaje już prawie wesołe miasteczko z mini-golfem, a cenę 60 złotych za nocleg w warunkach schroniskowych (i śniadanie za okazyjne 25 złotych) uważam za grubo przesadzoną. Sprawdza się to, co prorokowałem: pandemia stała się pretekstem do podwyższenia cen na stałe i będzie się rżnęło z kasy turystów nawet w miejscach, które reklamują się jako "mało komercyjne".
Obrazek

Kalnicki sklep z nieco zafuczałym sprzedawcą to sympatyczne miejsce. Na spokojnie wypijamy piwo z małych browarów, a towarzyszy nam pies wyszkolony w przybijaniu "piątki" :D.
Obrazek
Obrazek

Rok temu solidnie mnie tu zlało, tym razem także nadchodzą ciężkie chmury, a w pewnym momencie jednocześnie pada deszcz i świeci słońce. Niestety, tęcza się nie pokazała, może się bała?
Obrazek
Obrazek

Powrót do Wetliny musiał nastąpić stopem i nie było z nim najmniejszego problemu: ledwo weszliśmy na szosę wojewódzką i już zatrzymało się auto. Szybciej i punktualniej niż jakakolwiek zorganizowana komunikacja publiczna!

Na Smereku zakończył się etap górski. Co prawda miałem do dyspozycji jeszcze niemal całą sobotę (autobus powrotny odjeżdżał dopiero wieczorem), ale i pogoda była niepewna i dopadł nas leń, więc ten dzień przeznaczyliśmy na kręcenie się po Wetlinie. Zresztą czułem się turystycznie spełniony, wszelkie plany zostały zrealizowane!
Obrazek

Jeśli w przyszłym roku będę chciał wymazać jakąś swoją "bieszczadzką plamę", to czeka mnie większe wyzwanie logistyczne ;).
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
ODPOWIEDZ