Pamiętacie mój wyjazd "na wariackich papierach" w Dolomity na ferraty z 2016 roku?
Możecie go sobie przypomnieć klikając tu, a także tu. Natomiast moje entuzjastyczne podsumowanie "wariactwa" przypomni Wam jak byłam zachwycona tym doświadczeniem!
Ten zachwyt poskutkował decyzją o kolejnym wyjeździe z tą samą grupką entuzjastów w 2018 roku.
I znów nie obyło się bez "wariackich papierów", bo okazało się, że wyjazd z Łodzi jest dokładnie w tym samym dniu, w którym wracam z Islandii lądując we Wrocławiu.
Ale "kto chce szuka sposobu" i... znajduje go!
Tak więc po wylądowaniu o 1.00 w nocy pojechałam z Hanią i Mirkiem - mieszkańcami Łodzi, z którymi zwiedzałam Islandię. Przed podróżą na Islandię zostawiłam tam sobie samochód z kompletem ekwipunku do Włoch. Po krótkiej drzemce przepakowałam plecak i załadowałam się do busa wraz z innymi "ferratowcami" i już mknęłam w stronę nowej przygody, dosypiając po drodze.
Po całej nocy w busie na miejsce - to samo od lat, czyli camping w Pescul, dojechaliśmy rano. Po zakwaterowaniu, rozpakowaniu się i obiedzie zaserwowanym nam przez Paulo i Carlo poszliśmy do miejscowego kościółka, a potem trekingowo na pobliski Monte Crot, z którego roztaczają się piękne widoki 360°!
Na kolejny dzień przewidziana była ferrata Degli Alpini. Podjechaliśmy na parking, doszli do początku ferraty i kolejno zaczęliśmy wchodzić. Zanim nadeszła moja kolej okazało się, że nasza nastoletnia Weronika ma jakiś kryzys i pomimo dużego doświadczenia na podobnych trasach nie może przebrnąć początkowego fragmentu. Ponawia próbę kilka razy, ale w końcu postanawia zrezygnować z wejścia. Nie możemy jej samej tak zostawić więc decyduję się wrócić z Weroniką. Po chwili dołącza do nas Kasia. Tym sposobem ominęła mnie ta ferrata, która - wg opinii koleżanek i kolegów - zdecydowanie jest w moim zasięgu. Może jeszcze kiedyś będzie zatem okazja, żeby tam wrócić?
Tymczasem, żeby nie stracić tego dnia decydujemy się dotrzeć do Ani i Krysi, które tego dnia mają w planie przejść znaną mi już, krótką ferratkę Averau będącą w pobliżu. Podjeżdżamy najpierw kolejką, żeby nie czekały na nas zbyt długo, a potem po dojściu do początku ferraty podchodzimy nią w piątkę.
Po zejściu z Averau spotykamy się z Paulo, który czeka na nas w schronisku, a potem prowadzi przepięknym szlakiem na miejsce zbiórki z ferratową ekipą.
Ilekroć spojrzę za siebie i zobaczę sterczące pionowo nad okolicą Averau nie mogę uwierzyć, że tam byłam!... na tym czubeczku!... i to już dwa razy!
Kolejnego dnia idziemy Ścieżką Kaiserjäger (Sentiero Kaiserjäger) prowadzącą na Monte Lagazuoi.
Bardzo mi się ta droga podoba! Jest trochę przejść ferratowych, ale naprawdę łatwych, takich w sam raz dla mnie. Tylko przed samym szczytem jest króciutki fragmencik takiej ścieżki, której nie lubię - trzeba przejść bardzo eksponowanym szlakiem bez zabezpieczenia. Dla większości ludzi to pikuś, ale ja tego zdecydowanie nie lubię. Jednak cała trasa jest świetna i nie wahałabym się, żeby tam wrócić, gdyby tak się składało.
Z daleka widzimy nasz cel więc napieramy do przodu i wkrótce dochodzimy do szczytu Monte Lagazuoi 2835m n.p.m. Potem płaskowyżem idziemy spokojnie do schroniska.
Z okolic schroniska widać ścianę Monte Lagazuoi i wydaje się ona dramatycznie pionowa. Prawdopodobnie. gdybym ją widziała przed podejściem, nie uwierzyłabym, że to łatwy szlak (dla lękliwych, jak ja

Po chwilach wygrzewania się na słoneczku przy schronisku rozpoczęliśmy schodzenie dziesiątkami zakosów, częściowo poprowadzonych po nartostradzie.
W dole doliny nastąpiło trochę roszad, niektórzy poszli różnymi okrężnymi drogami, natomiast ja z kilkoma osobami rozpoczęłam nieśpieszne schodzenie do parkingu najkrótszą drogą w obawie przed zapowiadanym deszczem.
Wkrótce zaczęło się coraz bardziej chmurzyć i trzeba było przygotować przeciwdeszczowy ekwipunek, bo widać było, że w pobliżu już leje.
Rozpoczęłyśmy schodzenie, a wkrótce potem przekonałyśmy się, że tam w dolinie nie tylko leje, ale i... sypie! A nawet tłucze! Intensywna ulewa szybko bowiem zamieniła się w grad. Pierwszy raz w życiu miałam taką akupunkturę lodowymi "igiełkami" zanim udało mi się schronić pod nawisem skalnym.
Po dotarciu do obozu nastąpiło intensywne suszenie
I to już półmetek naszego wyjazdu, pozostałe nasze poczynania opiszę w oddzielnym odcinku. Zapraszam wkrótce!
Czas nadrabiać zaległości
(Odrobinę pełniejsza wersja - troszkę więcej zdjęć - jest tu