28.06.-06.07.2014 - Elbrus, Rosja

Relacje z górskich wypraw i innych wyjazdów oraz imprez forumowiczów. Ten dział jest przeznaczony dla osób, które chcą opisać swoje relacje i/lub pokazać zdjęcia ze spotkań nie będących Klubowym Zjazdem lub Górską Wycieczką Klubową.

Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy

Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

28.06.-06.07.2014 - Elbrus, Rosja

Post autor: Mosorczyk » 10 lipca 2014, 22:53

Przygoda gruzińska skończyła się. Teraz przenosiłem się na Elbrus – górę moich marzeń od dwóch lat. Co roku przekładałem wyjazd ze względu na formalności, które trzeba załatwić w Rosji oraz ze względu na sytuację polityczną. Przyznam, że miałem wielkie obawy o to jak przyjmie mnie Rosja oraz ile problemów mi stworzy w trakcie dojazdu pod Elbrus. A może w ogóle tam nie dojadę? – takie miałem właśnie myśli. Ciągle obawiałem się tego, że rosyjska machina biurokratyczna mnie pokona. Z lotniska Tbilisi przeniosłem się na lotnisko w Warszawie, gdzie miał czekać na mnie Bartek – nasz komandier, czyli dowódca wyprawy. Przyznaje się że przygotowałem się maksymalnie do wejścia na Kazbek, a o Elbrusie dosłownie nic nie przeczytałem. Liczyłem na wiedzę Bartka i jego przygotowanie. Pamiętam, że kiedyś – jakieś dwa lata temu – czytałem coś o Elbrusie. To, co wówczas przeczytałem miałem w pamięci, ale mimo wszystko wolałem polegać na kimś, kto bardzo dobrze opracował ten wyjazd. Po prostu czułem, że w ogóle nie przygotowywałem się z informacjami na tę część. Mój samolot miał wylądować o 6.25 rano w Warszawie, ale lot opóźniono o około pół godziny. Każda minuta spóźnienia była mi na rękę, ponieważ samolot do Moskwy miałem zaplanowany dopiero na godzinę 12.40. Po zjedzeniu posiłku na polskim lotnisku udałem się na terminal. Tam spotkałem Bartka, który przedstawił się przez telefon jako ktoś z dużym plecakiem w zielonych spodniach i żółtej koszulce siedzący pod słupem z oznaczeniem terminalu D. Odnaleźliśmy się bardzo szybko i zaczęliśmy wymieniać uwagi i spostrzeżenia dotyczące naszego wyjazdu. W trakcie rozmowy widać było, że Bartek również obawiał się rosyjskiej maszynerii biurokratycznej, podejścia Rosjan do Polaków oraz samego transferu na lotniskach. Nawet na swój plecak nakleił irlandzką flagę, żeby bagaż nie wyglądał na polski. Mimo wszystko postanowiliśmy spróbować. Bartek przygotował duży zwój czarnej folii do pakowania, którą zapakowaliśmy nasze plecaki, żebyśmy mnie musieli płacić 50zł na lotnisko za tę samą usługę. Folii mieliśmy tak dużo, że cała nasza ekipa owinęła plecaki, ekipa siedząca obok nas licząca blisko 10 osób, oraz dwie kobiety siedzące obok nas lecące do Londynu. Wszyscy zaoszczędzili i dzięki tej folii rozwinęły się nowe znajomości oraz rozmowy o wyprawach. Dziesięcioosobowa grupa okazała się być również zbiorowiskiem przypadkowo poznanych ludzi w Internecie, którzy mieli jakiś wspólny cel. Tak samo jak my – byli dobrze zorganizowali i współpracowali z organizatorem. Dwie kobiety po 50-tce siedzące obok nas okazały się być osobami z lwowskim akcentem, które najprawdopodobniej leciały pierwszy raz samolotem. Nie znały przepisów bagażowych oraz nie wiedziały jak posługiwać się tablicą informacyjną i co oznaczają typowo lotniskowe słowa jak: check-in, boarding, gate, domestic itp. Z nimi również wymieniłem wiele zdań wyjaśniając im jak należy poruszać się po lotniskach, czego szukać i przybliżyłem nieco przepisy bagażowo-lotniskowe – co wolno przewozić i w którym bagażu, żeby nie miały problemów. Po objaśnieniu zorientowały się, że ich bagaże są nieprzepisowe ze względu na ostre narzędzia, kanapki, owoce oraz wodę mineralną w bagażu podręcznym. Na szczęście zrobiły przegrupowanie wszystkich rzeczy i za kilkanaście minut miały już wszystko dostosowane do wymagającego prawa. Jako, że nie chciały wyrzucać owoców i kanapek jedna z kobiet rozdała te smakowite rzeczy pomiędzy mnie a drugą kobietę i sama się zajadała. Po Kazbek, gdzie schudłem 7kg z pewnością zastrzyk witamin mi się przydał oraz dobre jedzenie. Podziękowałem jej za wszystko i jeszcze do godziny 11.30 siedzieliśmy razem. Rozmawialiśmy na temat wypraw w wyższe góry – jak się organizuje taki wyjazd, co trzeba wziąć oraz jak należy się przygotować. Kobiety były ciekawe, ponieważ nie mieliśmy żadnego sponsora i zorganizowaliśmy to wszystko z własnych pieniędzy. Miały trochę inne wyobrażenie na ten temat.

Na Elbrus miało lecieć nas sześć osób włącznie ze z mną, ale Błażej – jeden z zadeklarowanych – nie zjawił się na lotnisku z powodu problemów z kolanem. Pozostało nas pięcioro: Bartek, ja, Darek, Wojtek i drugi Michał. Mimo wszystko nie widzieliśmy się wszyscy, ponieważ każdy z nas wykupił inne bilety lotnicze i każdy z nas miał inną trasę lotu. Zadziwiające było to ile mieliśmy możliwości lotów do Mineralnych Wód – bo tam mieliśmy się wszyscy spotkać. Tak przynajmniej się umówiliśmy. Ja i Darek mieliśmy chyba najdziwniejsze loty, bo Darek leciał przez Wiedeń do Moskwy a ja z Tbilisi do Warszawy i z Warszawy do Moskwy i z Moskwy do Mineralnych Wód… Wiedziałem, że cały jeden dzień spędzę w samolotach, ale to mnie cieszyło – liczyłem na wiele wspaniałych widoków. Każdy z nas podróżował na własną rękę, ponieważ nasze loty wyznaczono o różnych godzinach. Moje samoloty wylatywały zawsze punktualnie do momentu Moskwy. Zaskoczył mnie trochę ogrom lotniska Moskwa Shermetievo, które okazało się być potężną budowlą trzypiętrową złożoną z sześciu terminali. Przez około pięć minut przyglądałem się różnym tablicom, aby w umyśle nakreślić sobie jakiś plan poruszania się po tym lotnisku. Najniższe piętro było przygotowane dla przylatujących, drugie to typowe zaplecze dla podróżujących, takie jak: ubikacja, pokój matki z dzieckiem, windy, schody na poszczególne piętra, sklepy, itp., a trzecie przygotowano dla odlatujących do kraju i za granicę. Bardzo ciekawe okazało się przejście łukiem, który pomału rozdzielał się na dwie części – jeden z nich prowadził do połączeń międzynarodowych, a drugi po prostu do wyjścia. Dodatkowo swoim rozmiarem zadziwiała wielka kopuła w dziale kontroli paszportowej. Właśnie tutaj miałem najwięcej obaw. Zastanawiałem się jak wypiszę migracjonkę oraz jakie problemy będę miał z wizą, czy innymi dokumentami. Gruziński pogranicznik wbił swoją pieczątkę na lotnisku dokładnie na drugiej stronie wizy rosyjskiej. Po chwili moje wątpliwości zostały rozwiane. Przy okienku miła pani wzięła mój paszport zeskanowała co trzeba i w jakimś automatycznym systemie podała mi dosłownie od chwili migracjonkę wypisaną drukiem i z pieczątką daty wjazdu do Rosji. Aż sam zdziwiłem się jak sprawnie tu wszystko poszło. Teraz przebywałem legalnie na terenie Rosji. Bartek, który miał obawy o stosunek Rosjan do Polaków, również nakreślił trochę w moim umyśle taki obraz. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna, ponieważ Rosjanie byli bardzo pozytywnie nastawieni do nas. Z chęcią pomagali i rozmawiali na temat takich wypraw, jak nasza. Do odlotu do Mineralnych Wód miałem jeszcze osiem godzin, dlatego nie spieszyłem się tutaj z niczym. Reszta ekipy wiedziała, że mój samolot ma być o 21.50 na lotnisku w Mineralnych Wodach. Jak się okazało – przeniesiono mój lot z bramki nr 11 do nr 3, gdzie musieliśmy się przenieść, a później opóźniono lot o 1h 20min. Najmniej oczekiwałem spóźnienia w tym miejscu, ponieważ mieliśmy umówionego taksówkarza na czas. Na szczęście Bartek innym lotem doleciał na czas, przez co mógł poinformować kierowcę o opóźnieniu.

Z lotniska w Mineralnych Wód wybiegliśmy w stronę taksówki. Wynajęty samochód okazał się być mocno zdezelowanym vanem. Najważniejsze, że jeździł i mieliśmy mnóstwo miejsca na plecaki. W końcu to była Rosja. Tu wszystko mogło się wydarzyć. W drodze do Terskol mieliśmy trzy kontrole policyjne, ale nigdzie nie wymagali łapówek. Cały czas myślałem, że tą taksówką Bartek zaplanował 6,5km przejazd do hotelu w Mineralnych Wodach, ale po dłuższym czasie zastanawiałem się, bo taka odległość została już dawno pokonana, a ciągle byliśmy w drodze. Szybko zaczęliśmy się śmiać z 6,5km, które trwały bez końca. Dodatkową atrakcją była piosenka „Bielyje Rozy” po rosyjsku na dźwięk, której kierowca pogłośnił radio. Wtedy cieszyliśmy się z klimatu w jakim nam przyszło spędzić drogę do Terskol. Właśnie ta piosenka stała się hitem naszej wyprawy i od tego momentu wspominaliśmy ją na każdym etapie naszej wyprawy… Jechaliśmy około dwie i pół godziny od 23.30 do 2.00 w nocy. Na początku kierowca był trochę zły, ponieważ miał nieplanowane opóźnienie, ale kiedy zapłaciliśmy mu za przejazd od razu jego mina się zmieniła. Za wszystko chciał 3500 rubli, co dla nas było bardzo dobrą ceną. Koszta rozdzieliliśmy na pięć osób – po 700 rubli. Przybyliśmy do hotelu, gdzie również zapłaciliśmy za pobyt i umówiliśmy się na śniadanie o 2.00 w nocy. Hotel wyglądał bardzo schludnie i przyjemnie. Kobieta wzięła od nas również po 700 rubli za noc. Dodatkowo umówiliśmy się z kierowcą na kurs z Terskol do Mineralnych Wód w drodze powrotnej. Ucieszył się, ponieważ oznaczało to kolejny zarobek. Wyznaczyliśmy godzinę 14.00 za dziewięć dni, czyli 5 lipca 2014. Właścicielka pokazała nam, gdzie są nasze pokoje i kuchnia. Zamówiliśmy śniadanie na godzinę 9.00 rano, abyśmy mieli jeszcze czas wyspać się. Łóżka były wygodne, co pozwalało szybko usnąć.

Wstaliśmy o wyznaczonej godzinie i zeszliśmy na śniadanie. Tam otrzymaliśmy słodki chleb w postaci precelków, herbatę oraz kaszę przyrządzoną na słodko. Jak dla mnie, takie kalorie przydały nam się przed wyjściem. Mi śniadanie smakowało, ale chleb musieliśmy mocno gryźć. Za śniadanie zapłaciliśmy po 200 rubli. Zapytaliśmy o OVIR. Jako, że mieliśmy niedzielę nie było możliwości załatwienia tej formalności. Bartek powiedział, że ma złe wieści dla nas, ale szybko zaproponowałem wyjście w stronę Elbrusa, ponieważ nie może wstrzymywać nas jeden papier. Przepisy pozwalają przecież na przebywanie na terenie Rosji bez OVIR-u aż 7 dni roboczych i dwa świąteczne. Po przybliżeniu przepisów postanowiliśmy jednogłośnie, ze idziemy na Elbrus, a formalności załatwimy po powrocie. Mieliśmy aż dziewięć dni na wejście i zejście z Elbrusa. To bardzo duży czas. Wszyscy chcieli iść i zmierzyć się z olbrzymem, na którego tak czekaliśmy. Niebo pokrywało się chmurami, ale świeciło słońce. Postanowiliśmy, że jeszcze o porannej porze wyruszymy w stronę Azau i podejdziemy w kierunku stacji Mir tyle, ile się uda. W Terskol odszukaliśmy sklep spożywczy i sklep sportowy. Michał koniecznie chciał wypożyczyć tutaj czekan. We wiosce znajduje się bardzo dobra wypożyczalnia sprzętu, gdzie można nawet wypożyczyć górskie buty o różnych rozmiarach! Jedyny warunek przy wypożyczaniu sprzętu to pozostawienie jakiegoś dokumentu i opłata za usługę, która według nas była bardzo niska. Za czekan Michał zapłacił tylko 100 rubli za dzień, co dawało jakieś 9zł. Michał miał tylko paszport, dlatego wzięliśmy czekan na mój dowód osobisty. Poniżej weszliśmy do sklepu sportowego, gdzie kupiliśmy gaz MSR z nakręcanym gwintem do naszych kuchenek. Wzięliśmy 3 butle po 225g każda. Wyliczyliśmy, że tyle powinno nam wystarczyć. Wspomniałem jeszcze Bartkowi o obowiązkowym zarejestrowaniu grupy w tutejszym GOPR-rze, ponieważ na wysokości „beczek” lub Prijut’a 11 mogli nas skontrolować. Czytałem już kilka relacji, w których ekipy zostały zawrócone. Miałem obawy co do samego zarejestrowania, ponieważ w 2008 roku żądano od ekip jakiegoś potwierdzenia przynależności do klubu wysokogórskiego. Na wszelki wypadek wziąłem naszywkę niegdyś mojego klubu. Na miejscu zaspany facet zapytał tylk kto jest komandierem naszej grupy. Wybraliśmy Bartka. Tylko organizator wyprawy podaje tam paszport i facet przygotowuje dokument z pieczątką, który dostajemy. Wziąłem ten dokument i przechowywałem go na wypadek deszczu. Zdziwiliśmy się trochę jak łatwo nam idzie załatwianie formalności. Mieliśmy zupełnie inny obraz rosyjskiej biurokracji. Tu nikt nie doczepiał się do niczego. Wypisywali wszystko za ciebie. Dla zainteresowanych: gmach tamtejszego GOPR-u znajduje się po prawej stronie ulicy, patrząc od strony Azau. Jest to trzeci budynek po prawej stronie ulicy, licząc od tablicy z przekreślonym napisem Terskol, patrząc od strony Azau. Jest to wykafelkowany brązowo-żółty budynek z logiem organizacji u góry budynku. Wchodząc przez bramę kierujemy się na prawo i wchodzimy do drugich białych drzwi wszyscy. Tuż za drzwiami po prawej stronie jest małe okienko. Tam trzeba powiedzieć, że chcemy zarejestrować grupę na Elbrus. Resztę wypisują na miejscu. Okienko jest czynne całą dobę – z tyłu jest łóżko (najwyżej obudzimy faceta). Cieszyliśmy się, że nawet w niedzielę można załatwić taki dokument. Teraz mogliśmy legalnie iść na Elbrus. Nie mieliśmy tylko OVIR-u, ale to w niczym nie przeszkadzało, ponieważ mieliśmy bardzo dużo czasu na jego zdobycie.

Teraz pozostał nam tylko sklep i zrobienie zapasów na wyjście w góry. Kobieta z okolicznego marketu bardzo się ucieszyła, bo każdy z nas zostawiał od 500 do 1000 rubli. Podstawowym towarem okazały się być dla nas czekolady, makaron, chleb, ciastka oraz jakieś napoje. Mój prowiant wyglądał tak: 2 paczki makaronu po 500g (nitki), zupy z Knorr’a do zalewania makaronu, 10 czekolad, 3 paczki ciastek (po 300g każda), paczka solonych orzechów ziemnych 400g, bochenek krojonego chleba i napoje (1l i 0,5l). Dwie butelki z pewnością się przydadzą do transportu wody na wyższe wysokości. Po załatwieniu wszystkich formalności udaliśmy się do hotelu skąd za chwilę mieliśmy rozpocząć przygodę z Elbrusem. Do Azau wędruje się główną drogą 3,6km. Mimo wszystko ciężkie plecaki nam nie ciążyły, ponieważ każdy z nas myślał o górze i to właśnie o niej rozmawialiśmy, dzięki czemu droga do ostatniej wioski upłynęła bardzo szybko. Na miejscu pojawiła się jeszcze jedna ekipa (z Rosji), która miała taki sam cel, jak my. Liczyła w przybliżeniu 12 osób. Zadziwiające dla mnie było tylko to, że mieliśmy pełne lato, a w restauracjach i hotelach nie przebywali w ogóle ludzie. Wszystko opustoszało. Nie wiedziałem, że tutaj jest tak codziennie. Wyobrażałem sobie to miejsce jak nasze Zakopane – przeciążone, przeludnione, hałaśliwe. Tutaj widok każdego zadziwiał. Obowiązkowo na okolicznym murku kolejki do stacji Mir musieliśmy zrobić sobie zdjęcie pamiątkowe, jako miejsce, gdzie rozpoczynamy wejście na szczyt. W grę nie wchodził wjazd kolejkami, bo uznawaliśmy wejście na szczyt tylko wtedy, gdy w całości pokonamy górę o własnych siłach. W tej kwestii byliśmy jednakowo zgodni.

Przed nami wyłoniło się strome podejście – szeroka droga, którą wjeżdżały Ułazy z ładunkiem. Pierwsze podejście okazało się męczące ze względu na ciężar naszych plecaków oraz wulkaniczne skały, które co chwilę wyjeżdżały spod stóp i bardzo się kurzyło. Co chwilę traciliśmy równowagę. Nieco ponad 100m dalej droga zakręcała w lewo odsłaniają wspaniały widok na okoliczne góry. Ja dodatkowo zachwycałem się kwiatami, które przyozdabiały otoczenie. Droga trochę wydłużała przejście, ale dzięki temu unikaliśmy dużej stromizny. Mimo wszystko jej nachylenie stawało się dla nas problematyczne z powodu skał wulkanicznych. Ekipa rosyjska postanowiła iść po linii prostej nie zaważając na zakręty. Szybko się zmęczyli i wyprzedzaliśmy ich na każdym etapie. Z każdym metrem wysokości pogoda zaczęła się zmieniać i przybywało coraz więcej mgieł. Teraz mieliśmy głowy dokładnie pod linią chmur konwekcyjnych. Po raz ostatni mogliśmy spojrzeć na Azau i od tego momentu zagłębialiśmy się w gęste mgły. Szliśmy tak aż do stacji położonej na 3000m n.p.m. Wojtek szedł trochę szybciej, dlatego tutejsi Rosjanie zapytali, czy jeszcze dzisiaj wchodzi na szczyt. Śmialiśmy się z tej sytuacji. Przy stacji, gdzie nawet jest apteka, odpoczęliśmy chwilę. Zaczął padać drobny deszcz. Krajobraz pomału się zmieniał. Pojawiały się płaty śniegu oraz zielona trawa. Za stacją mgła pokrzyżowała nam plany, ponieważ przecinało się tutaj wiele dróg transportowych. Nie mogliśmy określić, którą wybrać. Zaczęliśmy nawet schodzić gdzieś za zakrętem, co nie podobało nam się, dlatego zawróciliśmy. Nie pasował nam kierunek i fakt, że oddalaliśmy się od głównej linii kolejki. Teraz postanowiliśmy iść wzdłuż kolejki bardzo szeroką drogą pod nią. Deszcz się nasilał a momentami przechodził w śnieg. Plecaki w bardzo szybkim tempie nabierały wody, przez co większość rzeczy zamokła i nie nadawała się do użytku na dalszej części. Koniecznie musieliśmy to wszystko wysuszyć, jak tylko pojawi się słońce. Teraz szukaliśmy dogodnego miejsca na trzy namioty, abyśmy mogli uniknąć dalszego moknięcia. Niestety droga prowadziła ciągle stromo do góry. Nawet zaczęły pojawiać się duże płaty śniegu. Coraz mniej widzieliśmy kamieni pod naszymi stopami. Szedłem w krótkich spodenkach, bo nie chciałem już wyciągać kolejnych rzeczy przeznaczając je na pewne zalanie wodą. Wolałem stracić tylko dwie, trzy rzeczy niż dokładać do tego bilansu kolejne. Wszyscy marzyliśmy o rozbitych namiotach, ale nie udawało nam się znaleźć takiego miejsca, gdzie moglibyśmy się zatrzymać. Po lewej stronie byliśmy już na wysokości lodowca, co świadczyło, że weszliśmy już na teren zimy. Dopiero na wysokości 3500m n.p.m. znaleźliśmy niewielką przełęcz pod środkową stacją kolejki, gdzie mieliśmy płaski teren w śniegu na około pięć namiotów. Otoczenie okalały góry, dzięki czemu nie musieliśmy obawiać się o wiatry. Rozbijaliśmy się tutaj w bardzo szybkim tempie. Tak samo szybko wrzucaliśmy do namiotów nasze rzeczy, aby dalej już nie mokły. Mój polar stał się bardzo ciężki i dosłownie mogłem wykręcać z niego wodę. Z powodu chłodu i opadów mokrego śniegu wyjąłem suchy prowiant i zostawiłem go na przełęczy, tj. czekolady, makarony, ciastka, itp. Postanowiłem, że zabiorę je jutro rano, bo teraz ręce od zimna stawały się coraz mniej sprawne. Pomimo, że miałem nałożone dwuwarstwowe rękawiczki, one też przemokły i mogłem wykręcać z nich wodę. Już nie pomagały utrzymać ciepła w ogóle. Marzyłem tylko o dobrym śnie w tych wyjątkowo mokrych warunkach. Co chwilę strzepywaliśmy z namiotów ciężki mokry śnieg, pod ciężarem którego ścianki namiotu się uginały. Śnieg padał jeszcze blisko trzy godziny. Moje jedzenie już dawno pokrywała 5cm warstwa świeżego śniegu. W namiocie wszystko mieliśmy wilgotne. Ścianki, śpiwory, plecaki – dosłownie wszystko spływało tutaj wodą… Pocieszaliśmy się tylko tym, że na tej wysokości padał śnieg, przez co nie przyjęlibyśmy kolejnych porcji wody. Położyliśmy się bardzo szybko spać, bo każdy chciał się zagrzać. W mokrym śpiworze, na szczęście tylko z zewnątrz, szybko udało mi się zagrzać. Ciągle myślałem, gdzie i jak uda mi się wysuszyć całą zawartość plecaka. Miejsce okazało się bardzo dobre pod namioty, ponieważ wyspaliśmy się rewelacyjnie, a otoczenie powodowało, że wiatry nie miały tutaj wstępu.

Wstaliśmy kolejnego dnia. Przywitał nas widok powalający wręcz na kolana! Wszędzie bezchmurne niebo i białe góry dookoła. Trzytysięczniki, czterotysięczniki i pięciotysięczniki. To niesamowite widzieć tyle gór w jednym miejscu, podczas, gdy wczoraj nie widzieliśmy nic! Ten widok wykurzył z namiotu każdego, kto jeszcze spał. Każdy obowiązkowo musiał sfotografować to, co widzi. Słońce grzało tutaj bardzo mocno, dlatego każdy z nas wyciągał całą zawartość plecaka i wystawiał na ciepłe, ciemne skały w celu osuszania rzeczy. Tymczasem podziwialiśmy wspaniałe widoki. Ja dodatkowo musiałem odkopać mój prowiant, bo świeża, mokra pokrywa śnieżna w nocy przymarzła do ziemi. Wszystko, co zostawiłem na zewnątrz odkopywałem czekanem rozłupując lód. Wydostałem stamtąd między innymi konserwę, na której napisano: „Przechowywać w temperaturze +2°C - +25°C. Szybko dopowiedziałem na głos, że nie udało mi się dotrzymać tych warunków pokazując ekipie przymarznięty lód do opakowania. Dodałem jeszcze do siebie: „za moich czasów o tej porze było +30°C, a teraz jest -4°C. Czasy się zmieniają na gorsze – nawet lato – zróbcie coś z tym”. Żartowaliśmy w ten sposób z warunków w jakich przyszło nam spać. W cieniu mieliśmy -4°C. Po około dwóch godzinach zaczęliśmy zbierać nasze rzeczy i składać namioty. Cel na dzisiaj to Prijut 11, a raczej jego wysokość. Zamierzaliśmy spać gdzieś na śniegach w tamtejszej okolicy. Jeszcze tylko chwila i pożegnaliśmy się z tym miejscem. Michał poszedł pierwszy, więc dołączyłem do niego, podczas gdy reszta ekipy jeszcze się pakowała. Takie bezczynne stanie trochę denerwowało, dlatego postanowiliśmy, że poczekamy na nich tam wyżej. Kiedy doszedłem trawersem do środkowej stacji kolejki podjechał do mnie skuter i już proponowano nam transport na górę – do Prijuta. Za taką usługę życzą sobie 500 rubli. To nie dużo jeśli ktoś naprawdę nie ma sił. Podejście do Prijuta stąd jest długie i męczące z ciężkimi plecakami. Jednak my zdecydowaliśmy, że idziemy o własnych siłach, bo po to tu przyjechaliśmy. Rosyjscy turyści wozili się nawet ratrakami. Te pojazdy tak przystosowano, że mają nawet specjalny przedział na plecaki turystów. Bardzo modne stało się tutaj wjeżdżanie najwyżej jak się da i robienie sobie zdjęcia na tle Elbrusa. Czasami mieliśmy wrażenie, że są tu tylko dwie grupy ludzi: bogacze, którzy nie chcieli się męczyć, a chcieli mieć konkretne zdjęcia i pasjonaci, dla których celem był szczyt Elbrusa. Wiele ekip rosyjskich chcących zdobyć szczyt podjeżdżało do góry, czego nie uważaliśmy za sportowe zachowanie. Dochodziliśmy do górnej stacji kolejki mieszczącej się na wysokości 3800m n.p.m. Najbardziej zdziwił nas fakt, gdy jeden Rosjanin zapraszał nas do jakiejś chaty. Okazało się, że to jest sklep. W środku nawet był wielki telewizor i oglądano tam powtórkę meczu z mistrzostw świata w Brazylii. Zdziwiłem się i podsumowałem to tak: „nigdy bym nie powiedział, że na 3800m n.p.m. oglądnę jakiś mecz”. Tutejsze ceny nie odstraszały, więc tym bardziej zakupiliśmy większą ilość napojów. W środku spotkaliśmy nawet Polaka, który schodził z Elbrusa i jeszcze tego samego dnia chciał przenieść się na stronę gruzińską. Rozbawiliśmy go naszymi opowieściami, gdy usłyszał jak każdy z nas leciał innym lotem i przez jakie miasta… Po dłuższej chwili odpoczynku zaczęliśmy podchodzić ostatnie 400m wysokości do okolic Prijuta. Po drodze mijaliśmy słynne beczki pomalowane w barwy narodowe Rosji. Droga składała się z dwóch wypłaszczeń i dwóch stromych podejść. To właśnie one stawały się dla nas męczące z powodu ciężkich plecaków. Mój plecak ważył teraz dokładnie tyle samo, co przy wejściu na Kazbek. Mimo wszystko nie myślałem o tym, ale raczej widok Elbrusa przyciągał mnie niesamowicie. Koniecznie chciałem wejść na jego szczyt.

Pogoda rozpieszczała, bo cały czas mogliśmy się cieszyć jego fenomenalnym widokiem. Ciemny błękit nieba i białe wierzchołki góry zachęcały do dalszej wędrówki. Nawet wiatr nie przeszkadzał, bo były to tylko słabe powiewy. Szybko ten wiatr określiliśmy mianem „zefirek”. Podchodziliśmy około dwie godziny. Teraz przed sobą mieliśmy słynne dwa rzędy skał. Z dołu wyglądały jak wąska ścieżka, a teraz wyglądały jak pas startowy dla największych samolotów świata. Ogrom przestrzeni po prostu tutaj przytłaczał! Szczyt wydawał się nam na wyciągnięcie ręki i chciało się powiedzieć, że za dwie, trzy godziny wejdzie się na szczyt. Wiedziałem, że tych przestrzeni nie wolno ignorować i że pokonanie tego dystansu powinno zająć co najmniej osiem godzin. Szczególnie to zapamiętałem od kolegi, który był tam w 2008 roku. Opowiadał wówczas o ogromnych przestrzeniach, które po prostu wydają się małe, a trzeba je pokonywać. Szczególnie to działa na psychikę. Nikt z naszej ekipy nie był jeszcze na takich wysokościach, dlatego postanowiliśmy, że jutro robimy aklimatyzacyjne wejście, a atak szczytowy dopiero pojutrze. Podchodząc wypatrywaliśmy miejsca na namiot. Wiedzieliśmy, że gdzieś je znajdziemy. Szliśmy wzdłuż prawego rzędu skał. Widać tam skupisko żółtych baraków, które są bazą strażników. To właśnie oni mogli wymagać od nas dokumentu poświadczającego zarejestrowanie wyprawy na Elbrus. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to ich baza, dlatego rozbiliśmy się kilka metrów za ich bazą kopiąc głębokie doły pod namiot w śniegu. Bartek rozbił się kilka metrów dalej za skałą mając chyba najpiękniejszy widok panoramiczny tuż po otwarciu wejścia do namiotu. Cieszyliśmy się z tego miejsca, ponieważ skały częściowo ochraniały nas od wiatru a i samo miejsce dawało nieprzeciętny widok. Mogliśmy stąd obserwować każdą ekipę wyruszającą na szczyt lub idącą w celach aklimatyzacyjnych. Codziennie dziesiątki osób podchodziło do góry, żeby przyzwyczajać się do dużych wysokości. Widok na Elbrus ciągle powalał. Przecinały go tylko pojedyncze chmury dodające uroku tej górze. Tworzyły jak gdyby szal okalający oba wierzchołki. Darek i Wojtek spali w namiocie przede mną. Strażnicy z nami rozmawiali, wymieniali uwagi, itp. ale nikt tutaj nie chciał żadnych dokumentów. Nie pytali się co tutaj robimy, ale raczej rozmawialiśmy, jak gdyby to była jedna z ekip chcąca wejść na szczyt. Wodę otrzymywaliśmy tutaj tylko z przetopu śniegu. Na tej wysokości nie ma już jej w stanie płynnym, dlatego zapasy gazu szybko się zużywały. Na pięcioosobową ekipę powinniśmy mieć pięć butli po 225g każda. Za namiotami mieliśmy duże usypisko kamieni z kilkoma głazami na jego szczycie. Nawet przykręcono tu jakieś metalowe tablice pamiątkowe. To właśnie tutaj suszyliśmy wszystko to, czego nie udało nam się wysuszyć poniżej. Na tutejszych ciemnych skałach wulkanicznych nagrzanych od słońca, nawet grube, przemoknięte rękawice wysychały od środka w dwie godziny. To miejsce i pogoda stały się dla nas zbawienne. Nawet wysuszyliśmy śpiwory. Słońce na tej wysokości bardzo mocno parzy, dlatego już nie przejmowaliśmy się tym, że coś będzie nieużyteczne. W tym miejscu również gotowałem obiady, bo duże głazy skutecznie blokowały dostęp podmuchom wiatru. Darek, Wojtek, Michał i Bartek gotowali tuż przed swoimi namiotami. Oni raczyli się liofilizatami, a ja zwykłym rosyjskim makaronem i zupą z Knorr’a co było bardzo kaloryczne i wypełniało żołądek. Dzięki takiemu zestawowi mogłem ustalać sobie sam wielkość porcji i najeść się do syta.

Koledzy byli bardzo zmęczeni, dlatego myśleli o odpoczynku. Kiedy przedstawili swój plan wejścia na Elbrus ja zapytałem, czy jest ktoś chętny na jutrzejszy atak szczytowy, a raczej to jeszcze dzisiaj w nocy byłby wymarsz. Bartek skwitował to tak: „propozycja jest może i dobra, ale zaproponowana w nieodpowiednim momencie. Jak odpocznę to dam ci znać”. Jako, że nikt nie był na takiej wysokości (ja dotychczas na Kazbeku pięć dni temu), to wszyscy chcieli poświęcić chociaż jeden dzień na aklimatyzację, żeby się przygotować. Mi cały czas po głowie chodził atak szczytowy bez aklimatyzacji. W ogóle jak dla mnie to wszystko tutaj działo się zbyt szybko. Dopiero przyjechaliśmy a w półtora dnia spaliśmy już na wysokości 4200m n.p.m. – tyle właśnie wskazywał wysokościomierz Bartka. Wyobrażałem to wszystko sobie zupełnie inaczej, mając w ogóle obawy, że wyznaczyliśmy sobie zbyt mało czasu na cały wyjazd. Miałem ogromne obawy, że nie wejdziemy na szczyt, a mieliśmy dopiero 30 czerwca, a już spaliśmy na 4200m n.p.m. Wyjazd z Rosji zaplanowaliśmy na 6 lipca, więc zapas czasowy mieliśmy ogromny. Mimo wszystko Bartek wspominał coś w chacie z telewizorem na 3800m n.p.m. o dobrej pogodzie jutro. To właśnie dlatego chciałem wejść na szczyt koniecznie jutrzejszego dnia. Po dłuższej chwili odpoczynku ogłosiłem ekipie, że wstanę o godzinie 23.30 i sprawdzę niebo. Jeśli będzie bezchmurne to wyruszę na szczyt dając sobie około osiem godzin na wejście tak, aby w okolicach godziny 8.00 być na szczycie. Specjalnie celuję w takie godziny na szczycie ze względu na konwekcję, która aktywuje się tu po 10.00 rano. Zależało mi na pięknych widokach i pięknym wschodzie słońca. Postanowiłem już, że idę. Jeszcze po 20.00 ostatni raz zapytałem kogoś czy ma chęć wyruszenia na szczyt ze mną. Mimo wszystko nie znalazłem chętnego. W moim namiocie spałem ja i drugi Michał. Powiedziałem mu, że o 23.30 będę sprawdzać niebo i ewentualną możliwość do wyjścia. Wszystko sobie na skałach przygotowałem jeszcze za dnia. Prowiant, wodę, nawet ułożyłem sobie śniadanie przed wyjściem tak, aby tylko wstać i od razu jeść. Skorzystałem z przymarzniętej konserwy i chleba, który zakupiłem w Terskol. Po południu góra już całkowicie zachmurzyła się i teraz znajdowaliśmy się pomiędzy dwiema warstwami szarych chmur. Wiedziałem, że to są chmury konwekcyjne, dlatego byłem dobrej myśli, że po zachodzie słońca zaczną się rozpadać i po dwóch godzinach pozostanie tylko czyste, gwieździste niebo. Tak też się stało.

Wstałem o godzinie 23.23 – bo tak ustawiłem budzik. Sparawdziłęm niebo wystawiając głowę za namiot. Powiedziałem: „o jasny gwint”. Ujrzałem tysiące gwiazd i Drogę Mleczną tak wyrazistą jak nigdy! W pośpiechu zjadłem śniadanie bacząc na to, aby było maksymalnie syte. Już nie rozpalałem kuchenki, bo zajęłoby mi to wiele czasu, a zależało mi na wyjściu równo o północy. Za dwadzieścia dwunasta byłem już gotowy do wyjścia, ale jeszcze siedziałem w namiocie przez 10min, żeby opóźnić nieco wyjście. Jak się później dowiedziałem Michał nawet nie zorientował się kiedy wyszedłem. Zabrałem ze sobą walkie-talkie, za pomocą, którego miałem się komunikować z namiotami na dole o godzinie 8.00 rano ze szczytu. Urządzenia miały kilka kilometrów zasięgu, więc nie mieliśmy obaw, że nie zadziała. W każdym bądź razie mieliśmy kontakt ze sobą. Jedno radio miałem ja, a drugie włożyliśmy do kieszeni namiotu. Wyruszyłem o godzinie 23.50. Cieszyłem się niesamowitym niebem. Mnóstwo gwiazd, bardzo wyraźna Droga Mleczna – to był wspaniały widok! Dodatkowo całkowity brak wiatru! Warunki idealne! Na początku zacząłem schodzić wydeptaną ścieżką do namiotów na główny trakt wyznaczony przez ratraki. Ciągnął się aż do wysokości 5000m n.p.m. Mocno zbrylony śnieg utrudniał podchodzenie, bo powodował bardzo częste poślizgi oraz niestabilność stawianych kroków. W nocy pierwsze trzy godziny okazały się mordęgą psychiczną. Fizycznie czułem się świetnie. Nic mi nie dolegało – żadnych objawów i problemów związanych z osiąganą wysokością. Po prostu tylko iść do góry! Wysiłek psychiczny polegał na tym, że przez trzy godziny nic się nie zmieniało. Ciągle ten sam kąt nachylenia zbocza, ciągle tak samo wyglądające bryłki śniegu i w ogóle niewidoczne góry i dalsze krajobrazy. Widziałem tylko tyle, na ile pozwalała latarka oświetlić otoczenie. Nie widziałem w ogóle swojego postępu, ani w którym miejscu góry jestem. Nie obwiałem się szczelin lodowcowych, bo ścieżkę natrasowano czerwonymi flagami aż po sam szczyt. Tak robią Rosjanie od połowy czerwca ze względów bezpieczeństwa. Dodatkowo ślady pozostawione przez inne ekipy prowadziły na szczyt. Nie było innej możliwości wejścia na szczyt i pobłądzenia w tych warunkach. Ciągle tylko przechodziły mi myśli jak daleko jeszcze do szczytu. Na tym odcinku przystawałem co godzinę i zjadałem jedną tabliczkę czekolady. Chociaż nie czułem się głodny to robiłem to właśnie ze względu na to, aby nie poczuć się głodny, bo wtedy mogłoby być już za późno. Na wyższych wysokościach trawienie nie działa już tak, jak powinno. W zupełnych ciemnościach podchodziłem ciągle do góry i do góry. Nic się tu nie zmieniało. Minęły już dwie godziny. Otoczenie ciągle takie samo… Nagle z tyłu, gdzieś tam na dole dostrzegłem wiele świateł, a niektóre z nich bardzo mocno świeciły. Dziwiłem się prędkości z jaką się poruszają i pomyślałem, że to nie mogą być ekipy piesze. Jak się okazało to były ekipy rosyjskie wjeżdżające na skuterach i ratrakach do góry ile się tylko dało. Wczesna pora wyjścia dała mi ogromną przewagę, bo nawet tymi pojazdami nikt mnie nie dogonił. Ciągle pomiędzy mną a pierwszą ekipą utrzymywałem dystans dwóch godzin różnicy. Widok tylu światełek poruszających się gdzieś poniżej zachwycał. Zrobiłem nawet temu wszystkiemu zdjęcie. Spojrzałem nawet w okolicę naszych namiotów. Wielkie pole śnieżna rozświetlały dwie czołówki. Pomyślałem, że ktoś poszedł się wysikać, bo szybko zgasły. Podchodziło mi się bardzo przyjemnie i cieszyłem się, że na razie mam mnóstwo sił.

Minęły już trzy godziny, Dochodziłem do miejsca, gdzie szlak zakręca ostro w lewo pod dużym kątem do góry. Dodatkowo ścieżka jest ukośnie nachylona w dół, co męczyło bardzo stopy. Od tego momentu założyłem raki. Jak się później okazało, ten odcinek obchodzi wschodni szczyt po jego zboczach prowadząc do przełęczy. Tego jeszcze nie widziałem o tej porze. Co jakiś czas spoglądałem na termometr, który ze sobą niosłem. Gdy zaczynałem wskazywał -4°C. Na tej wysokości wskazał już -12°C. Ukośne nachylenie ścieżki powodowało, że tylko prawa stopa marzła, a lewa nie, ponieważ prawa zanurzała się w sypkim, świeżym puchu. Ciągłe strome nachylenie tego etapu również okazało się bardzo męczące psychicznie. Tutaj również poświeciłem równo trzy godziny na pokonanie tego odcinka. Tak samo, jak poniżej, nic się nie zmieniało dookoła. Ciągle strome nachylenie, ukośnie nachylona ścieżka i zwiększający się mróz. Jedyne co cieszyło, to fakt, że zaczęło już się przejaśniać niebo gdzieś na północnym wschodzie. Zaczęły do mnie docierać minimalne ilości światła, ale dzięki niemu widziałem już zarysy gór i to, co jest jeszcze przede mną. Dopiero teraz mogłem dostrzec ogrom Kaukazu. Kiedy prawa stopa się wychładzała miałem sprawdzony sposób na szybkie przywrócenie ciepła w palcach u nóg. Wystarczyło usiąść na śniegu, wyprostować nogi i czekać a napłynie tam ciepła krew. Po około dwóch minutach w palcach czuje się bolesne mrowienie, a za chwilę uderzenie ciepła. Od tego momentu sprawność poruszania palcami wróciła dosłownie w minutę. Z tej metody często korzystam, gdy jestem właśnie w takich warunkach. Buty wytrzymują takie mrozy, ale po wczorajszej wędrówce w mokrym śniegu wszystko zamarzło w butach, co potęgowało uczucie chłodu. Sukcesywnie do przodu podchodziłem po ukośnie nachylonej ścieżce. Z powodu pierwszych widoków zdejmowałem rękawiczki, aby uchwycić je na zdjęciach. W ten czas jedna z rękawic puchowych zjechała po stromo nachylonym śnieżnym zboczu gdzieś w stronę lodowca. Nawet nie próbowałem jej łapać, bo wiedziałem, ze sam mogę stracić równowagę. Poiwiedziałem sobie „trudno”. Zauważyłem już przełęcz i również ogromną „ścianę” z wyrysowaną ścieżką podejścia, która wyłoniła się zza wierzchołka. Pomyślałem, że jeszcze tam będę musiał wejść… Wyglądało bardzo stromo… Ale to nic. Za tą „ścianą” zobaczyłem jeszcze w oddali znacznie wyższy wierzchołek. Teraz pomyślałem, że skoro tamten jest wyższy to jeszcze tam będę musiał dojść… Mimo wszystko nie poddawałem się – dalej chciałem wejść na szczyt. Fizycznie ciągle czułem się dobrze. Z tego miejsca obserwowałem wschód słońca i różowiejące szczyty. Sam Elbrus Zachodni pokrył się pięknymi barwami przyozdabiając tutejszą okolicę. Obowiązkowo przystanąłem na sesję fotograficzną, bo moją uwagę przyciągnęły niższe szczyty oświetlane pomarańczowym światłem w późniejszym czasie. Widok po prostu powalał na kolana i chciało się z tego powodu to wszystko ujrzeć z najwyższego wierzchołka. Co chwilę spoglądałem we wszystkie strony, ponieważ widoki szybko się tutaj zmieniały. Zaobserwowałem jednak, że różowy pas słońca na szczycie na chwilę przygasnął, po czym ponownie się pojawił. Pomyślałem, że za niższym wierzchołkiem Elbrusa musi być wąski pas chmur cirrus. Stąd nie mogłem jeszcze dostrzec słońca, ponieważ niższa kopuła mi przysłaniała cały widok. Szedłem w stronę przełęczy ciągle, aż doszedłem do zakrętu ścieżki, która prowadziła pod „ścianę”. Zastanawiałem się czy tutaj odpocząć, czy od razu próbować wejść na szczyt. Postanowiłem, że podejdę po stromiźnie aż do momentu przekroczenia granicy słońca i cienia. Nagły zastrzyk ciepła na tej wysokości z pewnością się przydał. Gdzieś w oddali widziałem jakieś ekipy, ale raczej przypominały małe czarne punkciki niż ludzi. Cieszyłem się zupełną samotnością i ciszą, której nic nie przerywało.

Na granicy słońca i cienia zjadłem kolejną czekoladę, ale spostrzegłem, że nie mam już co pić. Zapasy miałem przygotowane, ale przy temperaturze -18°C cała zawartość butelek po prostu zamarzła. Teraz nosiłem ze sobą bryłki lodu, które na tej wysokości nie przydałyby mi się na nic. Jednak ciągle miałem nadzieję, że podczas schodzenia słońce roztopi jakąś ich część i się chociaż odrobinę napiję. Do szczytu pozostało niewiele – podejście z przełęczy oraz ścieżka na szczyt po prawie płaskim terenie. Na tyle powinno wystarczyć mi wody w organizmie, którą dotychczas wypiłem. Z powodu chłodu nie pociłem się podczas wchodzenia, ale również nie czułem, że jest mi zimno. Fizycznie miałem jeszcze wiele sił. Podchodzenie na ostatnią stromiznę pokonywałem powolnymi ale równomiernymi krokami, ponieważ od wysokości 5300m n.p.m. odczuwałem znaczne rozrzedzenie powietrza, co nie pozwalało przyspieszać i zwiększać wysiłku. Teraz w umyśle musiałem wyznaczać sobie kolejne poziomy, do których mam dojść. Najbliższym punktem charakterystycznym okazała się linia skał przecinająca szlak właściwy. Tuż przed nią, na śniegu, leżała biała lina z niebiesko-czarnymi przeplotami krzyżującymi się nawzajem. O dziwo ten odcinek ubezpieczono aż do samego końca stromizny. Próbowałem dopatrzeć się sensu zainstalowania tej poręczówki, bo w żaden sposób nie ułatwiała tutejszego podejścia, a dodatkowo zaplątywała się w raki. Mimo wszystko podchodziłem sukcesywnie do przodu. Nagle stromizna zelżała. Teraz przede mną ukazał się tylko lekko nachylony teren. Pomimo braku tlenu mogłem tutaj iść jednym ciągiem bez odpoczynku, co oznaczało niewielki kąt nachylenia. Stąd nadal nie widziałem szczytu. Zadawałem sobie pytanie: który to? Po minucie wędrówki moje wątpliwości zostały rozwiane. Za śnieżnym wybrzuszeniem ukazała się wąska ścieżka prowadząca na sam szczyt. Pozostało jeszcze około 150m. Wielka rosyjska flaga nie pozostawiała żadnych złudzeń, że jestem we właściwym miejscu. Spoglądałem na niższy szczyt Elbrusa i porównywałem czy już znajduję się ponad nim, choć wiedziałem, że wzrok w takich kwestiach jest bardzo omylny. Przede mną pozostało ostatnie trzymetrowe podejście i zejście a potem już tylko prosta ścieżka prowadząca na sam szczyt! Wierzchołek tworzyła niewielka śnieżna kopułka, gdzie po prawej stronie znajdował się charakterystyczny kamień z typowymi himalajskimi modlitwami oraz dwoma ramkami po jakichś obrazach. Na szczyt wszedłem o godzinie 7.36, 1 lipca 2014. Zdumiony byłem tym, że nie wiał tu w ogóle wiatr. Jedynie utrzymywał się silny mróz, który już w ogóle mi nie przeszkadzał. Widoki po prostu powalały na kolana! Przed sobą widziałem ogromny pas kaukaskich szczytów i lodowców, po lewej stronie mnóstwo czterotysięczników i trzytysięczników oraz wielkie plateau zachodniego wierzchołka Elbrusa. Największe wrażenie na mnie jednak wywarło to, co znajdowało się po mojej prawej. Monumentalne szczyty Kaukazu nagle, jakby wykreślone jedną linią, zamieniały się w tysiącmetrowe szczyty jednakowo zielone ciągnące się aż po sam horyzont! Wyglądały jak fale morskie, których wzrokiem nie sposób było wszystkich ogarnąć. Bezkres zieleni przyciągał wzrok, ponieważ nie kończył się nawet za moimi plecami! Nisko zawieszone chmur stratocumulus stratiformis perlucidus o tej porze świadczyły, że właśnie tam, za plecami, gdzieś pod linią horyzontu znajduje się Morze Czarne. Ten widok zapadł mi bardzo głęboko w pamięć. Nie codziennie widzi się takie rzeczy i zdumiony byłem ciągle tym, co obserwuję. Nigdy nie przypuszczałem, że tak niskie góry pochłoną większą część uwagi niż najwyższe szczyty Kaukazu. To właśnie równomierność, niezliczona mnogość i ilość tych zielonych gór wprawiała w zdumienie. Takiego widoku nie pamiętam jeszcze z żadnego dotychczas zdobytego szczytu. Zrozumiałem teraz, że Kazbek i Elbrus to dwie zupełnie różne góry. Obie są piękne, ale każda z nich oferuje zupełnie coś innego. Na szczycie siedziałem blisko pół godziny. Nie widziałem jeszcze żadnych ekip wyłaniających się zza ostatniej „ściany”. Cieszyłem się tą ciszą i widokami, które w zupełnej samotności mogłem kontemplować do woli. Nikt mi nie przeszkadzał. Nadal czułem się bardzo dobrze i to mnie chyba najbardziej cieszyło, że żadne objawy choroby wysokościowej mnie nie dopadały. Jedynie odczuwałem zmniejszoną ilość tlenu, ale to normalne na tej wysokości. W tym miejscu nie myślałem o jakichś zagrożeniach. Na szczycie zrobiłem jeszcze dodatkowe zdjęcia z flagą Gruzji, abym mógł pozdrowić gruzińskiego przewodnika, z którym wchodziliśmy na Kazbek. Obowiązkowo chciałem przesłać mu to zdjęcie.

Upłynęło jakieś 30min, ale nadal nikogo nie widziałem. Rozpocząłem schodzenie. Doszedłem do punktu, gdzie poręczówka kończyła strome podejście. Dopiero teraz pierwsza ekipa dochodziła do przełęczy. Wszyscy jej członkowie rozsiedli się na śniegu i odpoczywali. Ten odpoczynek był raczej formą nastawiania psychicznego do tego ostatniego podejścia – ja również na chwilę zwątpiłem, jak po raz pierwszy zobaczyłem tą „ścianę”. Od razu przypomniało mi się zdanie wypowiedziane przez Polaka spotkanego w sklepie na 3800m n.p.m.: „w drodze na Elbrus będziesz miał wiele powodów by zawrócić”. Teraz wiedziałem na ile prawdzie są te słowa. Dobrze w takim przypadku iść większą grupą, bo jeden drugiego będzie zachęcał do dalszej wędrówki, a kiedy samemu się idzie łatwo podjąć decyzję o zawróceniu, gdy zobaczy się takie stromizny przed sobą… Doszedłem po dłuższej chwili do tej ekipy. Gratulowali mi wejścia na szczyt i pytali o warunki. Powiedziałem im o drodze zza stromizną i świetnych widokach. Koniecznie musieli to zobaczyć. Za chwilę zza śnieżnego zbocza niższego wierzchołka Elbrusa wyłoniła się druga ekipa. Raczej była to komercyjna wyprawa, ponieważ wszyscy szli w równym szyku związani liną, a grupę tworzyły aż 24 osoby! Obowiązkowo zrobiłem zdjęcie takiego górskiego „pociągu”. Cieszyłem się, że najgorsze już mam za sobą. Teraz pozostało mi ciągłe schodzenie i cieszenie się wspaniałymi widokami i bezchmurnym niebem. Jedynie gdzieś w oddali zauważyłem pojedyncze chmury altocumulus castellanus i kowadło Cumulonimbus capilatus incus. Powiedziałem, że za 11 godzin będzie tutaj burza. Jak dla mnie to wielki ogrom czasu. Moim zdaniem wszystkie ekipy powinny się wyrobić bez większych problemów i bezpiecznie zejść. Nawet nasza grupa, która na dziś zaplanowała aklimatyzację nie powinna mieć żadnych obaw. Na przełęczy, gdzieś pomiędzy skałami dostrzegłem pomarańczową budę, konstrukcję czy jeszcze coś innego. Jak się później dowiedziałem miał być to schron w razie załamania pogody, ale w 2012 roku część tej budowli po prostu zwiał wiatr w przepaść… Teraz mijałem kilka innych nielicznych ekip. W nocy wydeptały razem cztery równoległe ścieżki do przełęczy pomiędzy dwoma wierzchołkami. Wybrałem drogę ta, którą przyszedłem. Niestety nie mając papieru toaletowego wezwała mnie większa potrzeba. Korzystając ze śniegu schłodzonego do -15°C musiałem sobie jakoś poradzić… Z Bartkiem w bazie żartowaliśmy, że pobiłem również ten rekord wysokości… Nawet nie było ustronnego miejsca. Wszystko musiałem załatwić na szlaku obserwując tylko, czy ktoś nie idzie… Dalsze schodzenie odbywało się szybko i sprawnie. Jedynym problemem okazało się słońce. Teraz wręcz parzyło i grzało bardzo mocno. Nawet udało mi się otrzymać trochę wody z tego, co mi zamarzło w nocy. Fizycznie ciągle czułem się dobrze. Jedynie pomału męczyły się oczy od nieprzespanej nocy i od wysuszającego i palącego słońca. Gdzieś w tej okolicy o godzinie 8.24 wyjąłem radio i próbowałem po raz drugi wywołać kogoś z naszej bazy namiotowej. Pierwszą próbę podjąłem na szczycie, ale umówiliśmy się na godzinę ósmą, dlatego nie miałem łączności. Teraz udało mi się połączyć i wymieniłem kilka uwag zachęcających do wejścia na szczyt. Poinformowałem jak się czuję i że schodzę już od pięćdziesięciu minut. Dodatkowo przekazałem komunikat o jednostajnym nachyleniu trwających dwa razy po trzy godziny, co miało wyeliminować próbę przeniesienia namiotów na wysokość 5000m n.p.m., co na początku zakładał Bartek. Schodząc, mogłem zobaczyć, że nigdzie nie znajdziemy miejsca na namiot na takiej wysokości, ale również wiatr stałby się tutaj nawet śmiertelnym zagrożeniem ponieważ tutaj wszystko zamarzało i nie było mowy o możliwości wykopania dołów pod namioty. Zbyt mocno wiązał śnieg i lód, żebyśmy mogli przebić się łopatami chociażby 30cm pod powierzchnię śniegu. Uważałem to za niewykonalne, dlatego od razu przez radio nadałem komunikat, że namioty zostają tam, gdzie je rozbiliśmy a trzeba przygotować się jedynie do dużych wysokości i długiego podchodzenia.

Schodziłem zupełnie się nie śpiesząc. Zachwycałem się widokami i fotografowałem to, czego nie widziałem w nocy. O tej porze już wjeżdżały ratraki z turystami, który chcieli sobie zrobić zdjęcie na tle Elbrusa. Kiedy patrzyłem na tych ludzi, którzy wjeżdżają do góry, przypomniało mi się pewne zdanie jednego z uczestników mojej grupy podczas wejścia na Kazbek: „nie muszę wejść na szczyt, bo już na to, że tu jestem będę wyrywał laski”. Tak to właśnie odbierałem… Zejście po śladach ratraków odbywało się szybko, ponieważ schodzenie po bryłkach śniegu zostawionych przez gąsienice pojazdów bardzo amortyzowały każdy krok. Gdzieś poniżej skał Pastuchowa spotkałem całą naszą ekipę. Wszyscy wyszli na aklimatyzację. To normalny proceder w tej okolicy i chyba każda grupa korzysta z takiego podejścia, by następnego dnia czuć się znacznie lepiej na dużych wysokościach. Teraz musiałem dwukrotnie opowiedzieć te same wrażenia ze szczytu i omówić trasę, ponieważ grupa wyruszyła dwójkami. W tym miejscu poczułem zmęczenie spowodowane nieprzespaną nocą i od piekącego słońca. Nasza rozmowa trwała chwilę, ale opowiedziałem grupie wszystko o tym, co zobaczyłem i czy warto iść na szczyt. Moje opowieści dodatkowo zachęciły ekipę do jutrzejszego wyjścia. Teraz szli w stronę Skał Pastuchowa. W drodze podziwiali idealne, bezchmurne widoki. Można było powiedzieć, że to idealne warunki. Wszyscy zdziwili się, kiedy opowiedziałem o bezwietrznym szczycie. Życzyłem im jeszcze udanej aklimatyzacji a ja poszedłem już w stronę namiotu. Trochę brakowało wody, bo zbyt powoli odmarzał sok i napój, który miałem ze sobą. W namiocie miałem wodę. Jeszcze tylko zakręt z głównego traktu ratraków i jedno niewielkie podejście i już widziałem swój namiot. Położyłem się od razu, aby odpocząć. Słońce tu dopiekało, dlatego otwarłem wejście, aby chłodne powietrze odprowadzało z niego ciepło na zewnątrz. Spałem bardzo mocno. Wszystkie zamarznięte napoje wystawiłem na usypisko kamieni, gdzie na skale bardzo szybko wszystko się roztapiało. Już po dwóch godzinach miałem kolejne zapasy wody. Kiedy się obudziłem ugotowałem za skałą obiad składający się z dużych garści makaronu i zupy Knorr. Takie danie bardzo syciło i przywracało energię. Dodatkowo dojadałem czekolady, których zabrałem aż dziesięć sztuk. Koniecznie chciałem zmniejszyć wagę mojego plecaka, dlatego wyjadałem co tylko się da.

Minęły jakieś trzy, może cztery godziny. Widok z namiotu ciągle zachęcał do wejścia na Elbrus. Ja już ten etap miałem za sobą i teraz kibicowałem naszym, aby im równie dobrze się powiodło. Właśnie wtedy wrócili do namiotów. Mówili, że doszli do ostatnich śladów ratraków, co dawało wysokość około 5000m n.p.m. Tylko Michał Doszedł do takie wysokości – reszta do około 4800m n.p.m. Apetyty w grupie wzrosły po tym, co zobaczyli z tamtego miejsca. Rzeczywiście czym wyżej, tym wszystko stawało się piękniejsze. Nawet podwójny rząd skał, gdzie mieliśmy rozbity namiot stamtąd wydawał się taki mały i nic nie znaczący. Skały Pastuchowa od tej strony prawie w całości przysłaniała warstwa śniegu. Spotkaliśmy się w namiocie i na skałach, gdzie gotowałem obiad. Tam było idealne miejsce do suszenia wszelkich rzeczy i osłaniało od wiatru. Również tam wychodzili wszyscy, kiedy chcieli zadzwonić. Tylko tam mieliśmy większy zasięg w telefonach komórkowych. Po dwugodzinnym odpoczynku ekipa zaczęła się przygotowywać do wyjścia. Każdy z nich zastanawiał się jak tam będzie na szczycie. Wszyscy przygotowywali plecaki tak, aby w nocy nie tracić dodatkowego czasu na pakowanie i przygotowywanie śniadania. Wszyscy umówili się do wyjścia na godzinę 23.00. Słysząc ile mi to wszystko zajęło chcieli dać sobie więcej czasu, żeby nie gonić się z wejściem. Wzięli sobie radę dotyczącą pogody, że po godzinie 9.00 będą pojawiać się pierwsze chmury, które powoli przysłonią widok. Oni również chcieli podziwiać fenomenalne widoki. Czym upływało więcej czasu w ciągu dnia, tym więcej chmur się pojawiało. Po godzinie 17.00 nawet rozpoczęły rozwijać się pierwsze burze. Na szczęście przechodziły one tylko w okolicach samego Elbrusa. Ciemne chmury utrzymywały się aż do zachodu słońca, ale uspokoiłem ekipę, że są to tylko chmury konwekcyjne i że po zachodzie słońca zaczną się rozpadać. Minęły tylko dwie godziny a prawie całe niebo mieniło już się tysiącami gwiazd. Jedynie wzmógł się wiatr na zewnątrz. Słyszeliśmy mocne trzepotanie namiotami – to było coś, czego oni nie chcieli słyszeć przed swoim wyjściem. Wiatr wiał mocno, ale ekipa postanowiła, że wyjdzie pomimo niesprzyjających warunków. Zastanawiałem się, czy uda im się wejść, ponieważ jeśli tutaj tak wiało, to jak jest na szczycie.

Wszyscy wyruszyli zgodnie o godzinie 23.00. Namioty opustoszały i zrobiło się cicho. Jedynie wiatr co chwilę dawał o sobie znać. W nocy powietrze było mroźne, ale na takiej wysokości tak mieliśmy co noc. Teraz podchodzili bryłkami śniegu pozostawionymi przez ratraki. To najgorszy etap wyprawy, ponieważ w nocy widzieli ciągle to samo przez trzy godziny. To bardzo działało na psychikę. Mi udało się zasnąć na wiele godzin. Zastanawiałem się tylko kiedy przyjdzie ktoś pierwszy i czy w ogóle uda im się wejść na szczyt. Ten wiatr mnie niepokoił. Pomimo godziny 6.00 nikogo nie widziałem w namiotach, dlatego cieszyłem się, bo z pewnością podchodzili wyżej, a być może odpoczywali już na przełęczy pomiędzy dwoma wierzchołkami. O godzinie 7.00 rano wszedł Michał do mojego namiotu. Oznaczało to, że coś poszło nie tak, jak sobie zaplanowali. To zbyt wczesna godzina. Teraz powinni wchodzić na szczyt, albo podchodzić do niego. Okazało się, że Michał doszedł do kresu swoich wytrzymałości i dalej już nie mógł iść. Dopadły go typowe objawy choroby wysokogórskiej, dlatego zaczął schodzić. Czuł, że dalej już nie pójdzie i że po prostu się nie da. Reszta ekipy poszła w kierunku na szczyt. Michał tymczasem schodził do namiotów. Kiedy opowiedział o wszystkim czułem się spokojny, bo ekipa prawdopodobnie weszła na Elbrus. Michał opowiadał również o Darku, który chciał zrezygnować, ale Bartek pokazał dwa przednie zęby w rakach i powiedział, że zaraz może mieć je w tyłku. Był to wystarczający argument i dzięki temu wszedł na szczyt. Za przełęczą Wojtek podkręcił tempo i o godzinie 7.00 rano wszedł na Elbrus. Nagrał nawet osobisty filmik pokazujący radość z osiągnięcia. Po około pół godziny doszła reszta ekipy. Wojtek nie czekał, ponieważ silny wiatr wychładzał bardzo szybko. Wojtek okazał się prawdziwym rekordzistą, bo w ciągu 1h 40min zszedł do bazy namiotowej! Reszta nie miała tyle sił. Zresztą nikomu się tu nie spieszyło, bo i też do czego. Etap powrotu to przecież podziwianie widoków, których nie zobaczyło się w nocy. Na tym polega zejście, że fotografuje się wszystko to, co w nocy się nieświadomie omijało. Bartek szedł najwolniej ze wszystkich i walczył z wysokością, ale chęć dopisania Elbrusa do swojego konta osiągnięć była silniejsza. I on również cieszył się zdobytym szczytem. Wiał silny wiatr, ale o tej porze nie powstawały jeszcze chmury. Ekipa opowiadała o kilku chmurach pod głównym wierzchołkiem, które pozostały z nocy. W godzinach porannych zaczęły się rozpadać. Później oglądałem ich zdjęcia i filmiki z ataku szczytowego. Widoki bardzo przypominały moje – mam na myśli warunki pogodowe i bezchmurne niebo. Tego właśnie trzeba, ponieważ wiele ekip wchodzi dopiero po 10.00 lub 11.00 rano na Elbrus, co jest zdecydowanie za późną godziną. Wyruszenie o 2.00 w nocy to jak zaspanie na rozmowę kwalifikacyjną do pracy… Nie po to trzeba się tam tyle namęczyć, żeby wejść na szczyt, by potem ujrzeć tylko mgły. Żeby uniknąć takiego rozczarowania trzeba sobie określić 7.00 lub maksymalnie 8.00 jako godzinę końcową. Wtedy jeszcze nie działa konwekcja i z pewnością będzie można cieszyć się wspaniałymi widokami, a o to w górach właśnie chodzi, bo nie idziemy przecież tylko po to, by „zaliczyć” górę. W namiotach cieszyliśmy się z naszych sukcesów. Nawet Michał się cieszył, bo wiedział, że zrobił maksymalnie ile się dało. Jego organizm nie pozwalał na więcej.

Kiedy już wszyscy odespali wysiłek związany z atakiem szczytowym zastanawialiśmy się co dalej. Czy schodzimy tego samego dnia, czy też nie. Skończył nam się gaz i woda – czyli wszystko to, czego właśnie teraz najbardziej potrzebowaliśmy. Wojtek i Michał koniecznie chcieli opuścić to miejsce i wyspać się gdzieś niżej mając dostęp do wody. Ostatecznie tylko oni zdecydowali się na zejście. Reszta z nas pozostała w bazie. Bartek przeniósł się do mojego namiotu a Darek spał sam. Kiedy Michał i Wojtek schodzili postanowiłem, że zejdę z nimi, ale tylko do 3800m n.p.m. a potem wrócę do namiotu. Na tej wysokości chciałem kupić każdemu po 1,5l wody, aby każdy miał jej zapas do jutrzejszego opuszczenia bazy. Tak też zrobiłem, podczas gdy Bartek i Darek odpoczywali. Zejście zajęło nam tylko 40min. Spotkaliśmy Chińczyków podchodzących w stronę Prijut 11. Pytali o warunki i czy chmury, które teraz przysłaniały niebo są bezpieczne. Chłopaki odpowiedzieli, że bezpieczne, ale ja wskazałem na jedną rozwijającą się za Elbrusem. Tam powstawała potężna burza. Bardzo szybko ciemny grzyb chmury pokrył połowę nieba. Wojtek, Michał i ja doszliśmy do wymarzonego sklepu. Chłopaki wypili tutaj „piwo zwycięstwa” – bo tak nazwali swój napój o wdzięcznej nazwie „5642”. Te cyferki mogły kojarzyć się tylko z jednym – z wysokością szczytu, na który weszli. Ja zrobiłem zapasy wody dla naszej trójki w namiotach. Łącznie kupiłem 4 litry wody. Teraz czekał mnie męczący powrót do bazy. Liczyłem, że powinno mi to zająć jakieś 1,5h do 2h. Wziąłem jeszcze radio od Michała, żebyśmy mogli się skontaktować, kiedy oni już będą na dole. Umówiliśmy się na godzinę 20.00 żebyśmy dogadali się w którym miejscu się spotkamy. Michał i Wojtek wzięli skutery w drodze powrotnej. Mówili, że mieli dużo wrażeń, bo kierowca dodawał gazu a oni walczyli o utrzymanie się na siedzeniach. Ja tymczasem wracałem do namiotów. Podchodzenie zajęło mi nieco ponad 1h 20min. Przed sobą ciągle miałem potężny grzyb burzowy, który zatrzymał się dokładnie w okolicach Prijuta. Wiedziałem, że tutaj mi nic nie grozi, bo grzyb jest tylko obrzeżem chmury. Burza i jej centrum znajdowały się bardzo daleko nad innymi górami. Gdzieś za Elbrusem rozwijała się burza. Kiedy doszedłem do namiotu jeszcze godzina upłynęła zanim usłyszeliśmy pierwsze grzmoty. W sumie powstały dwie burze – jedna po lewej, druga po prawej stronie Elbrusa. Tam było niebezpiecznie, ale u nas całkowicie spokojnie. Jedynie przez chwilę padał drobny śnieg. Około godziny 17.00 rozpoczęliśmy trzygodzinną grę w makao w moim namiocie. Podczas naszych przygotowań do wyjazdu omawialiśmy nawet taką sprawę, kto kupuje talię kart do gry i czy mają to być dwie talie… Właśnie teraz ten sprzęt wysokogórski przydał się najbardziej. Czekaliśmy do jutra na zejście, dlatego musieliśmy sobie jakoś zająć czas.

Po długiej grze w karty położyliśmy się spać. Kolejny dzień przywitał nas całkowitym spokojem i bezchmurnym niebem. Darek i Bartek od razu zobaczyli, że dzisiejsza noc bardziej nadawała się do wejścia na Elbrus. Zresztą każdy dzień, który to spędziliśmy nadawał się do wejścia na szczyt. To było zdumiewające. Słyszeliśmy opowieści od innych ludzi, którzy przed naszym przybyciem nie mogli nic tutaj zdziałać ze względu na bardzo silne wiatry już w okolicach Prijuta. Nam bardzo się poszczęściło, bo wszystkie sześć dni w górach mieliśmy całkowicie bezchmurne… Kiedy już wstaliśmy i wyszliśmy z namiotów nie myśleliśmy o jak najszybszym opuszczeniu bazy, ale raczej cieszyliśmy się wspaniałymi widokami. Bezchmurne niebo zachęcało do fotografowania Elbrusa i odległych szczytów. Pakowanie się przedłużało się w czasie, bo nikomu się nie spieszyło. W końcu nie codziennie widzi się takie góry. Blisko dwie godziny upłynęły zanim poskładaliśmy nasze namioty i zrobiliśmy przegląd plecaków. Z żalem opuszczaliśmy to miejsce, bo oznaczało to koniec wyprawy. Jeszcze zrobiłem zdjęcia wykopanych dołów pod nasze namioty, bo teraz wyglądały bardzo ciekawie. Zejście z okolic Prijuta męczyło Darka i Bartka. Nawet na tej wysokości powietrze było niewystarczające. Przystawaliśmy co kilka minut na odpoczynek. W pięćdziesiąt minut doszliśmy do słynnego już sklepu z telewizorem na 3800m n.p.m. AM obowiązkowo zamówiliśmy ciepły obiad. Obsługująca nas pokazała nam pierogi z mięsem. Wtedy jednogłośnie zamówiliśmy to danie. Smakowały nieziemsko. Tego nam właśnie teraz było trzeba! Wszyscy rozmawialiśmy o jedzeniu i o tym, co zjemy na dole. Bartek zaplanował, że od tego momentu zjedziemy kolejką krzesełkową za 100 rubli i dalej – kolejką w kapsule ośmioosobowej do samego Azau z przesiadką. Uważam, że było to dobre rozwiązanie, ponieważ z wysokości mogliśmy zrobić wiele dobrych zdjęć, a poniżej czekały nas bardzo sypkie skały wulkaniczne, które co chwilę wyjeżdżały spod nóg. Przy stromym zejściu i ciężkich plecakach było to chyba najlepsze rozwiązanie. Nie protestowałem, bo weszliśmy całkowicie o naszych siłach, a teraz chciałem się nacieszyć wspaniałymi widokami. Z kolejki krzesełkowej mieliśmy mnóstwo pięknych ujęć. Podziwialiśmy z góry naszą trasę wejściową i ogrom tutejszych powierzchni i lodowców. Widzieliśmy ich kilka naraz! Tutaj płaci się tylko za wjazd. Nie ma nawet kas biletowych na ostatnich odcinkach kolejki. Od nas żądano tylko 100 rubli, bo zjeżdżaliśmy nie mając biletu na wjazd. Obsługa powiedziała, że zapłacimy na dole. Tam w sumie panowało takie zamieszanie, że nikt nie wiedział skąd my jesteśmy. To dopiero my upominaliśmy się, że chcemy zapłacić. W kolejce z kapsułami było podobnie. Mogliśmy wejść i zupełnie za darmo zjechać. Jednak też rozglądaliśmy się za kasami. Podszedł do nas nie wiadomo skąd jakiś pan z obsługi i zażądał tylko 200 rubli za zjazd. To bardzo mało, bo liczyłem na znacznie większe wydatki. Dopiero na dole zobaczyliśmy jak wiele ludzi czeka na puste kapsuły. Stały tu duże kolejki ludzi. Pogoda rzeczywiście sprzyjała.

Cieszyliśmy się, że jesteśmy już w Azau. Teraz szukaliśmy restauracji, a raczej wybieraliśmy, do której chcemy wejść. Wybraliśmy jedną z nich. Mieliśmy wrażenie, że ta, do której weszliśmy jest nieodwiedzana. Tutejsza pani ciągle oglądała seriale a klient jej tylko przeszkadzał w tym. Zamówiliśmy baraninę z grilla oraz sałatki greckie i zupę solankę (tak nazywa się u nich zupa ogórkowa w kolorze pomarańczowym). Każdy cieszył się, że w końcu możemy zjeść dobry obiad. Tutaj spotkaliśmy się z Michałem i Wojtkiem. Podczas obiadu wspominaliśmy najlepsze momenty naszej wyprawy. Uwadze nie umknęły moje 6,5km, „Bielyje Rozy”, samochód – taksówka, którą przyjechaliśmy do hotelu czy wiatr na Elbrusie. Teraz mieliśmy co wspominać. Ale za chwilę mogliśmy dopisać kolejną rzecz… Kiedy nasza ekipa zamawiała dodatkowe zupy solanka właścicielka oglądająca seriale odezwała się mówiąc: „nie mogliście wcześniej tego zamówić”. Wtedy się wszyscy roześmialiśmy – pani chyba też. Powiedziałem: „takie rzeczy to tylko w Rosji. Nie dość, że przyjdziesz, to jeszcze cię zjadą”. Mieliśmy kolejne wspomnienie z tego miejsca… Po zjedzeniu dodatkowych zup zapytaliśmy jeszcze się nawzajem, kto zamawia kolejne… Po długim omawianiu naszego wyjścia w góry rozpoczęliśmy zejście do Terskol. Postanowiliśmy, że weźmiemy dwie noce u tej samej pani. Wynegocjowaliśmy cenę 500 rubli za noc, co było bardzo dobrą ceną. Do kompletu potrzebowaliśmy jeszcze ostatni dokument – to OVIR, który przełożyliśmy na moment, kiedy zejdziemy z Elbrusa i zameldowanie się w tutejszej stacji GOPR w celu potwierdzenia bezpiecznego powrotu. Załatwienie OVIR-u poszło bardzo szybko i bardzo sprawnie. Całkiem inaczej sobie to wyobrażałem, czytając relacje z 2008 roku… Starsza kobieta w hotelu zadzwoniła na pocztę, by sprawdzić czy jest otwarta. Wtedy dała około dziesięcioletniemu Alinowi dokumenty hotelowe i posłała go z nami, żeby zaprowadził nas na pocztę i wręczył te dokumenty. Poczta mieściła się dosłownie „za krzakiem” i trudno byłoby ją znaleźć bez wiedzy miejscowych. Zdziwiłem się na widok pomieszczenia poczty wewnątrz, ponieważ była bardzo nowoczesna. Nawet mieli tu kilka komputerów i Internet. Pani z poczty wzięła nasze paszporty i za 250 rubli od każdego z nas, wypełniła wszystkie formularze, zrobiła ksero paszportów i za około 15 minut wszyscy dostaliśmy OVIR. Cieszyliśmy się, że wszystko poszło bezproblemowo. Teraz poszliśmy do sklepu, gdzie Wojtek, Darek i Bartek zrobili sobie pod sklepem zdjęcie z piwem – typowo polski obrazek. Kupiliśmy tylko drobne rzeczy, po czym udaliśmy się do miejscowego GOPR-u by się zameldować. Facet tylko nas policzył, odebrał dokument i wpisał na listę, że zakończyliśmy wyprawę. Teraz odetchnęliśmy z ulgą, bo mieliśmy już wszystkie wymagane dokumenty wymagane w Rosji do legalnego pobytu i opuszczenia tego kraju. Pozostało nam jeszcze kilka godzin z tego dnia, dlatego poszliśmy w okolice kolejki Czeget, żeby sprawdzić, o której rozpoczynają kursy, bo na jutro zaplanowaliśmy wjazd w okolice szczytowe tutejszego trzytysięcznika. Pozostał nam tylko jeden dzień wolnego czasu, dlatego zdecydowaliśmy się na wjazd by popatrzeć na Elbrusa z innej perspektywy i na Czeget oraz tutejsze lodowce. Wejście nie wchodziło w grę ze względu na „wszędobylską” konwekcję, dzięki której po godzinie 10.00 powstawały chmury w okolicach szczytowych, a chcieliśmy nacieszyć się widokami. Przy stacji kolejki znajduje się duży targ z pamiątkami, dlatego kupiliśmy tutaj jeszcze koszulki z napisem i rysunkiem Elbrusa, w których wszyscy mieliśmy wracać do domu. Każdy z nas coś dla siebie wybrał. Po zakupach wróciliśmy do hotelu. Planowaliśmy, co zrobimy z jutrzejszym, ostatnim dniem. Przy założeniach, że będzie dobra pogoda mieliśmy wjechać kolejką na okoliczną górę z której widać nasz hotel. Do tego dołożyłem pomysł, abyśmy poszli wzdłuż potoku lodowcowego w stronę Azau i dalej do wodospadu w drodze na Elbrus. Wszyscy zgodzili się, ponieważ okolice potoku każdego przyciągały. Również stąd roztaczały się wspaniałe widoki.
Ostatnio zmieniony 10 lipca 2014, 23:08 przez Mosorczyk, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Post autor: Mosorczyk » 10 lipca 2014, 22:54

Wstaliśmy o godzinie 7.00, żebyśmy mogli wyjść o 8.30 do stacji kolejki krzesełkowej, którą otwierano o godzinie 9.00. Za 500 rubli można było wjechać na wysokość 3100m n.p.m., co pozwalało podziwiać Czeget i Elbrus jednocześnie. Zebrało się dużo ludzi mających takie same plany, ponieważ był to już szósty dzień bezchmurnej pogody – przynajmniej w godzinach porannych. Sam wjazd dostarczył wiele emocji, ponieważ w niektórych miejscach kolejka przejeżdżała bardzo wysoko nad ziemią, nad urwistymi zboczami oraz odsłaniał co chwilę nowe widoki. Nawet las nas zachwycał, ponieważ tworzył go pierwotny drzewostan – stare, potężne sosny liczące sobie po kilkaset lat. Takich potężnych sosen w Polsce jeszcze nie widziałem. Na tarasie widokowym wybudowanym na wysokości 2700m n.p.m. nie zatrzymywaliśmy się. Chcieliśmy wjechać jeszcze wyżej. Szybko dostaliśmy się do wysokości 3100m n.p.m. Wszyscy zachwycaliśmy się wspaniałymi widokami. Dopiero stąd mogliśmy dostrzec wulkaniczny charakter Elbrusa, potężne i majestatyczne lodowce Czegetu oraz jezioro lodowcowe u jego stóp. Dodatkowo kolorowe polany od kwitnących kwiatów przyciągały uwagę każdego. Czuliśmy się tutaj całkowicie wyluzowani, bo już było po wszystkim. Teraz relaksowaliśmy się mając jedne z najpiękniejszych widoków w okolicy. Co chwilę robiliśmy zdjęcia ze wszystkich stron, aby później mieć co wspominać. Na tej górze rozpoczynała się pięciokilometrowa strefa graniczna. W dalszej części góry rostawiono tablice ostrzegawcze, aby nie przekraczać wyznaczonych miejsc. Kolejką wjechali nawet wojskowi. Być może oni mieli rozpocząć dzisiaj tu posterunek. Nieco dalej znajdowała się zawalona chata i garaż. Doszliśmy do wniosku, że musiał być to dom strażników, który z niewiadomych nam przyczyn został zburzony. Najstarszą datę wypisaną przez turystów na murach jaką znaleźliśmy to rok 2006. Darek dopisał kamieniem „nasi tu byli”. Z pewnością był to pierwszy napis polski, bo innych tu nie udało nam się odszukać. Po nacieszeniu się wspaniałymi widokami zjechaliśmy na taras widokowy położony 400m poniżej. Tam zjedliśmy bardzo sycące kostki ryżu sklejone miodem. Kosztowały tylko 30 rubli, dlatego niektóry z nas wzięli po dwie sztuki. Takie coś powinniśmy mieć przed atakiem szczytowym na Elbrusie. Z pewnością był by to dobry zastrzyk kalorii w krótkim czasie. Słońce przygrzewało tutaj coraz mocniej. Wręcz parzyło. Z głośników płynęła Kabardo-bałkarska muzyka, w którą się wsłuchiwaliśmy. Kiedy usłyszeliśmy w tekście słowa bieleje rozy wszyscy wybuchliśmy śmiechem. Kojarzyły nam się z nocną taksówką do Terskola. Po dłuższym odpoczynku w tym miejscu zjechaliśmy do najniższej stacji – tam, gdzie rozpoczynaliśmy. Teraz kilkadziesiąt metrów stąd, przed dużym mostem kierowaliśmy się na ścieżkę biegnącą wzdłuż potoku. Michał postanowił, że pójdzie w stronę Czeget do tablic strefy przygranicznej. My poszliśmy w drugą stronę. Początkowo ścieżka przypominała leśną drogę, dzięki czemu szybko zagłębiliśmy się w dziczy tutejszych lasów. Jednak z każdym metrem ścieżka zanikała i raczej przypominała krętą trasę wydeptaną tylko nieznacznie przez zwierzęta niż szlak, który mogliby wyznaczyć tutaj ludzie. Zastanawiałem się nawet czy tej ścieżki nie wydeptały niedźwiedzie widząc w jednym miejscu wygnieciony spory fragment traw. Szliśmy tak do momentu kiedy strome zbocze góry wpadało wręcz do rzeki. Wtedy ukształtowanie terenu zmusiło nas abyśmy weszli do starego koryta rzeki, gdzie nie płynęły już wody. W tym miejscu jedynie płynie woda podczas silnych opadów deszczu – tak przynajmniej wynikało z zaobserwowanej roślinności i piasków, po których teraz chodziliśmy. Zaplanowaliśmy tutaj postój na obiad, ale okazało się, że nie wzięliśmy ze sobą gazu, który zakupiliśmy w dniu wczorajszym. Po prostu gdzieś to nam umknęło, dlatego zadowalaliśmy się czekoladami, które zabraliśmy z hotelu. Słońce dopiekało coraz bardziej, dlatego Wojtek, Bartek i Darek wpadli na pomysł, że wejdą częściowo do rzeki i się schłodzą. Nurt wód był bardzo silny, dlatego nie planowali kompania się ani pływania. Przy brzegu było bardzo trudno włożyć nogę do kolan, bo traciło się równowagę. Ten widok świadczył tylko o potędze tej rzeki, którą nazywaliśmy potokiem. Pomyślałem jeśli mają takie potoki, to jakie tu są rzeki… Podczas przerwy z Darkiem wypatrzyliśmy jeszcze wielkie skupisko fioletowych kwiatów, które wyrastało nad brzegiem potoku. Komponowały się bardzo pięknie na tle zielonych zboczy, lodowcowych gór i samego potoku. Obowiązkowo musieliśmy utrwalić ten widok na zdjęciach. Przez blisko dwie godziny szliśmy naprzennie – częściowo przez las, a częściowo starym korytem potoku. Chłopaki znajdowali tu mnóstwo kwarców górskich, dlatego kilka mniejszych sztuk zabrali jako pamiątkę. Nieco dalej przechodziliśmy pod skalistą ścianą w gęstym lesie. Tutaj Wojtek i Bartek rozpoczęli krótką wspinaczkę. Czasami miałem wrażenie, że te lasy są w ogóle nienaruszone. Wszystko tutaj rosło na dziko, a gałęzie pokrywały jakieś nieznane nam porosty. Gałęzie drzew i krzewów były poskręcane. Z tego powodu otoczenie przypominało trochę dżunglę. Zachwycałem się tym miejscem. Dalszy etap prowadził w większej części starym korytem, gdzie musieliśmy w wielu miejscach skakać po kamieniach. Przyglądaliśmy się tutejszym wodospadom. Naliczyłem aż siedem rzędów kaskad. U stóp gór wysokich za ogromnym nasypem widzieliśmy stożkowe fundamenty pod jakieś budowle. Widać, że wszystko zostawiono już jakiś czas temu i porzucono ten pomysł. Zastanawialiśmy się, czy to efekt działań terrorystycznych z 2011 roku… Każdy ze stożków miał duże rozmiary, bo nawet na tle gór wyglądały potężnie i nie sposób było ich nie zauważyć. Największa jednak była droga z usypanej ziemi ciągnąca się setkami metrów. Musiano tu nawieść cały ogrom materiału, a jednak budowę porzucono. Przed Azau dotarliśmy do mostu, którym pokonywano rzekę przy dojeździe do budowy. Most zamknięto wielką bramą. Chwilę wcześniej widzieliśmy tu podjeżdżających wojskowych, ale w tym czasie szliśmy za krzakami. Po chwili odjechali. Przekroczyliśmy ten most wisząc przez chwilę za nim nad rzeką. Stał tu stary ułaz, z wykręconymi częściami. Obowiązkowo zrobiliśmy zdjęcia w środku pojazdu siedząc za kierownicą. Szliśmy dalej wydeptanymi ścieżkami po drugiej stronie potoku. Pomału dochodziliśmy do Azau. Widok chłopaka z dziewczyną trzymających się ze ręce utwierdził nas w przekonaniu, że dochodzimy do końca tej części wycieczki. W lesie zaczęły nawet pojawiać się jakieś domy. Po chwili, za ostatnim stromym podejściem wyszliśmy za główną stacją kolejki. Przejście wzdłuż potoku bardzo nas zmęczyło, dlatego postanowiliśmy, że na koniec zjemy dobry obiad. Weszliśmy tym razem do restauracji naprzeciwko. Nie chcieliśmy już przerywać tamtejszej pani oglądania seriali. W tutejszej restauracji czuliśmy się zupełnie inaczej. Właścicielka była uśmiechnięta i interesowała się klientem. Zanim zaszliśmy w to miejsce to właśnie ona nas tu zawołała mówiąc „malcziki” i pokazywała żebyśmy podeszli. Dobrze, że posłuchaliśmy jej głosu, bo tutaj jedzenie naprawdę się wyróżniało. Zamówiliśmy mięsne danie główne, sałatki greckie i solanki. Czułem, że tutaj się najadłem do syta a potrawy zdecydowanie były lepsze niż te w restauracji obok. Właścicielka wyróżniała się bardzo ponieważ jej usta wymalowane żywoczerwoną szminką na tle jasnej twarzy bardzo mocno kontrastowały. Kobieta dbała o klienta, bo kiedy poprosiliśmy o Kabardo-bałkarską muzykę po chwili cieszyliśmy się tymi dźwiękami. Jedna z piosenek zachęcała abyśmy wypili za Kaukaz. Po dobrym obiedzie nie poszliśmy już na wodospad, ponieważ konwekcja zrobiła już swoje i w tamtej części chmury nie dopuszczały już promieni słonecznych. W takich warunkach już sfotografowałem tamtejszy wodospad, dlatego postanowiliśmy, że pójdziemy jeszcze na targ i kupimy naszywki z Elbrusem w roli głównej. Chłopaki utargowali cenę 120 rubli za sztukę. Dokupiliśmy lokalnych ziół i udaliśmy się w drogę powrotną do hotelu. Po krótkim odpoczynku zagraliśmy w rosyjskiego bilarda (brakowało tu kilku bili, a inny zestaw kul był za duży w stosunku do otworów wlotowych) oraz w ping-ponga zajechanymi paletkami. Nie ważne jaki był sprzęt, ważne że dało się zagrać i się odprężyć. Nie graliśmy przecież turniejów. Tutaj również wspominaliśmy wiele z naszych wspólnych przeżyć. Największą furorę jednak robił film Bartka ze zdobycia szczytu. Nikt nie miał wątpliwości, że właśnie teraz Polak zdobywa szczyt…

Wieczór upłynął nam na pakowaniu się i przygotowywaniu się do wyjazdu do Mineralnych Wód. Tam mieliśmy zarezerwowany hotel Prestiż, z którego bezpośrednio zaplanowaliśmy wyjazd na lotnisko. W naszym hotelu codziennie z Darkiem gotowaliśmy pyszne zupy z makaronem. Musieliśmy aż zrobić zdjęcie, bo kuchenka paliła się w łazience przy toalecie. Wojtek skroił dodatkowo pomidory do zupy, co wyglądało jak prawdziwa zupa. Zanim poszliśmy spać oglądaliśmy ćwierćfinałowy mecz z mistrzostw świata w Brazylii. Następnego dnia mieliśmy umówionego Borysa, taksówkarza, na godzinę dwunastą, żeby podwiózł nas do Mineralnych Wód. Po wycieczce kolejką pod Czeget widzieliśmy ile w tej okolicy jest jeszcze szlaków do przejścia. Trochę żal było nam odjeżdżać, ale każda wyprawa kiedyś musi się skończyć. Bartek obowiązkowo chciał zrobić sobie zdjęcie z pomnikiem Lenina w Mineralnych Wodach, dlatego teraz żył tamtym miastem. Na początku podróży poprosiliśmy naszego kierowcę, żeby obowiązkowo puścił nam „Bielyje Rozy”. To był hit naszej wyprawy. Facet trochę się zdziwił, że prosimy o coś tak znanego. Ale po chwili dodał, że radio „nie rabotajet”. Dostrzegliśmy, że w tym samochodzie więcej rzeczy „nie rabotajet”. Wskazówka licznika ciągle pokazywała 0km/h, pas kierowcy zapinany był na haczyk z drutu a samym pojeździe brakowało jakichkolwiek obić. Po prostu był to tylko kawał blachy z fotelami w środku. Dodatkowo wypatrzeliśmy dziurę w podłodze… Nie dziwiliśmy się wcale – to przecież Rosja. Ważne, że jeździło. Zresztą taki klimat nam pasował. Sama droga dostarczyła nam wielu emocji. Widok krów, które licznie gromadziły się tylko na mostach był nieco dziwny. W jednej miejscowości krowy nie tylko zajęły cały most i kierowca musiał się natrudzić, by przejechać pomiędzy nimi, ale również zajmowały pobliski przystanek autobusowy. Wyprzedzanie na trzeciego było tu na porządku dziennym, jak również jazda trzema pasami, gdy na drodze namalowano tylko dwa… Powoli dojeżdżaliśmy do Mineralnych Wód. W jednym miejscu zrobiono tak nieprzemyślane przewężenie przed wielkim rondem, że całe miasto po prostu stanęło – ale to przecież Rosja. Widzieliśmy również chłopaka, który jechał luksusowym BMW Z4, ale cóż mu było po takim samochodzie, gdy tak samo, jak my, musiał stać w korkach. Nie ważne czym się jechało – każdy tak samo się smażył w tych upalnych warunkach. Na końcu kierowca próbował odnaleźć ten hotel. Tutejsza okolica przypominała raczej dzielnicę biedoty jak na amerykańskich filmach. Śmialiśmy się z tego, gdzie zajechaliśmy i w jakim miejscu wybraliśmy sobie hotel. Bartek nawet mówił: „to nie może być tu”. Logo hotelu widziane w Internecie nie pozostawiło żadnych złudzeń. To było tu. Już pierwsze minuty przechadzki po mieście pozwalały poczuć ten klimat. To miasto wyglądało na zaniedbane, komunistyczne, wieka od studzienek kanalizacyjnych już dawno ukradziono i ten wzrok ludzi, którzy chyba się dziwili co my robimy w takiej dzielnicy. Sam hotel miał również ciekawą lokalizację. Zaadaptowano rząd pomieszczeń na parterze w komunistycznym bloku mieszkalnym z białej cegły. Czasami miałem wrażenie, że jestem na polskim osiedlu, gdzie nie wiadomo po co ktoś tutaj zainwestował w hotel. Tutejsza recepcjonistka nie znała języka angielskiego i nawet co gdzie się znajduje w tej miejscowości. Wojtek cały czas do niej zagadywał, a przynajmniej próbował się dogadać w celu zdobycia jakichś informacji gdzie tu jest bankomat. Wojtek był naszym głównym bajerantem kobiet. Gdzie trzeba było coś załatwić u kobiet posyłaliśmy jego. Zdecydowanie był w tym najlepszy. Kiedy już rozgościliśmy się w hotelu poszliśmy do sklepu spożywczego, a później poszukać bankomatu. Wszyscy się za nami rozglądali, bo sam się dziwiłem co my tutaj robimy. Nawet w drodze do bankomatu zauważył nas policjant, który skontrolował nasze dokumenty. Śmiał się tylko, pomachał ręką i poszliśmy dalej. Czym bardziej poznawaliśmy miasto, tym bardziej chcieliśmy wrócić do zamkniętego hotelu. Szybko nazwaliśmy to miasto Dystrykt 9, a naszą lokalizację 13 Dzielnicą. Te dwa tytuły filmowe mówiły wszystko za siebie. Nie trzeba dodawać żadnych słów. W hotelu mieliśmy kuchenkę mikrofalową, więc Wojtek, Bartek i Michał kupili gotowe dania do mikrofalówki. Ja z Darkiem zajadaliśmy się lokalnymi kiełbaskami i rosyjską lemoniadą. Zjedliśmy naprawdę dobrze i wieczorem czekał nas jeszcze ćwierćfinałowy mecz do obejrzenia. Po tym marzyliśmy już o opuszczeniu Dystryktu 9 i pojawieniu się na lotnisku. Z Borysem – naszym taksówkarzem – umówiliśmy się na transport na lotnisko. Darek zamówił samochód o 4.00 rano a reszta z nas na 6.00 rano. Od każdego z nas zażądał tylko 100 rubli. Prawdziwi taksówkarze brali po 500 rubli…

Spaliśmy bardzo dobrze. Cieszyłem się, że opuszczam 13 Dzielnicę. Wojtek trochę się spóźniał, bo nasze plecaki leżały już w samochodzie a my czekaliśmy tylko na niego. Szybko dopowiedzieliśmy, że bajeruje recepcjonistkę. Na koniec klimat tego miasta oddała kupa zawinięta w gazetę leżąca na chodniku. Po prostu byliśmy w Dystrykcie 9, który należało już opuścić. Wojtek dołączył do nas, a my udaliśmy się na lotnisko. Kierowca nam dziękował i zachęcał do dalszych podróży jak tu przyjedziemy. Pożegnaliśmy się, a my czekaliśmy już na samoloty powrotne. W Moskwie spotkaliśmy dwie murzynki z RPA, które trzy dni były w podróży. Miały ten sam cel – Elbrus. Wchodziły od północnej strony – od strony lodowca. Pogratulowaliśmy im a one same patrzyły na nasze koszulki z napisem Elbrus i rysunkiem tej góry. Też chciały takie odstać, ale tam nie było żadnej cywilizacji. W Polsce z kolei Bartek umówił się z Bożeną, starszą kobietą, której pasją również były najwyższe szczyty. Chciała zdobyć jak najwięcej informacji o Elbrusie, bo teraz jej ekipa wybierała się na tę górę. Podzieliliśmy się cennymi informacjami, chociaż z niedowierzaniem słuchała o rozległych przestrzeniach i tak długich czasach wejść. Nasza podróż dobiegła końca i tak każdy z nas rozjechał się do swoich domów mając na koncie kolejną piękną górę…

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

Nastawienie do Polaków w Kabardo-Bałkarii – nie odczuliśmy tutaj żadnej wrogości. Wręcz przeciwnie – każdy, którego spotkaliśmy uśmiechał się do nas. Nawet tutejsza policja (milicja) nie sprawiała żadnych problemów. Czuliśmy się dosłownie jak w europejskim kraju. Tutejsi ludzie nie wiedzą co dzieje się w Polsce, a wszelkie zgrzyty odbywają się tylko w mediach i na szczeblu politycznym.

Loty – Russian Airlines – bilety z Warszawy do Mineralnych Wód przez Moskwę – 1700zł

Transport z Mineralnych Wód do Terskola – warto wynająć taksówkarza, gdy jedziecie większą grupą. Biorą około 3500 rubli za dowóz do Terskola, a słyszeliśmy o takich co biorą 3000rubli. Samochody mogą być mocno zdezelowane, ale najważniejsze, że jeździ.

Odcinek Terskol – Azau (3,6km) – można pokonać go wynajmując transport lub łapać stopa. Jednak my zdecydowaliśmy się przejść z ciężkimi plecakami ten odcinek. Upływa bardzo szybko i przy pięknych widokach. W połowie trasy jest mini staw i ławka, gdzie można odpocząć. Patrząc w stronę Czegetu można podziwiać aż siedem rzędów kaskad. Nie warto przejeżdżać tego kawałka drogi, który kończy się w Azau.

Kolejki – wjazd z Azau do stacji pośredniej położonej na wysokości około 3600m n.p.m. kosztuje 600 rubli. Bilet uprawnia do zjazdu w tym samym dniu. Kolejka krzesełkowa do stacji Mir położonej na wysokości 3600m n.p.m. kosztuje 300 rubli. Kolejka krzesełkowa przypomina starą, radziecką konstrukcję, a jedno z krzesełek leży gdzieś wśród skał…

Temperatury – na początku lipca mieliśmy następujące temperatury (wysokość w m n.p.m. – stopnie w °C): 2300m - 20°C, 3000m - 9°C, 4200m - 4°C (w nocy -4°C), 5000m - -10°C, 5642m - -18°C

Środki bezpieczeństwa – warto do plecaka zabrać trzy pary rękawiczek i trzy sztuki czapek na wypadek, gdyby wiatr zwiał je przypadkowo. Przy wyciąganiu rzeczy z plecaka łatwo utracić rękawiczkę, a odległości są tu zbyt duże, by szybko się ogrzać. Silny wiatr potrafi bezproblemowo zwiać czapkę z głowy.

Hotele w Terskol – ceny wahają się od 500 do 700 rubli. Hotele są bardzo wygodne i na najwyższym poziomie. Warto skorzystać z nich podczas ostatniego dnia pobytu w Rosji.

Kantor – jeśli możesz, przywieź dolary aż do Terskola. Mają tutaj naprawdę dobry kurs. Dla porównania w tutejszym banku za jednego dolara dawali 34 ruble, a na lotnisku 26 lub27 rubli. Jest o co powalczyć.

Niezbędne dokumenty:
1. Migracjonka – dostajesz ten papierek już na lotnisku podczas rosyjskiej kontroli paszportowej. Strażnicy mogą ci kazać ją wypełnić ręcznie, chociaż 4/5 osób z naszej ekipy zrobił to automat. Strażnik wkłada paszport pod jakieś miniaturowe ksero i za chwilę otrzymujemy wydrukowaną po rosyjsku migracjonkę z naszymi danymi (również po rosyjsku). Na tym papierku jest data przekroczenia granicy. Jest to najważniejszy dokument, którego nie wolno zgubić. Tylko na jego podstawie możesz opuścić terytorium Rosji.

2. OVIR – zameldowanie – dokument potwierdzający, że nie śpisz gdzieś pod mostem. W Terskol znajduje się poczta, która załatwia to od ręki i na miejscu, za 250 rubli. Wystarczy dać paszport, a kobieta wypisze wszystko za nas i za około 15min otrzymujemy po rosyjsku wypełniony papierek z pieczątką pocztową. Na załatwienie tego dokumentu mamy 7 dni roboczych i dwa świąteczne. Sobota jest liczona jako robocza, ponieważ poczta jest otwarta. Dokument jest prawnie wymagany, ale nie wiadomo dlaczego nigdzie nam nie chciano go nawet skontrolować, pomimo, że to my go wsuwaliśmy urzędnikom do kontroli. Nawet na lotnisku oddali nam od razu ten papier mówiąc, że go nie potrzebują. Dla bezpieczeństwa jednak warto wyrobić sobie ten dokument.

3. Zarejestrowanie grupy wychodzącej na Elbrus - budynek tamtejszego GOPR-u znajduje się po prawej stronie ulicy patrząc od strony Azau. Jest to trzeci budynek po prawej stronie ulicy, licząc od tablicy z przekreślonym napisem Terskol, patrząc od strony Azau. Jest to wykafelkowany brązowo-żółty gmach z logiem organizacji u góry budynku. Wchodząc przez bramę, kierujemy się na prawo i wchodzimy do drugich białych drzwi (wszyscy). Tuż za drzwiami po prawej stronie jest małe okienko. Tam trzeba powiedzieć, że chcemy zarejestrować grupę na Elbrus. Resztę wypisuje facet na miejscu. Okienko jest czynne całą dobę – z tyłu jest łóżko (najwyżej obudzimy faceta). Nawet w niedzielę można załatwić taki dokument. Po chwili otrzymujemy dokument z pieczątką informujący nas o tym, że Elbrus jest górą ponad nasze siły i potwierdzenie zarejestrowania ekipy. Po zakończeniu wyprawy musisz wrócić do tego samego okienka i oznajmić, że wróciliście cało i wszyscy (facet policzy was wszystkich).

4. Wiza rosyjska – warto skorzystać z biur podróży, które za ciebie załatwią w pełni taką wizę. Ja skorzystałem z biura w Bielsku Białej nie wychodząc z domu (przez Internet). Zaznacz, że chcesz jechać do Terskol i że chcesz wizę jednokrotną oraz określ daty wjazdu i wyjazdu. Biuro poinformuje cię, że w ten rejon na wizę będzie trzeba czekać dłużej. Do trzech tygodni powinieneś mieć już wklejoną wizę w paszport. Za dwa tygodnie pobytu będziesz musiał liczyć się z kosztami około 500zł za załatwienie wszelkich formalności. Może to dużo, ale tyle samo wydasz biorąc dwa dni urlopu i jeżdżąc do Krakowa, Poznania, Warszawy czy Gdańska do Ambasady. Szkoda nerwów, czasu i dni urlopu – lepiej poświęcić je na Elbrus.

Pieniądze – w Terskol są dwa bankomaty dwóch różnych banków na jednej ścianie. Wypłacają najmniej 100 rubli. Warto mieć przy sobie gotówkę, bo nie ma możliwości płacenia kartą.

Kiedy najlepiej wyjechać? – lipiec i sierpień to okres wzmożonej aktywności wszystkich tych, którzy chcą wejść na Elbrus. Trzeba liczyć się z tłumami. Z tego względu warto wybrać koniec czerwca lub pierwsze dni lipca. Wówczas na szczyt wychodzi tylko kilka nielicznych ekip. Jeśli chcesz cieszyć się ciszą i wspaniałymi widokami to ten termin jest dla ciebie.

Pogoda – warto mieć trochę wiedzy na jej temat. Najczęstszym błędem ekip wchodzących na Elbrus jest wychodzenie o 2.00 w nocy spod okolic Prijuta 11. Idąc dobrym tempem na szczyt zajdziemy na godzinę 10.00 a w większości, w takim przypadku, ludzie dochodzą na godzinę 11.00 lub 11.30. To zbyt późno. O tej porze działa już konwekcja i w okolicach od Skał Pastuchowa tworzą się chmury zasłaniające piękne widoki. Najpierw określ sobie godzinę o której chcesz być na szczycie (polecam przedział 7.00 – 8.00 rano – wtedy jest najczystsze niebo, a powietrze nie jest jeszcze nagrzane od słońca – panują wtedy idealne warunki dla fotografów), a później odejmij od niej 8-9 godzin, bo tyle będziesz potrzebował czasu od ostatniej bazy. Ja wyszedłem o godzinie 23.50 i na szczycie byłem o 7.34, a ekipa drugiego dnia wyszła o godzinie 23.00 i weszli na szczyt o 7.00 rano. Oba nasze wejścia pozwalały cieszyć się bezchmurnymi i czystymi widokami.

Język – na miejscu ludzie nie posługują się rosyjskim językiem. To naród Kabardo-bałkarski. Mówią swoim językiem, ale rosyjski rozumieją.

Aklimatyzacja – Można zrobić ją na dwa sposoby. Pierwszego dnia można wjechać kolejką Czeget na poziom 3100m n.p.m. nacieszyć się widokami i pobyć tam kilka godzin, albo bezpośrednio iść na Elbrus i zatrzymać się w okolicach Prijuta 11. Prześpij się w namiocie na wysokości 4200m n.p.m. po czym kolejny dzień poświęć na podejście do 5000m n.p.m. na lekko idąc po prostu za innymi turystami. Oni też wyszli na aklimatyzację… Ja szedłem bez aklimatyzacji – wchodziłem na szczyt bezpośrednio. Najtrudniejsza bariera zaczyna się po przekroczeniu wysokości 5300m n.p.m. Strome podejście plus brakujący tlen, powodują, że niejedna osoba czuje się tam wyczerpana. Ostatnie podejście jest wymagające wydolnościowo, dlatego ten fragment jest często miejscem postojów, rewolucji żołądkowych i jelita grubego…

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek
Ostatnio zmieniony 11 lipca 2014, 19:11 przez Mosorczyk, łącznie zmieniany 1 raz.
Tauzen
Turysta
Turysta
Posty: 636
Rejestracja: 23 lutego 2010, 15:30

Post autor: Tauzen » 10 lipca 2014, 23:18

Hehe, niezły wariat musi być z Ciebie.

Najszczersze gratulacje z okazji zdobycia obydwu szczytów. Trzeba mieć odwagę wypuścić się samemu pierwszy raz w takie góry. Jeszcze raz gratulacje.
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Post autor: Mosorczyk » 10 lipca 2014, 23:27

Tauzen pisze:Najszczersze gratulacje z okazji zdobycia obydwu szczytów.
Dzięki :)
Tauzen pisze:Hehe, niezły wariat musi być z Ciebie.

Najszczersze gratulacje z okazji zdobycia obydwu szczytów. Trzeba mieć odwagę wypuścić się samemu pierwszy raz w takie góry. Jeszcze raz gratulacje.
Nie pierwszy raz szedłem w podobne góry. Ostatnie dwa lata urlop spędzałem w Alpach na czterotysięcznikach takich jak: Dufourspitze, Nordend, Punta Gnifetti od strony szwajcarskiej, Dom podchodząc granią Festigrat czy Rimpfischhorn, a w 2010 wchodziłem na Mt. Blanc.
goska
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 909
Rejestracja: 13 listopada 2011, 21:51

Post autor: goska » 11 lipca 2014, 19:49

Przeczytałam obie Twoje relacje i cóż mogę powiedzieć podziwiam i zazdroszczę, no i oczywiście gratuluje :brawo: Zdjęcia powalają.
Największa rzecz swego strachu mur obalić...
Awatar użytkownika
Tilia
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 1073
Rejestracja: 21 listopada 2008, 20:16

Post autor: Tilia » 11 lipca 2014, 20:35

W podziękowaniu za dostarczenie niespodziewanych emocji i przybliżeniu wyobrażenia sobie tych nieosiągalnych miejsc :!:

https://www.youtube.com/watch?v=zIDN9wpVgfQ
"Niech wiatr zawsze Ci wieje w plecy, a słońce świeci w twarz, niech wiatry przeznaczenia zaniosą Cię do nieba byś zatańczyła z gwiazdami!!
Awatar użytkownika
Tilia
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 1073
Rejestracja: 21 listopada 2008, 20:16

Post autor: Tilia » 11 lipca 2014, 20:40

Super opisałeś ten czas spędzony na wschodzie.Chociaż w małym stopniu czytający ma możliwość poczuć się jakby tam z Tobą wędrował :!: dziękuję za dostarczenie tych pięknych wrażeń.
Podziwiam Cię za odwagę i taką niesamowitą wytrzymałość :!: Jeszcze raz wielkie G R A T U L A C J E :!:

no to jeszcze za drugi szczyt

https://www.youtube.com/watch?v=i1181E3Xsy4
:)
"Niech wiatr zawsze Ci wieje w plecy, a słońce świeci w twarz, niech wiatry przeznaczenia zaniosą Cię do nieba byś zatańczyła z gwiazdami!!
Awatar użytkownika
maga
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 914
Rejestracja: 29 września 2007, 20:20

Post autor: maga » 11 lipca 2014, 21:37

Mosorczyk pisze: Na szczyt wszedłem o godzinie 7.36, 1 lipca 2014.
Gratulacje!
Mosorczyk pisze:„w drodze na Elbrus będziesz miał wiele powodów by zawrócić”
a jednak nie myślałeś nawet o zawracaniu :)
Mosorczyk pisze: ale Bartek pokazał dwa przednie zęby w rakach i powiedział, że zaraz może mieć je w tyłku.
to dopiero motywacja!
Mosorczyk pisze:Właśnie teraz ten sprzęt wysokogórski przydał się najbardziej.
i papier toaletowy ... :twisted:

Pięknie napisane, emocje się udzielają. Gratuluję jeszcze raz!
z bliska nic nie wygląda tak, jakim się wydawało z daleka
Awatar użytkownika
maga
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 914
Rejestracja: 29 września 2007, 20:20

Post autor: maga » 11 lipca 2014, 21:49

Mosorczyk pisze:zupy z Knorr’a
napisz do Knorra gdzie ich zupy bywają, niech będą świadomi swojej roli w turystyce :zoboc:
z bliska nic nie wygląda tak, jakim się wydawało z daleka
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Post autor: Mosorczyk » 12 lipca 2014, 19:50

maga pisze:napisz do Knorra gdzie ich zupy bywają, niech będą świadomi swojej roli w turystyce
Szkoda, że nie zrobiłem zdjęć na trasie z ich opakowaniami :)
maga pisze:Gratulacje!
Dzięki :)
maga pisze:a jednak nie myślałeś nawet o zawracaniu
Nie myślałem, ale te podejścia działały na psychikę bardzo mocno.
maga pisze:to dopiero motywacja!
A ja cieszę się, że szedłem sam. Nawet gdybym potrzebował takiej motywacji, to nie miałem nikogo wokoło siebie :)
maga pisze:i papier toaletowy ...
Wystarczył śnieg o temperaturze -15'C. Też daje radę :)
maga pisze:Pięknie napisane, emocje się udzielają. Gratuluję jeszcze raz!
Dzięki raz jeszcze :)
Tilia pisze: Jeszcze raz wielkie G R A T U L A C J E

no to jeszcze za drugi szczyt

https://www.youtube.com/watch?v=i1181E3Xsy4
Dzięki Otylio! Z pewnością wykorzystamy tą muzykę do naszego filmu, który jest w trakcie montażu :)
włodarz
Turysta
Turysta
Posty: 2376
Rejestracja: 01 grudnia 2011, 19:09

Post autor: włodarz » 14 sierpnia 2014, 15:44

Globtroterka pisze:Smutno mi tylko, że na górskim forum, tak wspaniałą relację z jeszcze wspanialszego miejsca
skomentowały tylko cztery osoby..
Przypuszczam, że niewiele więcej przeczytało ją od deski do deski...
Musiałam to napisać, bo w głowie mi się to nie mieści.
A czy autor tej relacji tak ochoczo komentuje relacje innych użytkowników?
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Post autor: Mosorczyk » 16 sierpnia 2014, 12:05

włodarz pisze:A czy autor tej relacji tak ochoczo komentuje relacje innych użytkowników?
Masz rację, bo nie udzielam się już na tym forum.
Jak zauważyłeś nie ma mnie tutaj od długiego czasu... od 2010 i sporadycznie do 2012. A od 2 lat w ogóle... :)
Globtroterka pisze:czyli taka zależność? Nie wiedziałam.
Według mnie jedno z drugim, nie ma nic wspólnego.
Na tym forum tak... :)
Globtroterka pisze:I jeszcze jedno - powinieneś prowadzić bloga. Cieszyłby się dużym uznaniem.
Dzięki za miłe słowo. Prowadzę bloga: http://mosorczyk.flog.pl/
Wystarczy kliknąć na zdjęcie by czytać relację i oglądać zdjęcia. Bardzo prosta budowa :).
viking
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 592
Rejestracja: 26 grudnia 2009, 15:22

Post autor: viking » 16 sierpnia 2014, 16:01

To jest relacja Michała (gratki za ......zrealizowanie swojego celu),

Jednak nie bardzo rozumiem o co 103 letniej Globtroterce chodzi :shock: :shock: :shock:
No cóż, napisze tylko; demencja starcza ot i tyle :P
Dziwne, że "staruszka" jeszcze potrafi poprawnie mysleć oraz "klikać po klawiaturze :hura:

Gdzieś czytałem o 100 letnich słoikach (zbieżność przypadkowa)

Michał miał swoje cele, (pisze, że szukał chętnych ale nie znalazł? na tym forum nie pojawił się z ogłoszeniem ?, krótko; pojechał bezpiecznie wszedł i szczęśliwie wrócił, cóż trzeba więcej - ot i tyle.
Globtroterka pisze:Smutno mi tylko, że na górskim forum, tak wspaniałą relację z jeszcze wspanialszego miejsca
skomentowały tylko cztery osoby..
Przypuszczam, że niewiele więcej przeczytało ją od deski do deski...
Musiałam to napisać, bo w głowie mi się to nie mieści.
Widać, że w tamtym rejonie nigdy nie byłaś,
cudowny rejon ??? , trasa Michała to trasa "złomowiskowa"
Wejście na "Elbrus" drogą od południa, to tak jak z zimowym wejściem na tatrzański "Kopieniec" (tj. prawa noga, lewa noga, prawa noga , lewa noga ciągle do przodu i już koniec ......szczyt), z ta różnicą, że sukces (wejście na szczyt) zależy ......od szczęścia - czyli pogody. Na wizę trzeba czekać ok 2 tyg, która kosztuje ok 450zł , a jak wiesz, pogoda zmienną jest, ot i tyle.

Szczerze, nie czytam wszystkich relacji. Nie wierze , że ze swoim wzrokiem czytasz wszystkie ? upss, zapomniałem ......to tobie "wnuki" czytają :twisted:
Mam wrodzoną dociekliwość do wiedzy której nie posiadam - więc zadaję pytania ?
Awatar użytkownika
Tidżej
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 2722
Rejestracja: 15 listopada 2011, 8:35

Post autor: Tidżej » 16 sierpnia 2014, 16:14

viking pisze:Jednak nie bardzo rozumiem o co 103 letniej Globtroterce chodzi
A ja właśnie wręcz przeciwnie. Dokładnie rozumiem o co chodzi Globtroterce, natomiast nie rozumiem Twojego komentarza viking. Co ma piernik do wiatraka?

Michał cieszę się, że wrzuciłeś swoją relację, bo to arcyciekawa lektura. Wiele nas wszystkich tu różni i ciekawie jest spojrzeć na wiele spraw oczami innych. Tym bardziej na sprawy i miejsca, których się jeszcze nie widziało, wydarzenia, których się nie przeżyło.
Gratki Michale :spoko: Na bloga będę zaglądał :)

PS. viking, jeśli chciałbyś mi odpisać, to postaraj się nie oceniać, nie obrażać innych. Wytłumacz swój - niejasny dla mnie - punkt widzenia.
| Gór, co stoją nigdy nie dogonię... |
viking
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 592
Rejestracja: 26 grudnia 2009, 15:22

Post autor: viking » 08 września 2014, 13:44

Tidżej , chciałem ci odpisać na PW, ale skoro chcesz znać mój pkt , a piszesz to publicznie to również odpowiem publicznie.

Michał, przepraszam że odpowiadam tu (w twoim temacie) , jednak skoro były mode, chce odpowiedzi to proszę bardzo.

Skoro dany "ktoś" chce uczestniczyć (czynnie , biernie) w jakiejś społecznościowej grupie, to wypada by był rzetelny (TAK czy NIE) :shock:

Dla ciebie to może być normalne, ze dany forumowicz podaje nieprawdziwe dane czyli kłamie , upps mija się z prawdą . Czy kłamcę należy traktować poważnie? :shock:

Obserwuję jak pewnym gościom wytykasz to i tamto natomiast normalnym dla ciebie jest fakt "fałszerstwa" pod nikiem , a może chodzi o .....małe zło? ci to nie przeszkadza, a mi tak.

Każdy forumowicz podczas rejestracji dobrowolnie podaje swoje dane, jednak podawanie fałszywych danych to "przegięcie" które powinno się ganić. Dla mnie "kłamca" to chory człowiek, a chorych należy leczyć .

Możłiwe, ze obracasz się w kręgu kłamstw i ci to ...... , ja mam swoje wartości ot i tyle .

miłego dnia :twisted:


(ja ciebie też) :lol:
Mam wrodzoną dociekliwość do wiedzy której nie posiadam - więc zadaję pytania ?
ODPOWIEDZ