Pierwszy punkt to załatwienie urlopu – ‘potrzebuję cztery tygodnie wolnego’ nie jest ulubioną sentencją u żadnego szefa, mój jednakże nie jest w tym temacie bardzo problematyczny. U Marty sprawa zajmuje nieco więcej czasu, zielone światło jednak uzyskuje. Później kolejne punkty: znalezienie lotów, pozwolenie na wejście na górę, wybór agencji, która zapewni nam muły, ubezpieczenie, liofilizaty, sprzęt i tak dalej, i tak dalej… W międzyczasie okazuje się, że nie wybieramy się we dwoje, tylko we czworo, przygotowania zatem przechodzą na inny poziom.
A cel? Tak naprawdę to o nim powinienem wspomnieć jako pierwszym, ponieważ wybór góry wcale nie był tak jednoznaczny i oczywisty jak mogłoby się wydawać. Po zeszłorocznej wycieczce do Peru, gdzie wraz z Martą wczołgaliśmy się na nietrudne Chachani (6057 m) i zgrabne Misti (5822 m) wiedzieliśmy, że w kolejnym sezonie wrócimy na południowoamerykański kontynent. A jak wiadomo, tam jest w czym wybierać. Rozważałem ekwadorskie Chimborazo (jednakże obowiązek wejścia z przewodnikiem mocno zniechęca), powrót do Peru, tylko w rejon Cordillera Blanca, by uskutecznić jakiś trekking, czy też boliwijską Sajamę, która była moim osobistym faworytem, wszak jest wielce urodziwa. Argentyny nie brałem pod uwagę, głównie z powodu, że spędziłem tam miesiąc w 2013 roku, który został zwieńczony wydreptaniem na Ojos del Salado (6893 m). Ale skoro powrót do Peru wydawał się czymś naturalnym, dlaczego nie wrócić do Argentyny? Dodałem więc Argentynę do listy miejsc, wznosi się tam przecież Mercedario, które wydaje się idealne na nasze potrzeby. No i jest też Aconcagua, która straszy cenami za pozwolenie, obsługę i inne cuda. Z ciekawości jednakże te ceny sprawdzam, liczę, dopasowuję i wszystkie klocki same wskakują na swoje miejsce. Jest drogo, ale nie aż tak, jak się spodziewałem. Po zapytaniu ‘kiedy jak nie teraz?’, uzasadniającym każdy niezbyt rozsądny pomysł, słowo się rzekło. Jedziemy zatem tam, gdzie w zasadzie nigdy nie sądziłem, że się zjawię.
Decydujemy się na wyjazd z początkiem sezonu wspinaczkowego na Aconcagua. Oprócz tańszego pozwolenia otrzymujemy w gratisie znacznie mniejszy ruch (wyprawy komercyjne wtedy się jeszcze nie zjawiają) oraz jeszcze większą loterię warunkowo-pogodową, która obok problemów związanych z wysokością jest głównym czynnikiem powodującym, że z potencjalnych dziesięciu zdobywców Aconcagua na szczycie staje trzech.
Dzień wyjazdu zbliża się nieubłaganie, kolejne punkty z listy zadań są wykreślane. Mamy już agencję (wynajęliśmy dwa muły, które wyniosą łącznie 120 kilogramów bagażu do obozu bazowego Plaza de Mulas) dzięki której cena pozwolenia jest nieco niższa, mamy liofilizaty (na 3 tygodnie) i potrzebny sprzęt. Pakujemy się do plecaków, duffli, toreb i worków, co uwzględniając limity bagażowe w liniach lotniczych jest niemałym przedsięwzięciem logistycznym. Wreszcie jesteśmy gotowi do wyjazdu.
2019-11-16
Samochodem udajemy się z Katowic do Warszawy. Nocujemy u kuzyna Marty (Łukasz, Nina, dziękujemy!), mała integracja napojowa i idziemy spać.
2019-11-17
Meldujemy się na Okęciu. Spotykam kolegę Darka, który wybiera się do Tajwanu, a którego nie widziałem już ładnych parę lat. Krótki lot na londyńskie Heathrow, parę godzin oczekiwania na kolejny samolot i lecimy dalej…
2019-11-18
… by finalnie wysiąść na lotnisku Ezeiza w Buenos Aires. Łapiemy autobus, który zawozi nas na drugie lotnisko stolicy Argentyny – Jorge Newbery. Niecałe dwie godziny w samolocie i wieczorem wysiadamy w Mendozie. Chwila targów z taksówkarzami, osiągnięty kompromis i zajeżdżamy pod hotel, w którym czekają już nasi towarzysze, Piotrek i Jola, którzy przylecieli dzień wcześniej, przez Santiago de Chile. Piotrek zrobił stosowne zakupy, a że piwo w Argentynie jest dobre, to wieczór jest miły.
2019-11-19
Odbieramy z Martą pozwolenia na wejście na szczyt, całą papierkową robotę załatwili dzień wcześniej Piotrek z Jolą, więc możemy od razu udać się na zakupy: odwiedzamy sklep górski (gaz) oraz Carrefoura (artykuły spożywcze). Po południu łapiemy autobus jadący z Mendozy do Puente del Inca. Ilość naszych bagaży ‘nieco’ przekracza wyznaczone limity, drobne pieniądze przechodzą z kieszeni do kieszeni i zasiadamy w wygodnych fotelach autokaru firmy Andesmar. Cztery godziny jazdy malowniczą drogą kończy się dla nas w Penitentes, gdzie znajduje się schronisko Cruz del Cana prowadzone przez ‘naszą’ agencję. Gospodarzami są Pancho i Nair – po angielsku jakoś wybitnie nie mówią, ale dogadać się da. Schronisko jest bardzo przytulne, jesteśmy jedynymi gośćmi, jedzenie dobre, a piwo równie smaczne co w Mendozie.
Mini-market w Penitentes
2019-11-20
Dziś pierwszy dzień w górach. Poranek spędzamy na przepakowaniu plecaków, ważeniu bagaży które powędrują na mułach, ostatniej kąpieli w perspektywie najbliższych dwóch tygodni, poznaniu Tajwańczyka Shi z żoną i tak zwanym nic nie robieniu.
Ważenie bagaży.
Po południu Nair podwozi nas do bramy Parku Narodowego, gdzie weryfikowane są nasze pozwolenia, wydawane worki na śmieci i fekalia i ogólnie jest miło i przyjemnie. Z tej radości Piotrek gubi potwierdzenie nadania bagaży na mułach, co wiąże się z dowodem przynależności do agencji. Trochę języka migowego i udaje się uzyskać ‘zdjęcie zdjęcia’ na telefonie komórkowym rzeczonego świstka papieru. Wystarczy.
Aconcagua widziana z okolic bram Paru Narodowego.
Marsz do Confluencia (3300 m) – obozu przejściowego w dolinie Horcones - to w teorii trzy godziny. Trochę marudzimy (fotografowanie), ale mieścimy bez większego problemu w tym czasie. Zgodnie z instrukcjami meldujemy się najpierw u strażników parkowych, potem odnajdujemy naszą agencję, rozbijamy namioty i po krótkim wieczorku idziemy spać.
Confluencia.
Muły w drodze do Plaza del Mulas oraz Tajwańczyk Shi.
2019-11-21
Dzień aklimatyzacji. Wędrujemy pod południową ścianę Aconcagua, do miejsca zwanego Plaza Francia (4100 m). Zajmuje nam to cztery godziny (zamiast pięciu).
Południowa ściana Aconcagua z Plaza Francia.
Wieczorem boli mnie głowa, więc nie jestem towarzyski, reszta ekipy opróżnia parę kartonów wina. Wieje tak, że przewraca jeden z kibli, na szczęście bez ofiar.
Wieczór w Confluencia.
2019-11-22
Dziś czeka nas długi dzień, kilkanaście kilometrów marszu przez dolinę Horcones. Początkowo jest w miarę przyjemnie, dolina jest płaska, a rzeka niewielka.
Dolina Horcones.
Im dalej tym bardziej doskwiera nam upał, wiatr wiejący bezczelnie w twarz oraz rzeka, która przy zakręcie doliny dzieli się na niezliczoną liczbę odnóg, które nijak przekroczyć suchą stopą. Jedni decydują się na zamoczenie butów, inni, w tym ja, pokornie zdejmują obuwie i włażą w zimną wodę. Ogólnie jest zabawnie, uśmiechamy się, super wakacje.
Południowy wierzchołek Aconcagua widziany z Doliny Horcones.
Kolejne cztery godziny podejścia doprowadzają nas w końcu do Plaza de Mulas (4300 m). Robi się już ciemno, gdy odwiedzam budkę strażników (nie ma ich, będą ‘w sumie nie wiadomo kiedy’) oraz główny namiot agencyjny (z którego mnie wygonili, bo wlazłem w plecakiem). Koniec końców, znajdujemy miejsca do rozbicia własnych szmacianych domków. Czuję, że mój żołądek mocno się odzywa, pozostaje więc zasnąć.
2019-11-23
Poranek spędzam na rzyganiu, resztę dnia na dogorywaniu w namiocie. Dobre miejsce na jakieś zatrucie. Marta z Piotrkiem mają więcej werwy, gotują więc posiłki, zwiedzają bazę. Jola walczy z aklimatyzacją też bez wystawiania nosa z namiotu. Nazwijmy go dniem kondycyjnym.
2019-11-24
Czuję się nieco lepiej, energią jednak nie tryskam. W sumie dzień podobny do wczorajszego. Nazwijmy go zatem dniem aklimatyzacyjnym.
Plaza del Mulas.
2019-11-25
Ruszamy do góry. Na razie na lekko, z zamiarem podejścia do C2 – Nido de Condores (5580 m). Pogoda piękna, drepczemy więc z Martą, w zakosy, zboczem ponad obozem bazowym.
Podejście do Canady.
Docieramy do C1 – Plaza Canada (5050 m) z radością konstatując, że pogoda tak ładna już nie jest. Podchodzimy jeszcze trochę, zarządzamy odwrót i wracamy do Canady. Śnieg pada w poziomie, rozlokowujemy się w kopułce którą przewodnicy rozstawili na swoje potrzeby, z racji jednakże, że sezon dopiero się rozpoczyna to w środku żadnego przewodnika nie ma. Są za to Amerykanie w liczbie trzech. Początkowo było ich pięciu, ale jednego, w trybie awaryjnym odwiózł helikopter, a drugi musiał się zabrać razem z nim. Pozostała trójka to miłe chłopaki, spotkamy ich jeszcze kilkukrotnie, gdyż ich plan wejścia był zbliżony do naszego. Czekamy, czekamy i już zbieramy się do wyjścia, gdy Marta wypatruje, że Jola z Piotrkiem jednak do nas dotarli. Czekamy zatem znów, nasi towarzysze dochodzą do siebie, zbiegamy więc do Plaza de Mulas. Śnieg litościwie przestaje padać, wiatr nie jest tak miły.
Zejście z Canady.
2019-11-26
Kolejny dzień spędzony na nic nie robieniu. Suszymy rzeczy po wczorajszej wycieczce, Aconcagua suszy się po opadzie, obserwujemy prognozy pogody, ustalamy plan wyjść w górę. Oprócz nas w bazie zjawili się też inni Polacy: Paweł (mieszkający w Londynie) oraz mocny duet z Bielska Białej: Olek i Wojtek.
Plan się krystalizuje: jutro do Nido de Condores, nocleg, zejście do BC, dzień odpoczynku i wyjście w kierunku szczytu poprzedzone noclegami w Nido i Colerze (6000 m). Dzień szczytowy wypada nam zatem drugiego grudnia, który zapowiada się najlepiej z nadchodzących.
2019-11-27
Wychodzimy z plecakami, które trochę ważą – oprócz rzeczy, które są nam niezbędne do spędzenia nocy w Nido zabieramy też depozyt, który się przyda podczas wyjścia szczytowego. Wraz z Martą snuję się prawie sześć godzin zanim docieramy do Nido de Condores. Dogania nas bielska dwójka, która informuje o tym, że Jola z Piotrkiem nie mają szans na dotarcie do Nido i zanocują w Canadzie. Olek i Wojtek zbiegają w dół (dotarli do Nido na lekko), spotykamy samotnego Shi, który próbował wejść na szczyt, brakło mu niewiele, przypłacił to jednak problemami ze wzrokiem. Marta aplikuje mu krople do oczu, Shi kładzie się spać, my zaś zasiadamy z Amerykanami, którzy częstują nas wodą (mają monstrualny garnek w którym topią śnieg), my rewanżujemy wiedzą tajemną, uświadamiając im kim był Lenin, czy gdzie leży Meksyk.
Namioty Amerykanów w Nido de Condores. W tle Mercedario (6700 m).
2019-11-28
Budzimy się niespiesznie, noc była bardzo zimna i wietrzna. Kontrolujemy stan zdrowia Shi (polskie antybiotyki działają nawet na Tajwańczyków), suszymy namiot w porannym słońcu, a następnie w półtora godziny zbiegamy do Plaza de Mulas. W zejściu spotykamy Piotrka i Jolę schodzących z Canady z postanowieniem powrotu tam na kolejną noc.
Podczas obiadu weryfikujemy prognozy i przyspieszamy pierwotny plan o jeden dzień, by na szczyt próbować wchodzić pierwszego grudnia. Nasi towarzysze wracają więc do Canady, my spędzamy spokojną noc w Plaza de Mulas.
2019-11-29
Rano pakujemy plecaki na wyjście szczytowe i ruszamy z powrotem do miejsca z którego wczoraj zeszliśmy. W Canadzie, około południa, zastajemy Jolę i Piotrka, którzy nie spieszą się za specjalnie. Nie czekamy więc na nich tylko wędrujemy dalej do Nido de Condores. Tym razem podejście z bazy zajmuje nam łącznie cztery godziny, co oznacza, że urwaliśmy prawie dwie godziny względem wejścia sprzed dwóch dni.
Podejście do Nido de Condores.
W Nido spotykamy Amerykanów (planują wyjście na szczyt jutro, prosto z Nido), jest też Paweł, który poprzednią noc spędził w Canadzie. Po jakimś czasie docierają szybkobiegacze z Bielska, którzy znów przekazują nam informację, że na Jolę i Piotrka będziemy musieli jeszcze trochę poczekać. Czekamy więc i czekamy, w końcu wychodzimy z Martą na poszukiwania. Odnajdujemy Piotrka, który zostawił Jolę z bagażami trochę niżej, a sam wyszedł do obozu na zwiad. Wracamy więc w trójkę po Jolę i bagaże. Ja zabieram plecak od Joli i razem z Piotrkiem rozstawiamy ich namiot, Marta w tym czasie pomaga Joli odzyskać siły.
2019-11-30
Nie musimy spieszyć się z wyjściem. Wstajemy więc dość późno, zjadamy śniadanie, zwijamy namioty i po niecałych dwóch godzinach marszu i krótkiej via ferracie (!!) docieramy do obozu Colera (6000 m).
Rozstawianie namiotu w Colerze.
Parę godzin później zjawiają się nasi towarzysze informując z kolei, że bielska dwójka postanowiła jednak zawrócić. Braki aklimatyzacyjne dały się im we znaki. Ustalamy czas pobudki na czwartą rano, by o piątej wyjść w górę. Piotr z Jolą przezornie planują wstać godzinę wcześniej. Dobranoc!
Wieczór w Colerze.
2019-12-01
Wychodzimy zgodnie z planem o piątej rano. Piotrek z Jolą na starcie zaliczają dwie godziny opóźnienia, bo o ile wstali o trzeciej, to wyszli o szóstej. Będąc jakieś 100 metrów powyżej obozu dostrzegamy samotne światełko błąkające się wśród kamieni. Paweł, który spędził noc w obozie Berlin (5930 m) nie bardzo potrafił trafić na właściwą trasę, droga z Colery jest jednak dużo bardziej wyraźna. W trójkę wędrujemy dalej, robiąc krótki postój w okolicach Piedras Blancas (6200 m). Będąc już niewiele poniżej Independencii (ok. 6400 m) orientujemy się, że na poprzednim postoju Marta zostawiła swój telefon, który jednocześnie jest naszym aparatem fotograficznym. Wracamy więc pokornie, zapewniając sobie tym samym godzinę dodatkowego marszu i doskonałe humory. Zguba odnaleziona, Paweł znika za przewinięciem do Independecii, nam pozostaje mozolnie odzyskać utraconą wysokość. Przy ruinach Independecii (o ile coś w rodzaju budy dla dużego psa można nazwać ruiną, niezależnie od stanu rozkładu) fundujemy sobie kolejny postój.
Wchodzimy w zacieniony, wznoszący się trawers, na którym okropnie wieje. Kruchym terenem obchodzimy płaty śniegu, zdejmowanie puchowych łapawic i ubieranie raków znajduje się z pewnością w ‘top 3’ czynności na które w tym momencie nie mamy ochoty. W oddali widać już miejsce zwane La Cueva, oświetlone promieniami porannego słońca, tam z kolei bardzo chcielibyśmy już być. Gdy wreszcie udaje się tam dotrzeć doganiamy Pawła, zjadamy więc co nieco i szykujemy się do kolejnego etapu, sławetnego żlebu Canaleta. Owa Canaleta jest dość stroma i wypełniona luźnymi kamieniami oferuje zatem atrakcje spod znaku ‘trzy kroki w górę, dwa w dół’. Mordujemy się tam z Pawłem solidnie, Marta skacze gdzieś nad nami, wskazując najlepszą drogę.
Wylot Canalety.
Osiągając grań szczytową (ok 6800 m) nie czujemy jakiejś specjalnej ulgi. Marta gna w kierunku wierzchołka, ja staram się jej nie zgubić, Paweł zostaje nieco w tyle.
Grań szczytowa. Wierzchołek główny po lewej.
O godzinie trzynastej stajemy na głównym wierzchołku Aconcagua, jako pierwsi tego dnia. Pogoda jest przednia, Słońce świeci w najlepsze, wiatru prawie nie ma, jest niemal ciepło. Gdzie owe minus trzydzieści stopni Celsjusza i wiatr powyżej stu kilometrów na godzinę, które są ponoć normą na szczycie? Szczęśliwy los na loterii. Cieszymy się (bez podskoków i innych gwałtownych ruchów), robimy zdjęcia, piętnaście minut później dołącza do nas Paweł.
Spojrzenie w dół ściany południowej.
Masyw Mercedario ze szczytu Aconcagua.
Z Połowicą na szczycie.
Dalsza część fotografowania i chłonięcia widoków i o 13:30 decydujemy się rozpocząć schodzenie. W tym czasie do wierzchołka dociera przewodnik z grupą Brytyjczyków. Około 14, pod granią szczytową, spotykamy Piotrka czekającego na Jolę – stąd do szczytu mają jeszcze dobre dwie godziny, ale są zdecydowani kontynuować marsz, dajemy im więc jedną z naszych czołówek (bo najlepiej świeci), trochę jedzenia, Piotrek dodatkowo bierze moją cienką kurtkę puchową – będą wracać już po zmroku więc wszystkie te rzeczy mogą okazać się użyteczne.
Schodzimy ostrożnie Canalettą, przewodnik wstrzymuje Brytyjczyków, bo zrzucają bardzo dużo kamieni. Czekają aż my opuścimy żleb, a następnie schodzą. Jeden z klientów potyka się żlebie, wywija kozła, lecz przewodnik na czas do niego doskakuje i zatrzymuje dalszy upadek. Ma gość szczęście, przewodnik (nota bene przemiły człowiek) po raz drugi pokazuje, że zna się na swojej robocie, wielki ukłon w jego stronę. Czekamy, aż Paweł pokona feralny żleb, a następnie już we dwoje schodzimy do Colery, w której meldujemy się przed 16. Coś tam gotujemy, uzupełniamy płyny i czekamy.
Piotrek z Jolą wrócili przed 22, szczęśliwie, acz już bez widoków, szczytując o godzinie 17. Teraz już tylko sen.
2019-12-02
Dzień spaceru w dół i obżarstwa. Po zejściu z Colery do Plaza del Mulas rozpoczynamy ucztę – na stół wjeżdżają frykasy trzymane na czarną godzinę: są więc brzoskwinie z puszki, coca-cola, wino w kartonie i inne cuda, które teraz smakują wybornie. Na zdrowie!
Jedyną łyżką dziegciu jest fakt, że prognoza pogody na kolejne dni jest fatalna i koledzy z Bielska nie mają już szans atak szczytowy. Ale chłopaki mocne są, dadzą bez problemu radę następnym razem.
Ostatni rzut oka na Aconcagua z Plaza del Mulas.
2019-12-03
Co wniosło się w górę (lub muł wniósł) teraz trzeba znieść. Zostawiamy jeszcze worek ze śmieciami w naszej agencji, worek z fekaliami zanosimy do strażników (pojawili się, w końcu, zuchy!) uzyskując na pozwoleniu stosowne podpisy (ich brak skutkuje grzywnami, liczonymi w dolarach). Resztę dobytku pakujemy na własne grzbiety. Dziewczyny niosą po 20 kg, Piotrek niemal 30 kg, mnie przypada w udziale 40 kg. Droga przez dolinę dłuży się niemiłosiernie, szczęśliwie rzeka mocno zmniejszyła swoje rozmiary i jej przekroczenie nie stanowi najmniejszego problemu. Gdy docieramy do bram parku wymeldowujemy się u strażniczki, która w naszym imieniu kontaktuje się z Cruz del Cana. Po pół godzinie przyjeżdża po nas Nair i zawozi do schroniska. A tam czekają na nas: ciepłe, świeże jedzenie, gorący prysznic i zimne piwo. Na pierwszy ogień idzie więc piwo…
Kolejne dni to powrót do Mendozy, ogromne steki serwowane przez tamtejsze restauracje, niedrogie wina i smaczne piwa. Towarzyszy nam bielska dwójka, która dzielnie wspiera nas w degustacjach wszelakich.
Następnie, już w czwórkę udajemy się do San Rafael, gdzie mamy do dyspozycji własnego grilla (a polędwica wołowa kosztuje 30 złotych za kilogram). Trzy dni spędzamy więc na różnych rozrywkach (kanion Atuel, rafting, kajaczki) i grillowaniu do upadłego.
Wylot kanionu Atuel.
Ostatnią część wycieczki spędzamy już z Martą tylko we dwoje, przemieszczając się drogą powietrzną do Puerto Iguazu, będącego bramą do Wodospadu Iguazú. Na zwiedzanie wodospadu przeznaczamy dwa dni (jeden w Argentynie i jeden w Brazylii) i do teraz nie jesteśmy w stanie wyrazić zachwytu.
Welcome to the jungle.
Vital Heynen.
Reszta drużyny.
Wodospad Iguazu (San Rafael) – Argentyna.
Wodospad Iguazu (Garganta del Diablo) – Brazylia
Wodospad Iguazu – Brazylia.
Wodospad jest niesamowity. O ile na Aconcagua wracać za bardzo bym nie chciał, o tyle zobaczyć raz jeszcze wodospad – zdecydowanie tak!
To tyle. Miłego dnia!
PS. Jeśli kogoś interesują szczegóły techniczne / koszty to zapraszam tutaj.