Dzień czwarty
Rano nie ma co się spieszyć. bo sklep otwierają dopiero o 7. Wyruszam tak, żeby być równo z otwarciem. Kupuję żarełko na śniadanie, ruszam w kierunku ustalonym przez układacza szlaku, na razie asfalting przez 2 km do skrzyżowania, potem w lewo, droga się mniej asfalowieje. Dochodzę do Ropek. Tu szlak wchodzi w las i znowu pod górę.

Trawersuję jakąś górką i dochodzę do Izb. Tu trochę asfaltu i znowu w las w kierunku Mochnaczki i dalej do Krynicy.

Idzie się nieźle, upału jakby nie czuć, ale po dojściu do Mochnaczki, między zabudowaniami daje się odczuć. Wypijam resztę wody i przez Huzary dochodzę do Krynicy. Krynica, jak to Krynica, ludzi kupa w parku i pod wyciągiem.

Ale ja i tak pieszkom pod górę. Pod górną stacją wyciągu tłumy. Idę w kierunku schroniska (około 10 minut)

Miałem tu pierwotnie nocować, ale jest dopiero 17, a na Łabowską tylko 2,5 godziny. Decyduję się iść. Dochodzę na Runek i ... o w mordę, jeszcze 2 a już godzina za mną.

Nie ma co wracać. Idę. Droga się dłuży (poniewczasie przypominam sobie, że jak kilka lat temu szedłem w odwrotnym kierunku to od Łabowskiej do Runka, szło się i szło). Wreszcie około 20,30 docieram. Łabowska w pełni zachodzącego słońca. Szybka kolacja, piwko, prysznic i do łóżeczka.

Rankiem budzę się przed piątą, a tu świta... krótka sesja foto

Wstaję jednak normalnie po szóstej, pakowanko i w drogę. Od Jaworzyny Krynickiej pojawia się oznakowanie dla narciarzy biegowych, odległości podane są w kilometrach (tak jak w Czechach), jest tych tablic więcej, chyba mają więcej pożytku z narciarzy niż z "chodziarzy".

Kieruję się na Rytro, więc praktycznie w dół, śniadanie mam zamiar zjeść w chacie na Cyhrli,za jakieś 2-3 godzin. Pogoda dopisuje, zaczynają się widoki, znaki dla narciarzy pomagają, pojawiają się dziewięćsiły.

Wreszcie jest Chata na Cyhrli, tu śniadanko, chwila odpoczynku i w dół do Rytra. Mijam zamek, schodzę do miasta, widzę koszmarek budowlany.

przechodzę przez tory, jem dość dobry obiad w restauracji, punkcie informacyjnym PTTK. Siedzę tak sobie z godzinkę, wreszcie wyruszam w dalszą drogę. Jakieś 2 godziny stąd jest prywatne schronisko Kordowiec. Tam zamierzam przenocować. Włażę na górę, mijam ostatnie zabudowania, jakieś pasące się baranki, od babci pasącej krowy dowiaduję się, że na Kordowcu to schroniska prowadzi nauczyciel, więc powinno być czynne, bo przecież wakacje. Ale jakby co to godzinę dalej na Niemcowej jest Chatka studencka, na pewno czynna. Na Kordowcu... ćma i białe myszy, żywego ducha. Siadam na ławce i zaczynam medytować... iść czy nie iść na tę NIemcową. Decyduję jednak "Śmieja nie szalej, spać musisz normalnie, a nie pod chmurką".

Idę, znowu pod górę, Zdobywam Niemcową, po drodze mijam ruiny dawnej szkoły wraz z tablicą pamiątkową.

po dalszych 10 minutach skręcam w lewo do chatki studenckiej.

Zostaję przyjęty z honorami, zanoclegowany, napojony herbatą. W podzięce pograłem na gitarze i pośpiewałem. Były jakieś harcerki z Gdańska, na kursie instruktorskim. Ablucja w opodal znajdującym się źródełku, zresztą ciekawie zaaranżowanym, bo cały czas woda leciała do wiadra (do picia) myło się nie w wiadrze, a był nawet prysznic (nie wiem tylko czy działał, nie sprawdzałem).
Spało się dobrze, o świcie znowu małą sesja.

Wracam do szlaku czerwonego.

Skręcam w lewo w kierunku Przehyby. Mijam nieczynną wieżę na Radziejowej.

i powoli zbliżam się do Przehyby. Pojawiają się szczyty Pienin, wyraźnie widać 3 Korony

Na Przehybie tradycyjnie śniadanko (jest już po 9). W schronisku pusto, na szlaku tylko jedna para idąca GSB w przeciwnym kierunku, błoga cisza i spokój. Po odpoczynku ruszam w kierunku Krościenka, jeszcze około 4 godzin więc spoko. Przez Małą Przehybę, Dzwonkówkę. docieram przed trzecią.

W Krościenku na rynku mała zmyłka, szlak w dwie różne strony, a strzałki w jedną...

I to już w zasadzie koniec. Stwierdzam, że niestety mam dość i nie dam rady iść dalej. Dzwonię do Waksmundu, do mojego byłego wychowawcy z podstawówki Leszka Papieża. Busikiem podjeżdżam do niego. Mijam w Waksmundzie miejsce rozstrzelania Konfederatów Tatrzańskich oraz ulicę rodziców Leszka. Spędzam miły wieczór w Marysią i Leszkiem. Rano (wcześnie tak o 10) Leszek odwozi mnie do Nowego Targu, gdzie wsiadam w autobus i dojeżdżam do Opola i dalej do Ładzy.

Krótkie podsumowanie.
Niestety to se uż ne wrati, wymęczył mnie ten Beskid Niski, nie myślałem, że będzie tak trudny do przejścia czerwonym szlakiem, gdzieś tam wprawdzie wcześniej byłam, ale tylko na pojedynczych górkach, a nie całościowo. GSB w tym roku muszę sobie odpuścić i dokończę w roku przyszłym. Zostało mi jeszcze trochę do przejścia. Trudno, lajf is brutal end ful of zasackas.
Tym razem pogoda dopisała, tylko raz mnie pomoczyło. 6 dni łażenia, w sumie 167 km tym razem. Razem z poprzednią sesją mam już 300, więc jakby większość, zostało mi jeszcze 200. No cóż trza się z tym pogodzić. Może jeszcze we wrześniu bym wyskrobał parę dni, żeby zrobić Turbacz, Babią i Pilsko, ale zostawiać sobie na przyszły rok tylko Śląski??? Chyba bez sensu.