KAZBEK przed sezonem - maj 2019
: 31 grudnia 2019, 11:24
Po udanym wejściu na Mont Blanc i powoli gasnących emocjach związanych z całą otoczką, która kłębiła się w mojej głowie odnośnie tego szczytu przez blisko 10 lat, znalazłam się nagle w górskiej próżni. Złapałam swojego króliczka, a ja nie byłam przygotowana na to, co zrobić, gdy już go w końcu złapię. W relacji z MB napisałam takie słowa: „[…] i złożone wszystkie siły na pokład dla jednego celu: wleźć i uwolnić się z objęć Białej Damy, by móc spokojnie ruszyć dalej w górski świat”. Siedząc już od jakiegoś czasu na nizinach, kompletnie nie wiedziałam w którym kierunku ruszyć. To, że chciałam żyć jakimś kolejnym górskim wyzwaniem było dla mnie oczywiste, nie była jednak dla mnie oczywista jego konkretna nazwa. Podczas jednego z jesiennych wieczorów rzuciłam hasło „Kazbek”. Damian o gruzińskim 5-tysięczniku myślał wiele lat wcześniej, zanim jeszcze kaukaskie „pagóry” zaczęły być dla Polaków interesujące. Ja natomiast nie chciałam tam stawiać swojej nogi, dopóki nie wlezę na najwyższy szczyt Alp. Traktowałam to jako przepustkę. Teraz tę przepustkę trzymałam „mentalnie” w rękach i mogłam oficjalnie ruszyć w ten szeroko pojęty górski świat. Pierwszy krok okazał się być oddalony około 3 tys km od domu...
W grudniu zakupiliśmy bilety lotnicze do stolicy Gruzji - Tbilisi. Po raz pierwszy na górski wyjazd mieliśmy spakować się, nie tak by wszystko zmieściło się do samochodu, ale by nie przekroczyć wagi bagażu i być w stanie z całym majdanem jakoś się przemieszczać. Czas jaki nas dzielił do wylotu poświęcaliśmy na wzmocnienie kondycji. Muszę przyznać, że jeszcze tak skrupulatnie nie pilnowałam na Endomondo ilości treningów wykonanych w ciągu tygodnia! O ile fizycznie przygotowywałam się do wyjazdu jak nigdy wcześniej, to również jak nigdy wcześniej nie miałam takiej duchowej pustki w sobie. W ogóle nie czułam tej góry! Brakowało mi towarzyszących emocji z nią związanych. Wychodziłam na to cholerne bieganie, za którym nie przepadam, ale w głowie nie miałam żadnych wizualizacji związanych z Kazbekiem, mimo iż klasyczny wygląd góry znad miasteczka Kazbegi jest hipnotyzujący. Myślę, że ten stan był spowodowany brakiem styczności z Gruzją, a co dopiero z Kaukazem. Biegałam te swoje kilometry w żałosnym tempie, licząc że emocje rozbudzą się jak kwiaty na wiosnę, w momencie kiedy będę już na miejscu. A propo wiosny! Nie wspomniałam, że Kazbek wymyśliliśmy sobie w maju, czyli przed głównym sezonem, który przypada na lato. Na taki termin złożyły się dwie wytyczne. Pierwsza to taka, że nie chcieliśmy długo czekać po Mont Blanc z wyjazdem na dużą górę, po drugie mieliśmy na uwadze drogę na szczyt, która jest dostępna tylko w konkretnym przedziale miesięcy.
niedziela, 12 maja 2019
Do Stepantsmindy/Kazbegi (1750 m n.p.m) – miasteczka, które znajduje się u stóp Kazbeku, dotarliśmy około 6 rano. Na szczegóły transportu ze stolicy spuszczę zasłonę milczenia. Finał naszej podróży słynną Gruzińską Drogą Wojenną był taki, że oszwabieni z kasy – by nie rzec oszukani - razem z naszym całym majdanem staliśmy na środku jakiejś ulicy, która wyglądała jakby dzień wcześniej przejechały przez nią ostatnie radzieckie czołgi. Nieprzespana noc, pierwszy jak się okazał niemiły kontakt z Gruzją (a raczej z jej obywatelem), do tego resztki moich rzygowin na ciuchach (żołądek nie wytrzymał kultury jazdy jaka powszechnie panuje), spowodowały, że czuliśmy się jak wyrzuceni z maszyny losującej kulki Lotto. Moje znużenie i niechęć do wszystkiego łagodził widok na Kazbek, który przywitał się z nami w pełnej okazałości. W ogóle mieliśmy wrażenie, że jedynie góra jest do nas przyjaźnie nastawiona.
Gdzie my jesteśmy?
Ani żywej duszy nad ranem. Włączamy google'a by nas pokierował do kwatery.
Zarzuciliśmy na plecy nasz tabor i ruszyliśmy na poszukiwania numeru ulicy pod którym podobno miała być zaklepana przez booking.com nasza kwatera. Okazało się, że będziemy nocować u gospodyni, która z zawodu jest nauczycielką języka gruzińskiego. Chwila rozmowy z nią (łamanym przez Damiana rosyjskim, bo ja to nicniepaniemaju) spowodowała, że zagościły na naszych twarzach uśmiechy. W pokoju rzuciliśmy plecaki w kąt i padliśmy na łóżko. Spaliśmy jak zabici przez ponad 4 godziny. Regenerujący sen podniósł morale i przyczynił się do łagodniejszego przeżycia szoku kulturowego. Po południu wyszliśmy na pierwszą przechadzkę po miasteczku.
Klimat na spacerze.
Dokupiliśmy brakujący kartusz gazu, którego nie można przewozić w samolocie oraz poszliśmy do jednej z knajp. „Przez żołądek do serca” - jak brzmi stare polskie powiedzenie - postanowiliśmy przez pieszczotę kubków smakowych spróbować wyleczyć się ze złości wywołanej poranną akcją, która jeszcze w nas trochę siedziała. Ja odrobiłam lekcję z oglądania Youtube'a czy przeglądania artykułów o Gruzji w necie i wiedziałam co najlepiej zamówić. Damian temat olał i dostał, jak to określił, kawałki mięsa w popielniczce. Ja z pełnym żołądkiem chinkali (gruzińskie pierożki wyglądające jak duży czosnek) i zupy warzywnej mogłam ruszyć na podbój Kazbeku, za to Damian z opuszczonym nosem na kwintę, gdy tylko wyszedł z knajpy załączył radary na pobliski sklep. Dopiero następnego dnia odkrył chaczapuri ("gruzińską pizzę" z dużą ilością sycącego sera).
Główna ulica w Kazbegi.
Pod wieczór wróciliśmy do naszego pokoju. Damian wyszedł do wspólnej kuchni umyć tylko kubki po herbacie, a przepadł na ponad godzinę. Ja przeglądałam w tym czasie jeszcze ostatnie linki w necie związane z Kazbekiem. Do dyspozycji miałam 30 GB Internetu na karcie sim w sieci Magti, zakupionej na lotnisku w Tbilisi. To pierwsza rzecz jaką trzeba zrobić po wylądowaniu, bo stawki roamingowe są bardzo wysokie, wręcz nieopłacalne! I tak snując się między różnymi artykułami czy postami, nagle znalazłam informację o schronisku Alti Hut, które stoi już w pełnej okazałości powyżej przełęczy Arsha. Przeżyłam mały szok, bo cały przebieg drogi z Kazbegi na szczyt Kazbeku miałam obczytany, a tu umknęła mi taka zmiana w krajobrazie. Dla nas, schronisko powstałe w 2018 r było tylko ciekawostką, bo nocleg mieliśmy niesiony w plecaku w postaci namiotu. Dość rzucająca się w oczy na stronie internetowej schroniska jest cyfra 300 – to cena w lari (gruzińska waluta) za nocleg ze śniadaniem w pokoju wieloosobowym. 400 zł za nocleg. Ktoś tu mówił, że Gruzja jest tania? Ok, ok! Czuliśmy dużą ulgę w portfelu, że nie wydajemy ciężko zarobionych plnów w euro, ale mam wrażenie, że to taki przedsmak tego, że za kilka lat trzeba będzie szykować więcej mamony na podróż do Gruzji. Podczas spaceru po Kazbegi było widać -rosnące jak grzyby po deszczu - nowe budynki, które w pięknej stylistyce i sterylnym otoczeniu mają już za niedługo przyjmować turystów z całego świata. Czy czeka nas gruzińskie Chamonix? Czas pokaże. Na razie jedyny francuski akcent jaki zauważyliśmy, jeździł po drogach. Mitshubishi Delica - co drugie auto tej marki miało na karoserii napisy z nazwą francuskiego miasteczka położonego u stóp Mont Blanc.
Zaniepokojona, że Damian przepadł na amen, przeszłam się do kuchni. A tam w najlepsze, przy gruzińskim winie toczyły się rozmowy (a jakżeby inaczej) z 3-os grupką z Polski. Wymiana ciekawostkami, spostrzeżeniami – to nieoceniony przepływ informacji, który wspiera podczas podróży. Magda, Janusz, Paweł – pozdrawiamy Was ciepło!
Rozmowy przeciągnęły się do 1 w nocy. Wtedy zapadła też decyzja, że nasze wyjście w stronę Kazbeku przełożymy o jeden dzień. Było to spowodowane nie tylko późną porą ewentualnego pójścia spać, ale również sprzecznymi prognozami pogody na różnych portalach internetowych. Chcieliśmy sobie oszczędzić startu w deszczu, tym bardziej, że były przesłanki, że kolejne dni będą pogodowo bardzo stabilne.
poniedziałek, 13 maja 2019
Po przepysznym śniadaniu jakie zaserwowała nam gospodyni, udaliśmy się do pokoju w celu ostatecznego spakowania plecaków, z którymi ruszymy w stronę szczytu. Graciarnia nie biorąca udziału w akcji górskiej wylądowała w torbie, którą następnego dnia mieliśmy zostawić w formie depozytu w polsko-gruzińskiej agencji górskiej „Mountain Freaks”. Takim oto sposobem wybiło popołudnie. Korzystając z wciąż utrzymującej się pięknej pogody, poszliśmy na spacer w stronę małego kościółka Ioane Natlismcemeli, znajdującego się również nad miasteczkiem Kazbegi, ale naprzeciwko najsłynniejszej turystycznie wizytówki Gruzji – czyli Klasztoru Cminda Sameba (Kościół Świętej Trójcy) z XIV wieku. Warto na przechadzkę zabrać w pełni naładowane baterie w aparacie/smartfonie, bo rozpościerające się krajobrazy są obłędne.
Prosto z kwatery idziemy drogą asfaltową, która później przemieni się w szutrową.
Masyw Kuru 4071 m n.p.m - górujący nad Kazbegi. Nie wiem czemu, ale skojarzył mi się z Kaczym Murem z Tatr Wysokich.
Łapanie emocjonalnej więzi z nową górą
Klasyczna pocztówka z Kazbegi.
Sposób na ocenę warunków panujących w ścianie Kazbeku.
W Gruzji jest sporo psów. Na szczęście mieliśmy do czynienia tylko z łagodnymi.
Co dwa kroki, fota
I wtedy pojawił się on!
Ten uczuć kiedy patrzysz gdzie chcesz się znaleźć za kilka dni.
Kamień filozoficzny, tfu! fotograficzny
Dotarliśmy do Ioane Natlismcemeli.
Kazbek przez Gruzinów nazywany jest Mkinwarcweri czyli Lodowy Szczyt.
Podczas zejścia wybraliśmy skrót w lesie. Dopiero po chwili zorientowaliśmy się jaki zwierz przemyka między drzewami.
Damian łapie namiary na dobrą knajpę.
Wybiła godzina pójścia na jakąś szamę. Za mostem na rzece Terek udaliśmy się w prawo do knajpy „Cosy Corner”, w której jest możliwość złożyć zamówienie po angielsku. Odkryliśmy tam m.in gruzińską lemoniadę. Przy każdej możliwej okazji przez cały nasz pobyt w Gruzji zamawialiśmy bądź kupowaliśmy ją o innym smaku. Do nietypowych należy estragonowa oraz z owocu fejhoa.
W drodze na kwaterę. Krowy domagające się wpuszczenia do domu.
Charakterystyczny widok rur (doprowadzenie mediów) wijących się przez miasteczko.
Wieczór upłynął tak jak poprzedni, czyli na rozmowach z poznaną grupką Polaków. Oni w swoich planach mieli na najbliższe dni Kutaisi, my natomiast Kazbek. W prognozach pogody, niebo nad nasza górą miało być czyste od wszelkiego zła aż do końca tygodnia! Było to ciężkie do uwierzenia. Luksus nie martwienia się o pogodę w górach - jak mi to dodaje skrzydeł! Niejednokrotnie czytałam o pogodowych standardach panujących na Kaukazie, gdzie często popołudniami sytuacja meteorologiczna diametralnie zmienia się, niestety na gorsze.
Ale! Żeby mieć czym zaprzątać sobie głowę, to martwiłam się za to stanem śniegu (ilością oraz jakością). Drżałam na samą myśl, że nie wejdziemy na Kazbek z powodu torowania w śniegu (na drodze normalnej) bądź z powodu dużej ilości niezwiązanego śniegu – brak firnu lub obecności gołego lodu (na rampie południowo-wschodniej).
Jeszcze nie tak dawno, w Alpach z tego powodu nie weszliśmy na Weißseespitze 3526 m n.p.m. Dodatkowo brak rakiet w wypożyczalni tylko upewnił mnie, że skoro ich nie ma na stanie, to znaczy, że są potrzebne.
wtorek, 14 maja 2019
Po przepysznym śniadaniu, opuściliśmy nasz pokój, zabierając ze sobą cały swój dobytek. Przez najbliższe kilka dni, dachem nad głową miał być nasz namiot. Idąc główną ulicą miasteczka, wstąpiliśmy jeszcze do agencji górskiej by zostawić torbę (koszt to 10 lari za dobę), a w samym „centrum” zdecydowaliśmy się na podjechanie autem to Cmindy Sameby, ze względu, że jakoś tak:
- niepostrzeżenie wybiła już godzina 10:00
- mieliśmy najcięższe plecaki, z których zawartość głównie jedzeniowa jeszcze nie zaczęła ubywać
- no i żeby się jeszcze bardziej usprawiedliwić, to tego dnia chcieliśmy dotrzeć od razu do Betlemi Hut czyli lokalizacji bazy, z której zazwyczaj wychodzi się na atak szczytowy
Po około 15 minutach, pokonując liczne asfaltowe zakręty, znaleźliśmy się na wysokości 2170 m n.p.m. Oficjalnie wyruszyliśmy na podbój Kazbeku! Początkowe nachylenie ścieżki było umiarkowane i wolne od śniegu. Czuliśmy się tutaj trochę jak w Tatrach Zachodnich ze względu na podobny charakter krajobrazu. Na górskich halach brakowało jedynie kwiatów. Ich zalążki w postaci łodyg z pąkami, dopiero co przedostały się przez warstwę ziemi. Przyroda była ewidentnie już gotowa na rozkwit, ale oczekiwała na kilka konkretnych dni z wielogodzinnym nasłonecznieniem i wyższą temperaturą otoczenia. Taka aura właśnie zawisła nad Kaukazem i miała utrzymać się przez dłuższy czas.
A Kazbegi już prawie niewidoczne.
Tutaj można przeleżeć cały dzień, ale wtedy nie wejdzie się na Kazbek
Pies spotkany na szlaku. Od turystów dostał kabanoski. Od nas niestety nic, bo całe żarcie mieliśmy sproszkowane bądź suche.
Śnieg w zagłębieniach terenu jeszcze się utrzymywał.
Ciekawa jestem w jakim natężeniu odbywa się tu ruch turystyczny w sezonie...
Wspólna fota z Kazbekiem.
Pojawiły się chmury na niebie, ale nie odważyły się przysłonić kopuły szczytowej Kazbeku.
Topniejący śnieg odsłania prawdziwe pochodzenia Kazbeku, które jest wulkaniczne.
Dotarliśmy do przełęczy Arsha 2940 m n.p.m, która słynie z niesłychanie pięknego widoku na Kazbek z lodowcem Gergeti, z drugiej zaś strony na dolinę Tereku. To miejsce jest także polecane na pierwszy biwak, dla osób które rozkładają dojście do bazy na dwa dni.
Widok z okolic przełęczy Arsha.
Krzyż na taśmę.
Na przełęczy zrobiliśmy przerwę. Do tego miejsca dotarli dzisiaj nieliczni. Tutaj bowiem przebiegała chwilowo granica wiosny i zimy. W ogóle od początku podejścia z Cimindy Sameby, byliśmy jedynymi osobami, które targały ze sobą wysokogórski ekwipunek. Ten fakt tylko rozbudził moje obawy, że Kazbek jest odcięty od bytności ludzkiej stopy i na bank czeka nas torowanie w śniegu. Była tak dobra widoczność, że z przełęczy udało mi się dostrzec budynek Betlemi Hut, a na bliższym planie nowo wybudowane schronisko Alti Hut. O dziwo, do obu tych miejsc prowadziła ścieżka wydeptana w śniegu. Wytężając wzrok mocniej, na bielutkim jeszcze lodowcu przemieszczały się cztery czarne kropki.
To były bardzo dobre wieści, ale ja jeszcze nie chciałam im w pełni uwierzyć. Mruknęłam więc pod nosem, że to na pewno idą skiturowcy.
Zanim wyruszyliśmy dalej, ubraliśmy na nogi stuptuty. Słońce już było tak mocne, że zapowiadała się nam przechadzka po rozmiękłym śniegu.
Tak daleko, a tak blisko.
Do schroniska Alti Hut dotarliśmy po pieszych śladach. Okazały się być świeższe od przebiegających obok skiturowych. Schronisko jest czynne tylko w sezonie, ale właściciele pomyśleli o postawieniu schronu zimowego wielkości kiosku, dysponując miejscem dla 4 osób. Schron znajduje się nieopodal głównego budynku. W środku są dwie piętrowe prycze z cienkimi śpiworami.
Schronisko Altihut na wysokości 3014 m n.p.m. Po prawej stronie widoczny schron zimowy. Jest też wybudowana drewniana platforma na lądowisko dla helikoptera.
Dalszy etap drogi do Betlemi Hut wyglądał zróżnicowanie. Na przemian przechodziliśmy przez odcinki ze śniegiem lub po piarżystej ścieżce, by w końcu dotrzeć do brzegu lodowca Gergeti. Ślady w śniegu pomogły nam go przejść. Przed nami wyrosła jeszcze krótka śnieżna ścianka. Schronisko znajduje się na morenie bocznej. Choć było już tak niedaleko do uwolnienia się od niesionego przez ponad 7 godzin ciężaru na plecach, musieliśmy chwilę odpocząć.
W stronę lodowca Gergeti.
A takie widoki za plecami.
Pan Kazbek ukazuje coraz więcej szczegółów.
Dotarliśmy do bazy na 3653 m n.p.m!
Weszliśmy do schroniska. W ciemnym korytarzu odnaleźliśmy drzwi do pomieszczenia, w którym urzęduje gospodarz. Zameldowaliśmy się oraz opłaciliśmy nasz pobyt (10 lari/dzień za rozbity namiot). Opowiedzieliśmy pokrótce o naszych planach na najbliższe dni oraz podpytaliśmy o warunki - obalając na spółę jeszcze z dwoma innymi Gruzinami - malinową Soplicę, którą dzielnie niosłam w plecaku. Do Soplicy idealnie wszedł kubek gorącej zupy oraz pokrojone w ćwiartki jabłka (borze krzaczasty jakie one były dobre!), którymi zostaliśmy poczęstowani. Aaa, no i obowiązkowo jeszcze dostaliśmy gorącą herbatę.
Siedziało się miło, tym bardziej, że w pomieszczeniu było ciepło. Nie mogliśmy jednak zwlekać z wyjściem na zewnątrz, bo zbliżał się zachód słońca, a trzeba było koniecznie rozbić namiot jeszcze po jasnemu. Ostatni raz tego dnia zarzuciliśmy plecaki na ramiona i podeszliśmy na miejscówkę gdzie stały już inne domy z poliestru. Było ich może ze cztery.
Lubię ten ulotny czas, kiedy góry na krótko różowieją.
Wybraliśmy kawałek m2 śniegu i rozpoczęliśmy akcję budowania naszego domu. Damian zaczął przygotowywać fundamenty - chwycił za łopatę i formował platformę. Ja natomiast zajęłam się wznoszeniem ścian i dachu, ponieważ konstrukcja namiotu jest samonośna. Podczas rozkładania jednego ze stelaży, podbiegł do mnie pies „bazowy”, który domagał się głasków. Jego obecność mnie trochę zdekoncentrowała. Dosłownie kilka sekund wcześniej rzucony na śnieg złożony już jeden z pałąków od namiotu, zniknął, a ja zdążyłam jedynie raz zamrugać oczami i pogłaskać psa. Początkowo już sama nie byłam pewna, czy ja ten pałąk złożyłam czy nie. Otóż złożyłam! Ten istotny element namiotu zsunął się po śniegu. Przemieścił się z ponad 30 metrów w dół. Ta sytuacja skojarzyła mi się z zaginioną przez Damiana sondą lawinową. Niewiele brakowało, a byśmy znowu ponieśli straty sprzętowe.
A gdy mieliśmy już swoje cztery kąty uszykowane, obok ułożył się pies. Na tym lodowatym śniegu!
Zrobiło się już ciemno. Szybcikiem chwyciliśmy za reklamówkę z żarciem, do drugiej naładowaliśmy trochę śniegu i udaliśmy się do ogólnodostępnej kuchni. Długo nam przyszło czekać na kolację, bo nasza kuchenka przestała działać. Po kilku sekundach gasł płomień, mimo iż kartusz z gazem był nowy. Damian rozkręcił cały palnik, a elementy przelotowe próbował przedmuchać. Niestety na nic się to zdało. Poratowała nas skiturowa przewodniczka, która pożyczyła swój palnik na cały nasz pobyt w bazie.
CDN...